Czy łatwo przetłumaczyć książkę?

Gdyby ktoś zadał mi to pytanie kilka lat temu, zapewne nie potrafiłbym na nie odpowiedzieć. Dzisiaj mam to za sobą.

Leżą oto na moim biurku dwie książki: stara, oprawiona w solidną okładkę koloru burgundu z białymi literami na grzbiecie: „I Saw the Siege of Warsaw” i nieco niżej: Alexander Polonius.

Oraz  druga, pachnąca farbą drukarską z napisem na tle płonącej wieży Zamku Królewskiego w Warszawie: „Widziałem Oblężenie Warszawy”.

Kiedy postanowiłem przetłumaczyć Poloniusa, powiedziałem Ani, żeby modliła się za mnie nieustannie, ponieważ nie mam zamiaru odpuszczać, póki nie skończę. Oraz to, że zapewne nie raz będę miał dość, będę przeklinał godzinę, w której podjąłem tę decyzję, będę wściekał się i będę na dnie rozpaczy.

Nie myliłem się.

Ale… zacząłem z werwą:

„Czy ma pan coś do oclenia?”

Chyba tak… najtrudniej było wejść w głowę autora. Bo nie sztuka „przełożyć”, wyzwaniem było, aby zacząć „myśleć autorem.”

Niestety, ani ja, ani… cały świat nic o nim nie wiedział.

Poznawaliśmy się w miarę zagłębiania się w tekst. I nie chodziło o treść, bardziej o to,  jakim był człowiekiem, o jego pochodzenie, kontekst kulturowy. Jest to ważne, aby zacząć „myśleć autorem” i być – z drugiej strony – rzetelnym i uczciwym w stosunku do czytelnika.

Tłumacz jest jak przewoźnik w filmie „ Żywot Mateusza”: ma łódź, wiosła, ale sens jego pracy zależy od osób, które przewozi przez wodę. Na nich polega i z tego żyje.

Tak więc wypłynąłem na wody jeziora…

„Czy ma pan coś do oclenia?”

Wiedziałem, że mam przed sobą perełkę ze względu na zawartą w dziennikach treść, ale nie tylko. Język Poloniusa narzucał bowiem już od pierwszych linijek swoisty porządek, kulturę i wdzięk, których należało się trzymać do końca.

I pierwsze trudności.

Oto już na zakończenie wstępu autor pisze: „So help me God!”.

 „I mnie także”- pomyślałem natychmiast, jako że zabierałem się za coś, co wiedziałem, że będzie kolosalną pracą.

Rozważając różne możliwości przypomniał mi się inny Aleksander, mój ojciec, który zaczynając pracę spluwał symbolicznie w dłonie mówiąc:

„No to, w imię Pańskie!”

Po pierwszej lekturze wiedziałem, że Polonius adresował swoją książkę wybitnie do czytelnika brytyjskiego. Nie zdawałem sobie sprawy ze znaczenia tego faktu ani  jak bardzo wpływa on  na tłumaczenie książki: nie tylko warstwa językowa, ale także kulturowa, to należało także i przede wszystkim przetłumaczyć.

Ale pod tym względem  byłem niejako w komfortowej sytuacji: od wielu lat osadzony w kulturze brytyjskiej ze względu na miejsce zamieszkania i wcześniejsze nauczanie angielskiego w polskich szkołach, miałem jako takie wyczucie intencji  Poloniusa , kiedy tłumaczył adresatowi książki pewne zawiłości naszej polskiej kultury i obyczajów (opis polskich chłopów żeby wziąć pierwszy z brzegu przykład).

Doznałem doprawdy ciekawego eksperymentu: „odkręcałem” dla polskiego, współczesnego czytelnika to, co „zakodował” autor siedemdziesiąt kilka lat wcześniej, aby jego dzieło było czytelne na Wyspach, w Stanach czy Australii.

Istnieje powszechne przekonanie, że przekłady są jak kobiety: albo piękne, albo wierne. Znam jednak takie, które tę alternatywę łączą wbrew logice i postanowiłem tego się trzymać w mojej pracy nad książką.

„Splunąłem” więc w dłonie i… w imię Pańskie!

Bach albo Jean Michel Jarre na słuchawkach i… do roboty, skupiony i odcięty od świata zewnętrznego.

Zdanie po zdaniu, strona po stronie; język utworu nie jest trudny. To raczej przyjemność odkrywać, że ktoś stosuje wszystkie zawiłości gramatyki, której uczyłem w szkole: perfekcyjne operowanie czasami gramatycznymi, łącznie z czasem zaprzeszłym, nieznanym już w dzisiejszej polszczyźnie; mowa zależna, okresy warunkowe, strona bierna… Jakże żałowałem, że już nie uczę anglika!

Jednocześnie z pracą nad przekładem starałem się dotrzeć do prawdziwej tożsamości Poloniusa. Postanowiłem zatem zrobić eksperyment: kilka skopiowanych stron przekazałem Johnowi, Brytyjczykowi z dziada pradziada i prawnikowi z zawodu z prośbą o ocenę  języka i autora.

John stwierdził, że – jego skromnym zdaniem – musiał on być gentlemanem, ale trudno określić, czy był to  „ native” czy ktoś, dla kogo angielski był drugim językiem. Jedno było pewne: jego styl jest „vintage”, czyli stylowy, z poprzedniej epoki, charakteryzujący się wysoką jakością.

Tak więc dowiedziałem się, że Polonius był „kimś”. Miało to się potwierdzić długo później.

Tymczasem klepałem dalej.

Każdego wieczoru zdanie po zdaniu, strona po stronie, ale już wkrótce napotkałem na barykady w postaci bądź to problemów stylistycznych, bądź słownikowych.

Polonius jest mistrzem w obrazowaniu, które nazwałem na swoje potrzeby „dotknięcie pędzelkiem”. Takie delikatne maźnięcie na płótnie. Z tego powodu byłem pewien, że autor wykładał w jakiejś szkole artystycznej…

Jakże się myliłem.  Ale z takimi „pędzlowanymi” scenami miałem zmagać się już do końca książki. Świadczy to dobitnie o wielkiej wrażliwości jej autora na obrazy świata, obiektów jego osobistych doznań.

Chyba właśnie to, obok kontekstu kulturowego było moim największym wyznaniem.

Już na początku, kiedy Polonius idzie na spacer po wyjściu ze stacji w Neu Bentschen (Zbąszynek):

„I strolled back towards the station enjoying the warmth of the sun which was slowly sinking behind the church, piercing through the green leaves of the weeping willows and tinging them with gold”

Aby przetłumaczyć ten fragment poszedłem googlowatym chłopkiem po dzisiejszym Zbąszynku, żeby zobaczyć, jak to wygląda.

Kościół, wierzby… Mogłem sobie teraz świetnie wyobrazić autora, który w garniturze i kapeluszu idzie dostojnym spacerkiem po ulicach miasteczka.

Ale odczuć to jeszcze nie znaczy  odpowiednie dać rzeczy słowo.

Napisałem więc:

„Spacerkiem udałem się z powrotem w kierunku stacji, chłonąc ciepło słońca, które pomału zachodziło za kościołem, pozłacając swoimi promieniami zielone listki wierzb płaczących. Było bezwietrznie.”

To trzeba odczuć: brytyjski Polak, który znalazł się na niemieckiej stacji doznaje takiego leniwego, spokojnego popołudnia w miejscu, które za chwilę okaże się jakże wrogie. Coś wyraźnie wisi w powietrzu, jakiś nieopisany bliżej dramat, cisza przed burzą… Ale na razie Polonius zauważa pozłacające promienie słońca… I tak miało być przez całą książkę.

Te „dotknięcia pędzelkiem” sprawiały mi dużo kłopotu. Trzeba było tkwić w umyśle człowieka, o którym nic nie wiedziałem, żeby nie tylko przetłumaczyć treść, ale także klimat, jakże ulotny i jakże subtelny.

Jest ich wiele i pojawiają się nagle, niespodziewanie.  Czasami spędzałem nad nimi cały wieczór, pytając Ani, czy tak jest zgrabnie czy inaczej. A może jednak tak? Albo zamiast ble ble lepiej powiedzieć bla bla?

– Nie, to bez sensu, a może…- i dawała swój pomysł do rozwagi. Przeważnie świeży i trafiony.

„Dotknięcia pędzelkiem” :

„Czerwone promienie słoneczne lśniły w jego oknach niczym w skrzących się oczodołach rzędu tańczących czaszek”- to o pociągu przejeżdżającym przez most na Wiśle późnym, letnim popołudniem (str.70).

„Słońce powoli skłaniało się już ku linii horyzontu. Było koloru nasyconego szkarłatu i roztaczało na całym zachodnim niebie pelerynę przyozdobioną amarantowymi kwiatami, podczas gdy jego ostatnie, ciepłe promienie spotykały swoje odbicie w Wiśle. Stalowy odcień wody i dramatyczna czerwień światła tworzyły niezapomniane tło dla strzelistych wież kościołów… (str.70)

„A lato było piękne tego roku…” jak powszechnie wiadomo.

Musiało być, skoro obydwaj zgodnie tak o nim  piszą?

Nie ma mocnych, z takim opisem powalczyłby sam Joe Alex albo Stanisław Barańczak.

Jednak nie mam złudzeń: ośmiu na dziesięciu czytelników Poloniusa ominie te  „dotknięcia pędzelkiem”, te genialne porównania żeby podążyć tropem przygód gnani chęcią poznania, co wydarzyło się dalej…

Byłbym  bardzo wdzięczny, gdyby Czytelnik przystanął  jednak i zadumał się nad faktem, ile geniuszu zawarł Polonius, żeby tak wspaniale  skonstruować te drobne, statyczne scenki. Zawarł w nich mistrzowsko  nie tylko opisy tamtej jesieni, ale także wynikający z nich, jedyny klimat i dramat.

Niesamowite jest to, że mówimy o umyśle wybitnym … inaczej.

Polonius był bowiem umysłem na wskroś  ścisłym, czy można więc podejrzewać go o taką subtelność w obrazowaniu świata? Czy ktoś mu pomagał? Brytyjska żona? Ghost writer? Tego zapewne już nigdy się nie dowiemy.

Pytanie pozostawiam otwartym.

Najdalej idącą ingerencję w tekst musiałem zastosować w przypadku, kiedy Polonius powoływał się na odniesienia do kultury brytyjskiej tamtych czasów.

Jednym z takich momentów jest scena ze strony 75 (58 w oryginale).

– Doesn’t he look like a jumping bean?”

Komentarz małej Marylki na widok żandarma, który wykonywał mnóstwo dziwnych, nieskoordynowanych ruchów.

Co dzisiejszy, polski czytelnik wie o „jumping bean” czyli skaczących fasolkach?

Jumping beans” pochodzą z Meksyku. W owocach fasoli znajdują się larwy motyla i kiedy taką fasolę wrzuci się na gorący tłuszcz… Makabra.

Polski czytelnik na szczęście nie styka się na co dzień z podskakującymi na patelni fasolkami, więc trzeba było tego książkowego żandarma opisać inaczej… Hmm… ale jak?! I wtedy przyszła mi na myśl małpa. Ale nie taka zwykła, tylko ta w kąpieli.

No dobrze, dobrze, ale trzeba być w porządku z czytelnikiem. Sprawdziłem, czy mała Marylka mogła znać „Małpę w kąpieli”? Wierszyk Fredry, a więc spokojnie! Z pewnością tak !

Innym problemem były… wąsy.

W pewnym momencie pojawia się postać, która ma wąsy jak pułkownik Blimp. Właściwie mógłbym tak napisać i iść dalej, ale czy polski czytelnik skojarzy dlaczego jakaś postać podobna jest do pułkownika Blimpa?! Nie, nie mogłem tego tak zostawić.

Zwróciłem się do moich szkockich kolegów . Nikt oczywiście nie słyszał o kimś takim. Dalej więc, do Internetu. W końcu  okazało się, że była to postać rysunkowa z przedwojennej, brytyjskiej gazety. O co chodziło Poloniusowi?

O wąsy.

Sumiaste wąsy, na nich straciłem sporo czasu… Po prostu, sumiaste wąsy. Ale jak ten biedny Polonius miał przedstawić człowieka o sumiastych wąsach czytelnikowi brytyjskiemu, który z pewnością nie wie, jak wygląda ryba sum (ciekawa nazwa skądinąd) ani też dlaczego ta ryba ma takie a nie inne wąsy?!

Swoją drogą, ciekawe zjawisko: Polonius musiał się nagłowić, aby pewne typowo polskie zwroty i zjawiska przekształcić tak, aby były czytelne dla brytyjskiego odbiorcy, co po kilku dekadach polski tłumacz musiał „odkręcić”, aby były czytelne dla kogoś, kto w Polsce weźmie do ręki jego książkę.

Sporym wyzwaniem była warstwa słowotwórcza książki. Mnóstwo wyrazów, których nie używa się we współczesnym angielskim, albo, co gorsza, mają inne znaczenie dla dzisiejszego czytelnika.

Jak choćby to: na stronie 162 ( 140 w oryginale) pojawia się aktor, który w lazarecie utworzonym na  Uniwersytecie Warszawskim śpiewa i deklamuje rannym żołnierzom poemat, o… no właśnie.

W oryginale jest to „Gay King Krakus who defied the greedy dragon.”

Słowo “gay”, które robi dziś błyskawiczną karierę oznacza z całą pewnością coś innego, niż osiemdziesiąt lat temu. Dziś używamy go w znaczeniu rzeczownikowym, wtedy był to przymiotnik.

No dobrze, ale jak połączyć to z Krakusem?! „Gay King Krakus” w dzisiejszym pojęciu sprawy musiałby być innej orientacji seksualnej. Z całą pewnością Poloniusowi nie o to chodziło. Ale z drugiej strony nawet, jak to przetłumaczyć? „Wesoły” król Krak? Wesoły  niby z jakiego powodu?! Dlaczego, co miał na myśli Polonius pisząc „gay”?  Beztroski, taki-śmaki? Z całą pewnością nie.

Tak więc, przymykając oko na tę zagadkę dałem Krakowi tytuł „dobrego” króla, mając nadzieję, że czytelnik łaskawie przeoczy  moment, który sprawił mi tyle kłopotu.

No i sprawa „miar i wag”.

Polonius oczywiście używa ich w wersji dostępnej  dla czytelnika brytyjskiego: funty dla wagi, stopy i yardy dla wymierzenia odległości. To wszystko jest jeszcze do odtworzenia dla czytelnika polskiego, gdyż są to wartości niezmienne do dzisiaj. Ale więcej trudności sprawiły mi ceny różnych materiałów spożywczych, jak choćby nieszczęsne wafle, które Polonius zakupił „okazyjnie” za kilka pensów.

Naturalnie, ówczesne pensy mają się nijak do pensów współczesnych, poza tym co oznacza w jego mniemaniu „okazyjnie?”.

Należało więc odtworzyć kurs brytyjskiej waluty w stosunku do złotego z 1939 roku . Co więcej, odnaleźć ceny artykułów spożywczych z  tamtego września i w końcu dać taką cenę, aby była „okazyjna”.

Koszmar…

***

Kiedyś pojechałem do Warszawy, do redakcji jednego z największych wydawnictw specjalizujących się w publikacji książek o tematyce historycznej. Powitał mnie pan redaktor i poczęstował kawą. Kiedy rozmawialiśmy na temat Poloniusa wpadła pani, na oko trzydziestka, z obłędem w oczach i rzuciła:

– Ten fragment zostawiłam, następne zgodnie z umową do jutra, cena jak zwykle…

To była pani tłumaczka jakiejś książki.

Pomyślałem sobie, że gdyby ona miała przetłumaczyć Poloniusa na morgi, na czas i na pewno, zrobiłaby to zapewne w terminie. To dodało mi skrzydeł, żeby zakończyć tłumaczenie, aby nie wpadło w ręce takiej lali piernik tłumaczki od siedmiu boleści.

Udało się, tekst trafił w ręce redaktora poznańskiego Rebisa.

Pan Błażej spędził zapewne wiele wieczorów pochylając się nad tekstem który wygładził i nadał mu ostateczny kształt, za co jestem mu niezmiernie wdzięczny.

Wydaje mi się, że współczesny tłumacz powinien, musi, ma obowiązek  wejść w myślenie „tamtymi” ludźmi, zdawać sobie sprawę z ich odmienności pod każdym względem. Przecież oni mieli inne wartości, inną mentalność, wierzyli w inną Polskę.

Nie czytajmy zatem Poloniusa oczami dzisiejszego czytelnika, bo to nie ten język, nie ten obraz, nie ten świat. Świat, który odszedł na zawsze i który możemy poznać tylko czytając uważnie i delektować się każdym słowem i każdym tropem stylistycznym.

Czytając to, co jest między wierszami, odkrywając wciąż i wciąż nieodkryte.

W Twoje ręce, Czytelniku…


Jako bonus zachęcam do zapoznania się z niepublikowanymi do tej pory dokumentami, które okazały się bezcenne przy ustalaniu prawdziwej tożsamości autora.

Share this:

Ur.1962 w Drawsku Pomorskim. Filolog, absolwent Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Były nauczyciel języka angielskiego. Zajmuje się pisaniem na tematy historyczne i turystyczne. Odkrywca i tłumacz nieznanych w Polsce dzienników z oblężenia Warszawy w 1939 roku pt. “I Saw the Siege of Warsaw” oraz autor powieści sensacyjnej “Czas Zemsty”.