Pomnik Misia Wojtka w Edynburgu

Sobotnie, wczesne popołudnie, samo serce Edynburga: Princes Street Gardens, a dokładnie główna aleja ogrodów. Przemierza ją co roku, jak chce statystyka, milion turystów. I ulewny deszcz, który nie był jednak w stanie ugasić płomienia w setkach serc polskich i szkockich, starych i młodych i… tych zastygłych w spiżowych postaciach niedźwiedzia oraz polskiego żołnierza.

Sygnał, na który czekały setki ludzi zgromadzone pod parasolami: wystrzał z działa hen wysoko na zamku. Jego ogromna bryła przywodziła na myśl klasztor Monte Cassino górujący nad teatrem jednej z najbardziej krwawych bitew II wojny światowej.

Jeśli ktoś podniósł w tym momencie wzrok mógł zobaczyć, że obok brytyjskiej flagi, która zawsze powiewa nad zamkiem tego dnia pojawiła się mniejsza, biało-czerwona.

Zanim rozwiał się dym, już w dole pod zamkowym wzgórzem rozpoczęła się niezwykła uroczystość: odsłonięcie pomnika niedźwiedzia Wojtka, kaprala armii generała Andersa i jakby nie było czynnego uczestnika bitwy pod Monte Cassino.

Dwie czarne limuzyny podwiozły na wstecznym biegu pod sam monument burmistrza miasta, Donalda Wilsona i ambasadora RP Witolda Sobkowa. Obecni byli także weterani i przedstawiciele fundacji Wojtek Memorial Trust, którym udało się uzbierać niebagatelną sumę 300 000 funtów na budowę pomnika.

Grupa rekonstrukcyjna

Oprócz pogody zawiodła także organizacja i nagłośnienie: obelisk został szczelnie oblepiony przybyłymi wcześniej, pozostawiając kilka setek widzów swojemu losowi. W tej liczbie znajdowała się prawie czterdziestka maluchów w odblaskowych kamizelkach z polskiej szkółki niedzielnej z Anglii. Jechali długo, żeby zobaczyć misia, o którym tyle słyszeli. Aby nie tracić czasu na czekanie, dwie młode i energiczne panie nauczycielki ustawiły dzieci oraz… dziewięciu żołnierzy w pełnym umundurowaniu armii Andersa z grupy rekonstrukcyjnej do wspólnego, jakże symbolicznego zdjęcia.

Głos trąbki sygnałowej przedarł się nagle przez huk autobusowych silników na pobliskiej Princes Street, głównej ulicy miasta. Odegrano polski hymn oraz hejnał mariacki jak wówczas, na gruzach klasztoru Monte Cassino, co zostało nagrodzone gromkimi brawami zmokniętego tłumu. Aby nie pozostać dłużnym wielkomiejski hałas rozdarł  także piskliwy dźwięk szkockich dud czyli bagpipes.

Patrząc z wysokości ulicy nie sposób było oprzeć się refleksji, że biało-czerwone parasole przemieszane z biało-niebieskimi w symboliczny sposób mówią o tym, co naprawdę tu się wydarzyło: podsumowanie setek lat wspólnej koegzystencji narodu szkockiego i polskiego. Jak napisała w swojej znakomitej książce o Wojtku Aileen Orr, nasze losy przeplatały się od wieków, o czym niestety przeciętny Szkot ani Polak nie ma pojęcia, bo nie uczył się o tym w szkole. Kiedy bowiem w XVII wieku na szkockiej ziemi szalała reformacja i burzono wielkie katedry, Polska cieszyła się zasłużonym mianem kraju tolerancji religijnej. Niewiarygodne, ale nawet do 90 000 Szkotów znalazło wówczas schronienie i nowy dom w Polsce. Po klęsce wrześniowej, od 1940 roku właśnie w Szkocji odradzała się polska armia, która wkrótce powróciła z triumfem na europejski teatr działań wojennych. Ale zanim to nastąpiło, wojsko polskie stanęło murem wzdłuż wschodniego wybrzeża Szkocji, aby wybić Hitlerowi z głowy plany agresji na Wyspy od strony Norwegii. Do dzisiaj miejscowi wspominają pobyt naszej armii: zawsze mili, szarmanccy i gotowi do wszelkiej pomocy. Choć czasami rogate dusze.

Po zakończonej wojnie Polacy, którzy wracali do Szkocji jak do swojej ojczyzny, bo takiej już nie mieli, spotykali się często z niechęcią miejscowych. Była powojenna bieda, mimo zwycięstwa. Zaciskali więc zęby i brnęli dalej. Jednym z nich był plutonowy Ryszard Wróblewski z 1.Dywizji Pancernej generała Maczka. Swoją przyszłą żonę poznał po oswobodzeniu przez maczkowców niemieckiego obozu dla uczestniczek Powstania Warszawskiego w Oberlangen. Tę historię opowiedział mi jego syn, Kazimierz, który przyjechał z Glasgow na tę uroczystość. W biało-czerwonej opasce na ramieniu i w czarnym berecie z orłem dumnie pokazywał krzyż kawalerski oraz legitymację żołnierską z podpisem generała Maczka, którą otrzymał od ojca na swoje dwudzieste urodziny. Był jakby zagubiony w tej polskości pod pomnikiem. Chciałby spełnić jego wolę i rozpropagować imię walecznej dywizji, ale –nie wie jak.

– Wiesz co, skontaktuję cię ze szkołą w Koronowie, która dumnie nosi imię generała. Na pewno chętnie tam posłuchają opowieści, które pozostawił ci ojciec.

Tymczasem maluchy z polskiej szkółki niedzielnej, stojąc dzielnie w kolejce do misia oblepiły starszego pana w polskim mundurze, aby zrobić sobie z nim pamiątkowe zdjęcie. Pan Władysław osiedlił się w Edynburgu w 1946 roku. Dzisiaj, wraz z żoną prowadzą sklep z galanterią skórzaną w centrum miasta. Oczywiście, na wystawie stoi miniaturowy Wojtek.

– Pamiętajcie dzieci- pan Władysław uniósł palec i akcentował każde słowo – zawsze rozmawiać po polsku i zawsze byś dumnym z tego, że jesteście Polakami! – powiedział do wpatrzonych w niego maluchów.

Za chwilę już rozmawiał płynną angielszczyzną ze Szkotem ubranym w kilt.

– To jest specjalny wzór nazwany „Wojtek”- miejscowy pokazał na kratę. Wojtek ma swój własny tartan!- objaśnił uśmiechnięty Szkot.

Niewątpliwą ozdobą uroczystości byli członkowie grupy rekonstrukcyjnej, którzy odbyli długą podróż z Anglii zanim zaprezentowali się dumnie w mundurach spod Monte Cassino. Zahaczyłem jednego z nich:

– Robicie wrażenie w tych mundurach, bo…

– Sorry, ja nie mówię taki dobry polski język, my wife is Polish! Ale ja kocham Polska i that’s why ja zawsze jadę z boys dressed as Polish MP z Monte Cassino!

Fenomen misia, przepraszam, kaprala Wojtka, który dopiero teraz odkrywamy. Kolosa o gołębim sercu i słowiańskiej duszy, bo wychowany od maleńkiego przez takich samych rozbitków, jak on sam. Podobno był on najsłynniejszym niedźwiedziem swoich czasów? Niektórzy znawcy nie wahają się porównać go do Elvisa….Gorzka refleksja: od lat czterdziestych do osiemdziesiątych nie wiedzieliśmy w Polsce o misiu nic! Wszelkie bowiem wspomnienie Wojtka pociągało za sobą jego służbę w armii generała Andersa, co w naturalny sposób przywoływało znienawidzone przez bolszewicki rząd w Warszawie konotacje wielkiej wiktorii polskiego oręża pod Monte Cassino. W zamian dostaliśmy psa Szarika i Czterech Pancernych. Na fali i po linii…

Tymczasem szkockie gazety przypominają historię Wojtka, która jest pretekstem do głębszych refleksji. W relacjach prasowych pojawia się słowo „humanitaryzm”, który wniósł Wojtek w życie żołnierzy  nie tylko polskich uwikłanych w wojnę. Pomnik, który odsłonięto dzisiaj jest symbolem wkładu polskich kobiet i mężczyzn w wysiłek ludzkości abyśmy znowu mogli cieszyć  się życiem. „ Jakże odpowiednim miejscem dla tego dzielnego i zawsze lojalnego niedźwiedzia jest miejsce w sercu naszej stolicy”- podkreśla

„ Edinburgh Evening News” w komentarzu redakcyjnym.

A sam zainteresowany zapewne patrzy szczęśliwy ze swojego niedźwiedziego nieba. Szczęśliwy podwójnie: oto wraz z towarzyszącym mu żołnierzem polskim stoją na polskiej ziemi, jako że postument do pomnika przywieziono z naszego kraju, a po drugie, miś uwielbiał podobno być w centrum zainteresowania.

Kiedy długo po zakończonej uroczystości miłośnicy Wojtka zaczęli się rozchodzić moją uwagę przykuł dwunastoletni młodzieniec z biało-czerwonym szalikiem „Zawsze Polska”. Szukał czegoś na pomniku.

– Hej, zgubiłeś coś?

– Nie…Szukam, czy nie zapomnieli wyrzeźbić „Poland” na rękawie żołnierza…