Lato Czterdziestego Pierwszego

Lato Czterdziestego Pierwszego

Spis Treści:

O książce:

Rok 1941, Hitler opanował Europę. Wyspa ostatniej nadziei, Wielka Brytania wciąż daje mu jednak odpór. Co więcej, Brytyjczycy potrafią od czasu do czasu uderzyć celnie i skutecznie. Mózgiem tych działań jest tajna jednostka Ultra z pułkownikiem Winterbothamem na czele, który korzysta z rozkazów niemieckich po złamaniu kodu Enigmy przez Polaków.
Największa tajemnica Churchilla może jednak dostać się w ręce Niemców: skrzynia z dokumentacją złamania kodu Enigmy wciąż znajduje się w okupowanej Polsce zakopana w majątku pod Warszawą. Do jej zniszczenia zostaje wysłany brytyjski agent Polonius. Jest on autorem wydanego niedawno w Londynie dziennika z oblężonej w 1939 roku Warszawy „ I Saw the Siege of Warsaw”. Jednocześnie do Niemców dociera wiadomość o skrzyniach. Abwehra wysyła z Berlina młodego i ambitnego porucznika Maxa Schrammla do zbadania sprawy. W jego ręce wpada przypadkiem książka Poloniusa, którą czyta z coraz większym zainteresowaniem. Okazuje się bowiem, że klucz do tajemnicy tkwi właśnie w tej książce.
Od tego, który pierwszy dotrze do skrzyń z dokumentacją Enigmy zależy teraz wiele. Dochodzi do konfrontacji w podwarszawskim majątku. Za cenę uwolnienia Polonius wskazuje miejsce ukrycia skrzyni i przy pomocy Rosjan ucieka do Anglii. Max orientuje się, że został oszukany i postanawia dopaść Poloniusa najpierw w Szwecji, następnie na Wyspach. Do akcji wkracza brytyjski wywiad oraz… komisarz Ross ze Scotland Yardu, prowadzący wbrew zdrowemu rozsądkowi swoje prywatne śledztwo. Nie wiedzą, że od początku nad wszystkim panuje dwóch przyjaciół: pułkownicy Perkins z SOE i Winterbotham z Ultry. Dzielnie wspomaga ich służąc zawsze radą Jack. Jack Russel Terrier.
Max wpada na trop Poloniusa w Edynburgu. Przy pomocy siatki niemieckich agentów chce porwać Poloniusa i na pokładzie łodzi podwodnej dostarczyć go do Niemiec. Ale tu akcja, jak już kilka razy przedtem przybiera niespodziewany obrót…

Wszystkie fragmenty książki Alexandra Poloniusa “I Saw the Siege of Warsaw” w tłumaczeniu Marka Przybyłowicza, wyd. Rebis 2018.

Część pierwsza

Monachium, 3.6.1958

Mimo późnej pory życie za oknem restauracji tętniło życiem. Po pożegnaniu ostatnich gości podszedł do drzwi i wyszedł na zewnątrz. Ogarnęło go miłe ciepło, zapach potraw z sąsiednich restauracji, czegoś nieuchwytnego, co stanowi o unikalnej atmosferze wielkiego miasta… Przez dłuższą chwilę stał obserwując z życzliwością mijających go ludzi, niektórzy z nich uśmiechali się do starszego pana, na co odpowiadał kiwając lekko siwą głową i nikłym uśmiechem. Wreszcie wrócił do lokalu, przekręcił klucz w drzwiach i pomału, starannie opuścił żaluzje. Sprawdził jeszcze, czy jego wnuk Abram dokładnie poustawiał krzesła na stolikach i w końcu przekręcił kontakt. W kuchni pozostał już tylko pomywacz, żeby skończyć zmywanie naczyń po ostatnich gościach.

Nie spieszył się do swojego niewielkiego mieszkanka nad restauracją, bo i po co? Spać?! Ależ on nie śpi od piętnastu lat, od Treblinki. A czekać na śmierć, którą wtedy oszukał, może i tutaj, na dole. Ale ta, jakby na złość udawała, iż nie wie, że on, Abraham Pączek już jest gotowy, żeby połączyć się z Rachelą, Ryfką i całą rodziną, gdziekolwiek oni są. Wtedy nie mógł się od niej opędzić, a teraz wygląda na to, że zapomniała o nim, albo – co gorsza – nie chce go znać. Ach waj, to ile można czekać?! Rok, dwa, ale czy piętnaście? Westchnął ciężko, machnął z rezygnacją ręką i zatopiony w swoich myślach wszedł do kuchni.

– Już dobrze, panie Weiss, dziękuję panu, niech pan idzie wypocząć, jutro pan dokończy- zmęczonym wzrokiem spojrzał na pomywacza, klocowatego mężczyznę przed sześćdziesiątką. Odwrócił się do właściciela z jakimś nieszczerym uśmiechem na twarzy, która sprawiała wrażenie, że jest zlepiona z kilku innych. Starannie wytarł ręce, założył marynarkę wiszącą na drzwiach i włożył kapelusz.

– Gute Nacht, Herr Schwarz.

– Gute Nacht – zanim przekręcił klucz w drzwiach kuchennych i zgasił światło odprowadził jeszcze wzrokiem odchodzącego, który podparłszy się laską pokuśtykał w dół ciemnej uliczki, aż w końcu roztopił się w mroku.

Monachium, 2 listopada 1957

Pułkownik Max Schramml ostrożnie posuwał się wąską Oettingerstrasse swoim nowym Volkswagenem wypatrując numeru 67.

– Scheisse, za chwilę będę spóźniony! – zerknął na zegarek.

Posuwając się powoli wzdłuż białego muru zauważył wreszcie bramę i napis informujący o tym, że znajduje się na terenie rozgłośni polskiej radia Wolna Europa.

Wjechał na dziedziniec otoczony z trzech stron jednopiętrowymi budynkami i z ulgą zaparkował czerwonego volkswagena obok zielonego Renaulta 4. Przez chwilę z przyjemnością wsłuchiwał się w charakterystyczny dźwięk wydawany przez rury wydechowe nowo zakupionego auta i w końcu przekręcił kluczyk.

Jeszcze tylko rzut oka w lusterko wsteczne i pułkownik wysiadł z samochodu. W jasnopopielatym mundurze szytym przez krawca na miarę prezentował się wspaniale, co nigdy nie pozostawało bez znaczenia dla Maxa. Był bowiem uosobieniem tego, co jeszcze niedawno tak bardzo liczyło się w jego kraju: aryjskości. Ale ten przystojny blondyn o niebieskich oczach ponad tę cechę bardziej cenił sobie powodzenie u płci przeciwnej. Zawsze szarmancki i uśmiechnięty czterdziestolatek był częstym obiektem westchnień. Pułkownik dobrze o tym wiedział.

Przekroczywszy próg rozgłośni pokazał swoją przepustkę i ruszył dziarsko długim korytarzem w kierunku wskazanego mu pokoju 56, kiedy nagle zauważył nadchodzącą z naprzeciwka kobietę. Odruchowo wyprostował się i obdarzył ją swoim uwodzicielskim uśmiechem.

„Zapewne jakaś sekretarka” – przemknęło mu przez myśl. Szczupła, wysoka brunetka w czarnym kostiumie i szpilkach niosła cały plik pism przyciskając je do piersi, co w sposób oczywisty uniemożliwiło oficerowi otaksować ją z przodu. Mijając Maxa nieznacznie odwzajemniła uśmiech.

– Raz… dwa… trzy… teraz! – odliczył w myślach zanim dyskretnie odwrócił się, aby zobaczyć, jak prezentuje się od tyłu, ale kobieta właśnie skręciła w boczny korytarz, pozostawiając mu na pocieszenie zmysłową smugę perfum.

– Scheisse… muszę liczyć do dwóch – pomyślał i uśmiechnął się odruchowo do jakiegoś szczupłego mężczyzny mijanego właśnie w korytarzu.

Po kilku krokach jednak coś jak grom uderzyło w pułkownika. Odwrócił się gwałtownie tylko po to, aby zobaczyć, że tamten już zdążył zrobić to samo. Wysoki, elegancki mężczyzna w ciemnym garniturze stał nieruchomo. Mógł być w jego wieku, szczupła twarz, w której była jakaś zaciętość i oczy: ciemne, przenikliwe, osadzone głęboko nad haczykowatym nosem, włosy zaczesane starannie.

Max zawahał się, ale po krótkiej chwili ruszył niepewnie w jego stronę uśmiechając się przepraszająco:

– Pan wybaczy…

Ten wzrok! Te cholerne świdrujące oczy i zacięte usta! Ta wyniosła, szczupła sylwetka… – próbował poskładać to w jakąś całość w swoim analitycznym umyśle. Tamten przyglądał się, jakby czekał na coś, wreszcie wyciągnął chudą, wręcz kościstą dłoń do oficera.

– Niewiele się pan zmienił, poruczniku… przepraszam, panie pułkowniku… – na jego twarzy pojawił się jakiś cień uśmiechu widząc zakłopotanie Maxa.

– Ależ… to niemożliwe…?! – Max wpatrywał się uporczywie w twarz nieznajomego. Podał swoją dłoń, którą tamten uścisnął mocno przykładając drugą.

Londyn, 20 września 1940

Porucznik John Young spoglądał z wysokości swojego balkonu na ogromny stół z mapą Kanału i południowej Anglii, przy którym uwijały się zgrabne Waafki nanoszące co chwila aktualne informacje o ruchach nieprzyjacielskich samolotów i aktywności własnych myśliwców. Nie wyglądało to dobrze, Niemcy słali kolejne fale bombowców, brytyjscy piloci byli przemęczeni, było ich coraz mniej…

Porucznik Young zauważył, że jedna z dziewcząt pracujących przy stole położyła na nim właśnie znaczek z czarnym krzyżem i popchnęła go przy pomocy długiej tyczki w stronę Anglii. Oznaczało to kolejną wyprawę bombową Luftwaffe skierowaną na Londyn.

Potarł brodę w zakłopotaniu, kiedy nagle otworzyły się drzwi prowadzące do jego galerii i wszedł nikt inny tylko szczerze znienawidzony przez Younga pułkownik Frederick Winterbotham z tajnych służb. Był on odpowiedzialny za przechwytywanie i odszyfrowywanie przez Ultrę niemieckich meldunków. Pułkownik był nieco korpulentny, zresztą, może tylko tak się wydawało na tle przystojnego, dobrze zbudowanego porucznika. Jego zawsze rozbiegane, jakby nieco za blisko obok siebie osadzone oczy widziały wszystko.

Podszedł do Younga, ale zamiast powitania rzucił, spoglądając na wielki zegar ścienny:

– Co tu mamy?

– Sir, kolejna, wielka wyprawa bombowa na Londyn! Osiągną miasto za…

– Co ma pan w odwodzie, poruczniku? – Winterbotham przerwał zniecierpliwiony.

– Właściwie… nic. Wszystkie nasze dywizjony są już w powietrzu. No chyba, że…

– …, że co?! – pułkownik chyba postanowił dzisiaj pokazać się ze swojej najgorszej strony. Jego przenikliwy wzrok świdrował na wskroś Younga.

– Chyba, że wyślemy tam trzy zero trzy, to jedyny dostępny w tej chwili dywizjon. – Young zacisnął szczęki i przymknął oczy.

Z tej chwilowej zadumy wyrwał go jednak głos pułkownika:

– Trzy zero trzy, co to jest?!

– Polski dywizjon z Northolt, panie pułkowniku. Tylko oni pozostali.

Young obserwował dyskretnie Winterbothama, który wydął wargi w jakimś grymasie rozważając coś i przypatrując się czarnemu krzyżowi przesuwanemu pomału, lecz konsekwentnie przez Waafkę w kierunku Londynu.

– Polacy? No trudno, proszę ich poderwać… Kierunek południowy zachód. Kurs…

– Wschód? Przepraszam Sir, na południowy wschód, na wyprawę lecącą na Londyn?

Pułkownik powoli odwrócił się do Younga i cedząc słowa powtórzył:

– Południowy – zachód czy pan poruczniku odróżnia kierunki geograficzne?! Proszę posłać ten cholerny dywizjon na południowy za-chód – spojrzał na zegar i porównał czas ze swoim zegarkiem. – Teraz!

Szczęki porucznika Younga poruszyły się znowu nerwowo zanim podniósł słuchawkę zielonego telefonu.

Scramble! – ryknął oficer służbowy odkładając słuchawkę na widełki i wybiegł na zewnątrz celując w niebo rakietnicą.

– Petro! Rób dokładnie to, co powie ci kontroler, to rozkaz! – zdążył jeszcze przekazać niecodzienną informację od majora Younga z centrum dowodzenia w Londynie. Wiadomo było przecież, że należało wykonywać rozkazy kontrolera, ale dziś, jakoś tak zostało to specjalnie podkreślone.

Kilku pilotów, którzy wygrzewali się w słońcu i przekomarzali na jakiś mało istotny temat poderwało się z ulgą i popędziło do swoich maszyn.

Major Pietraszkiewicz wspiął się do swojego Hurricane’a i zajął miejsce w kabinie. Natychmiast doskoczył mechanik w niemiłosiernie brudnym od smarów i oleju kombinezonie podając mu hałbę i dopinając pasy.

– Pan uważa na siebie, panie majorze! – kciuk w górę i nad pilotem zatrzasnęła się osłona kabiny.

Hurricane początkowo niezgrabnie manewrując, wkrótce nabrały szybkości i wzbiły się w błękit nieba. Petro spojrzał w prawo – jego boczny jak wierny pies leciał w regulaminowej odległości, pokazując kciukiem, że wszystko w porządku. Obowiązywała ich cisza radiowa, więc cała komunikacja polegała na kontakcie wzrokowym.

– Blue leader – zacharczało radio, najbardziej zawodna rzecz w tego typu myśliwcach, podając kurs.

– Proszę o potwierdzenie – Petro ze zdumieniem spojrzał na mapę: kontroler wysyłał ich na południowy zachód, oddalając od Londynu i wyprawy niemieckich bombowców.

– Potwierdzam… – głos w słuchawkach kazał im zachować pierwotny kurs. Petro przypomniał sobie słowa oficera służbowego tuż przed startem. Rozkaz jest rozkazem, ale nie ma w tym logiki, jak to u Anglików – pocieszył się w myślach i pokiwał swojemu bocznemu, aby go uspokoić.

Major Roland Schramml podkręcił dopływ tlenu. Na tych wysokościach łatwo było o zasłabnięcie, co nieraz kończyło się fatalnie dla pilota. Jego Me 109 z żółtym dziobem lecący na czele myśliwców mających za zadanie ochronę wielkiej formacji bombowców leciutko falował prowadzony wprawną ręką doświadczonego pilota. Major spoglądał nerwowo na zegar na kokpicie. Jeszcze sześć minut i dwadzieścia sekund.

„Jeszcze sześć minut” – pomyślał pułkownik Winterbotham patrząc na stół, po którym Waafki przesuwały za pomocą długich wskaźników symbole własnych jak i wrogich dywizjonów. Właśnie jeden z nich został przesunięty w kierunku Londynu. Wielka wyprawa bombowa zmierzała nieuchronnie w tym kierunku.

– Tally Ho! Są tam! – głos w słuchawkach wyrwał Petro z zadumy. Spojrzał w lewo: poniżej, w znacznej odległości coś złowrogiego, jak rój wściekłych os zbliżał się do Anglii. W górze zapewne są myśliwce osłony, ale to w tej chwili nie miało większego znaczenia. Należało spaść na bombowce z góry i…

– Blue Leader! Blue Leader! Trzymaj się swojego kursu! Jak mnie zrozumiałeś?!

– Roger that! – potwierdził Petro używając tego amerykańskiego zwrotu, żeby choć trochę wkurzyć operatora. Tak po polsku. Spojrzał na bocznego, który gotował się w swojej kabinie pokazując rój nadlatujący poniżej, z lewej strony. Major pokiwał przecząco głową i pokazał dłonią w grubej rękawicy kierunek na wprost, choć sam nic z tego nie rozumiał.

Major Schramml nie spuszczał oka z zegara na kokpicie. Jeszcze pół minuty, dwadzieścia sekund…

W słuchawkach rozległ się głos dowódcy formacji bombowej:

– Achtung alle Maschinnen! Ein…Zwei… Jetzt!

I nagle ogromny rój bombowców lecący poniżej jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki położył się na lewe skrzydło, na ściśle ustalony wcześniej nowy kurs.

„Widok jak na paradzie w Berlinie!” – pomyślał Schramml dając krótki rozkaz zmiany kursu swoim myśliwcom. Ogromna formacja skierowała się na nowy cel.

Pułkownik Winterbotham z ciekawością obserwował Waafkę prowadzącą niemiecką wyprawę na Londyn, która nagle przyłożyła dłoń do słuchawki na uszach i powiedziała coś do mikrofonu, zastygając w oczekiwaniu na odpowiedź. Nadeszła szybko. Dziewczyna przytaknęła odruchowo i przy pomocy długiego wskaźnika skierowała niemiecką wyprawę na zachód.

Winterbotham spojrzał nie bez satysfakcji na zagubionego zupełnie takim obrotem sytuacji porucznika Younga i uśmiechnął się zaciskając triumfalnie pięść.

– O kurwa! – usłyszał Petro w słuchawkach, i choć natychmiast skarcił pilota za złamanie ciszy radiowej, sam chętnie powtórzyłby ten magiczny zwrot wyrażający jakże wiele w tak krótkiej treści. Oto wielka wyprawa bombowa nagle skręciła prawie o dziewięćdziesiąt stopni wystawiając się jak na strzelnicy w lunaparku bokiem do nadlatującego od strony zachodzącego słońca polskiego dywizjonu. Zanim Petro połapał się w tym usłyszał w słuchawkach głos operatora:

– Blue Leader! Blue Leader! … Są twoi! Good Luck!

Tego rozkazu nie trzeba było powtarzać. Bombowce rosły w oczach. Petro wziął głęboki wdech:

– Chłopcy… są nasi, powodzenia!

Major Schramml uśmiechnął się widząc ten wspaniały manewr: kilkadziesiąt bombowców położyło się na skrzydło obierając właściwy cel lotu: port w Plymouth, gdzie właśnie zakotwiczyła flotylla brytyjskich niszczycieli i pancerników. To będzie jatka!

Nagle uśmiech zamarł mu na ustach: oto kilka bombowców spadało właśnie w płomieniach do wód Kanału, kilka innych ciągnęło za sobą smugi dymu i zawracało do Francji. W formację wdarła się panika.

– Achtung! Osłaniać bombowce! – wydał rozkaz i runął w dół. Nie widział przeciwnika, musieli zaatakować od strony zachodzącego słońca…

Petro wiedział, że mają nie tylko przewagę wysokości i szybkości, ale również słońce w plecy. Runęli z góry jak orły na zdobycz.

Major Pietraszkiewicz skupił się na celowniku odbezpieczając przycisk działek i karabinów maszynowych swojego Hurricane’a. Złapał w siatkę celownika czarny krzyż.

„Nie ma piękniejszego widoku „- zdążył pomyśleć skupiony naciskając spust. W powietrzu rozpętało się prawdziwe piekło: mając do dyspozycji dobre, choć nie najnowsze samoloty polscy piloci brali odwet za Wrzesień, kiedy mogli tylko zaciskać pięści z bezsilności widząc niemieckie samoloty bezkarnie bombardujące miasta, wioski, szpitale i rozstrzeliwujące rzeki uchodźców.

Teraz brali odwet, dwojąc się i trojąc wokół tych samych samolotów, które jeszcze niedawno niosły śmierć w Polsce. Jak w amoku spadali na coraz to inny bombowiec z czarnymi krzyżami, aby posłać go do diabła.

Po pierwszym ataku Petro położył swojego Hurricane’a w ciasny skręt. Jego Heinkel nieźle kopcił, ale trzeba było go dobić dolatując od ogona. Skupił się tylko na tym, pozostawiając własne bezpieczeństwo opatrzności.

Major Schramml spadał na odsiecz na czele swojego dywizjonu. Wziął na cel jakiegoś Anglika, który był najbliżej, zajmując pozycję za dymiącym He111 i przycisnął spust. Zdążył tylko zauważyć, jak pociski smugowe z jego działek układają się dokładnie na silniku Hurricane’a.

Pułkownik Winterbotham przeniósł wzrok ze stołu operacyjnego na zdumionego obrotem sytuacji porucznika Younga. Jego zaskoczenie manewrem Luftwaffe było nie mniejsze niż zdolność przewidywania pułkownika, który z czarującym uśmiechem zwrócił się do Younga:

– A teraz, panie poruczniku, będzie pan tak uprzejmy, żeby poderwać nasz 234 dywizjon, który dokończy dzieła!

Sierżant Klein nie cierpiał bezczynności. Szczególnie wtedy, gdy w tak gorący dzień jak dzisiaj musiał siedzieć w pełnym ekwipunku i czekać na sygnał do startu. Jak wtedy, we wrześniu 1939 kiedy byli na polowym lotnisku gdzieś pod Toruniem. Gdyby miał wtedy swojego Spitfire’a … jego P 11c nie był w stanie dobrać się im do tyłka. Ale to dawne dzieje…

Dzisiaj sierżant Klein zdany był na łaskę swoich angielskich kolegów. Niektórzy z nich byli trochę wyniośli, paniczyki od siedmiu boleści, gdyby byli wtedy w Polsce… Pierwsze kroki sierżanta w 234 dywizjonie nie były zbyt udane: został zestrzelony i musiał przymusowo lądować, co nie obyło się bez złośliwych komentarzy jego brytyjskich kolegów. Teraz niecierpliwie czekał, żeby pokazać, na co go stać.

Rakieta! Z ulgą popędził do swojego Spita, gdyż wcale nie bawiło go pociskanie pierdół w języku, w którym nie czuł się dobrze. Ani towarzystwo wyniosłych Angoli, ani ich głupawe pogawędki, z których nic nie rozumiał nie nastrajały go najlepiej. Był w dywizjonie, aby wykonać konkretną robotę i to było dla niego najważniejsze.

Po kilku minutach lotu, już z daleka można było dostrzec miejsce walki: kłębiące się po całym niebie szybkie myśliwce, zaangażowane w rozbicie formacji bombowej spełniły swoje zadanie. Wiele niemieckich samolotów zawracało w kierunku Francji pozbywając się w pośpiechu swojego śmiercionośnego ładunku do Kanału, kilka z nich ciągnęło za sobą czarną kitę z postrzelanych silników, nad innymi właśnie zamknęły się na zawsze otchłanie morskie. Ziggi Klein odbezpieczył spust…

Kiedy celownik zamknął w swoim śmiertelnym kręgu dymiącego Heinkla, Petro przycisnął spust i nagle, w ułamku sekundy z myśliwego stał się zwierzyną. Coś ciemnego zalało owiewkę kabiny, silnik zawył i zamilkł. Z nosa jego Hurricane’a buchnęły płomienie.

Ileż to razy myślał o tej chwili mając gorącą nadzieję, że nigdy nie nastąpi? Jak każdy z nich łudził się, że wszyscy, tylko nie on. Bo jeśli już tak ma być, to jak…? Trafi go bezpośrednio pocisk, spali się ranny zakleszczony w kabinie, czy spadnie do morza i utonie ranny wraz z maszyną?

Zanim zdążył pomyśleć górę wziął instynkt i rutyna starego myśliwca: Petro wiedział, że Hurricane trafiony w zbiornik paliwa rozgrzewa się do tysiąca stopni w ciągu kilkunastu sekund. Jeśli nie zdąży, spłonie w maszynie. Błyskawicznie odpiął przewód od radia, ściągnął maskę z tlenem i odsunął osłonę kabiny. Usłyszał syk, jakby ktoś lał wodę na gorącą blachę. Odpiął pasy i uniósł się, ale pęd powietrza wcisnął go z powrotem. Jęzory ognia łapczywie zbliżały się do pilota, który wiedział, że za chwilę dotrą do zbiornika z paliwem przed jego kabiną.

– Pod twą obronę, Ojcze na niebie…

Błyskawicznie odwrócił samolot na plecy i nogą popchnął drążek. Siła odśrodkowa wyrzuciła go z kabiny jak korek szampana. Nie wiedział, jak daleko jest od ziemi, spadając na plecach próbował się odwrócić, ale pęd powietrza był zbyt duży.

Nagle zobaczył nadlatujący samolot. Nie było wątpliwości, że leci wprost na niego. Wiedział, że jeśli otworzy spadochron, będzie łatwym celem dla niemieckiego pilota. Ale nie miał wyjścia: błyskawicznie wczuł się w rolę Niemca: kiedy strzelałbym na jego miejscu?! Odczekał kilka sekund, kiedy tamten wyrównał lot i zapewne zamknął sylwetkę opadającego pilota w kręgu celownika… chwycił zimną, metalową rączkę i szarpnął tuż przed tym, kiedy na skrzydłach samolotu pojawiły się ogniki. Biała czasza spadochronu wyhamowała momentalnie lot ku ziemi. Pociski smugowe przeznaczone dla Petro przeszły tuż pod nim. Messerschmitt z rykiem silnika przeleciał obok spadającego pomału pilota i w ciasnym skręcie szykował się na zajęcie dogodnej pozycji do rozstrzelania polskiego lotnika. Złowieszczo błysnęły krzyże na skrzydłach i słońce odbite na owiewce kabiny. Ten ułamek sekundy wystarczył.

Ziggi Klein spadający wraz ze swoim dywizjonem na niemiecką wyprawę bombową wziął na cel dobrze znaną mu sylwetkę Dorniera, kiedy jego uwagę przykuł błysk. Ze zdumieniem zobaczył Me 109, który bez wątpienia składał się do strzału do lotnika, nad którym wykwitła biała czasza spadochronu.

Znał ten widok z Polski… Lecąc na pełnej szybkości lekko przesunął drążek naprowadzając krąg celownika przed kabinę wykonującego ciasny skręt Me 109 i przycisnął spust. Jego Spitfire odpowiedział lawiną stali, która uplasowała się na silniku i kabinie Niemca. Messerschmitt natychmiast wzbił się pionowo w niebo, aby straciwszy moc zwalić się przez skrzydło w litościwe otchłanie Kanału.

– Masz Krzyżaku! – wyrwało mu się mimo ciszy w eterze.

Petro dotknął stopami ziemi i odpiął uprząż spadochronu. Spojrzał w górę, skąd właśnie nadlatywał ten Spitfire, który uratował mu życie. Zatoczył pomału krąg przechylając się na skrzydło, aby pilot miał lepszy widok. Był bardzo nisko, więc Petro mógł zobaczyć sylwetkę pilota, który przyglądał mu się z uwagą.

„Pewnie Brytyjczyk z 234” – pomyślał i prostując się zasalutował do gołej głowy.

W odpowiedzi myśliwiec pomachał skrzydłami i włączając boosta z rykiem silnika pognał w niebo, gdzie wciąż trwało dobijanie niemieckiej wyprawy bombowej na Plymouth.

Major Pietraszkiewicz spojrzał na swój mundur, cały poplamiony olejem wyciekającym z silnika jego Hurricane’a. – „Cholera, lepiej niż Myk…” – pomyślał o swoim mechaniku. Nie wiedział, że to jeszcze nie był koniec jego przygód. Oto, zupełnie nie wiadomo skąd, pojawiło się kilku angielskich wieśniaków z widłami…

Londyn wrzesień 1940

Szczupła, cokolwiek koścista dłoń zacisnęła się w pięść, aby zapukać w drzwi opatrzone w niewielkie, matowe okienko z napisem: William Hodge and Co. Ale ku jego zaskoczeniu drzwi otworzyły się nagle i stanął w nich sam właściciel uśmiechając się szeroko.

Gdyby pokusić się o odtworzenie skali wyglądu ludzi, którą kierował się Stwórca, ci dwaj byliby na jej przeciwstawnych końcach.

Właściciel wydawnictwa był niskim grubaskiem w nieokreślonym wieku. Jego krótkie rączki wykonywały dziesiątki ruchów, jakby były zsynchronizowane z aparatem mowy, gdyż usta nie zamykały mu się wcale. Z boków jego łysiejącej głowy wyrastały długie, pozostające w wiecznym nieładzie włosy, jak gdyby dla zrekompensowania braków na reszcie czaszki. Całości dopełniały druciane okulary na czubku mięsistego nosa i świecąca od starości rozpięta kamizelka. Kilkudniowy zarost świadczył zapewne o wielkim zaangażowaniu w sprawy redakcyjne.

Jego gość był przystojnym trzydziesto trzy latkiem w ciemnym garniturze. Szlachetne rysy twarzy, wąskie usta i ciemne oczy, w których widać było zdecydowanie i bezkompromisowość. W jednej dłoni trzymał kapelusz, w drugiej skórzaną aktówkę.

– Miło pana widzieć, Mr… – przybysz położył palec na ustach, – Mr Polonius! – redaktor szybko połapał się w sytuacji.

– Witam pana Mr Hodge. Zgodnie z umową…

Kiedy właściciel zamknął drzwi z szybką, człowiek zwany Poloniusem otworzył teczkę i wyciągnął z niej gruby maszynopis.

– Zgodnie z umową – powtórzył – tekst po redakcji. Wprowadziłem kilka zmian. Kilka istotnych zmian, jeśli mogę prosić, nic już nie zmieniajmy w tekście. Niech pan rzuci okiem, ale myślę, że nie będzie trzeba nanosić wielu poprawek.

Mr Hodge odłożył plik na niemiłosiernie zawalone biurko i westchnął:

– Bomba trafiła w pobliże naszej drukarni… tak…, ale sam pan wie, business as usual choć to może opóźnić nam wydanie książki…

– O ile? – zapytał bezpardonowo gość.

Mr Hodge potarł szczecinę na brodzie kalkulując coś w duchu.

– Trudno powiedzieć, ale…

– Ale?

– …, ale powinniśmy… będziemy gotowi na wiosnę, marzec, no to najpóźniej! – sam ucieszył się z takiego terminu, co przekazał radosnym uśmiechem, który nagle zaczął zamierać mu na ustach, w miarę jak coś kiełkowało w jego głowie. Wreszcie zapytał:

– Bardzo przepraszam, Mr Polonius… Opisuje pan w swoim dzienniku z Polski oblężenie Warszawy sprzed roku, opisuje pan inne miasta, tam wszędzie są teraz Niemcy. Czy… czy nie obawia się pan o los tych, którzy… – podniósł lekko maszynopis i podsunął w kierunku swojego klienta.

Człowiek zwany Poloniusem przechylił lekko głowę zakładając nerwowo nogę na nogę:

– Niemcy i bolszewicy actually.

– No właśnie – ożywił się grubasek – no właśnie, przecież tam została pańska rodzina, przyjaciele, o których pan pisze, znajomi.

– Mr Hodge, dlatego przychodzę z wydaniem książki do pana, a nie do Berliner Verlag G.m.b.H.- obydwaj uśmiechnęli się, ale zaraz powrócił poważny ton. – Widzi pan, Mr Hodge, przez te półtora miesiąca moje życie wisiało kilka razy na włosku, obiecałem sobie, że jeśli Opatrzność pozwoli mi dotrzeć do wolnego świata, jeśli uda mi się przemycić do niego zapiski z tamtych dni, będzie moim świętym obowiązkiem opowiedzieć Brytyjczykom i całemu wolnemu światu o tym, co widziały moje oczy i co słyszały moje uszy. Ocalałem, żeby dać świadectwo.

Mr Hodge uśmiechnął się nieznacznie: – To brzmi nieco – pan wybaczy moją szczerość – patetycznie, czyż nie?

Polonius przeszył go wzrokiem: – Być może… Wy Brytyjczycy jesteście twardo stąpający po ziemi, dlatego przyda się wam trochę naszego patetyzmu… – odwrócił wzrok do okna. – Na tyle nas dzisiaj stać – powiedział ciszej, jakby do siebie.

– Zapewne – powiedział redaktor wysuwając koniec języka, co miało niewątpliwie związek z nalewaną z dzbanka herbatą. – Zapewne, tylko wie pan, Mr Polonius – wyraźnie ucieszony z zakończonej operacji podał filiżankę z talerzykiem i dopiero teraz wrócił do przerwanego wątku:

– … tylko jak wspomniałem wcześniej, tam zostali wszyscy, rodzina, znajomi, wiele osób wymienionych z nazwiska… Myślę, czy nie lepiej byłoby poczekać? – skierował swój pytający wzrok znad okularów.

Polonius wydął pogardliwie wargi: – Poczekać? Czy pan wie, Mr Hodge ile to jeszcze potrwa? Dopiero co daliśmy odpór Hitlerowi, resztę Europy spowija noc. O tym trzeba powiedzieć właśnie teraz! Trzeba pokazać pańskiemu narodowi co stanie się z nim, jeśli ulegnie jak reszta Europy.

Polonius wskazał na swój maszynopis: – To nie są wspomnienia z wakacji, to jest krzyk, Mr Hodge. Krzyk! – jego usta stały się jeszcze bardziej wąskie.

– Tak, tak, zgadzam się całkowicie z panem, Mr Polonius, myślę tylko… co by było, gdyby ta książka dostała się w ręce gestapo?

– Niby jak? Jesteśmy na wyspie, tu nie ma szwabskich szczurów, które mogłyby przemycić ją do gestapo?

Mr Hodge znalazł na swoim biurku jakimś cudem miejsce, na którym można było odstawić filiżankę, dając sobie czas na zebranie myśli.

– Jest wojna i w związku z tym wszelkie, najbardziej niewiarygodne scenariusze są możliwe. Niech mi pan wierzy. Jeśli ta książka dostanie się w ręce wroga…

– … to sam diabeł nie dojdzie, kto jest kim! – powiedział z przekonaniem człowiek, zwany Poloniusem sięgając po parującą filiżankę herbaty.

Północny Atlantyk, marzec 1941

Porucznik Endrass starannie zakręcił właz i ciężko waląc buciorami o stopnie drabinki zszedł na dół do centrali. Stary, znaczy kapitan Gunther Prien stał przy stole z mapami i ze skupioną miną odmierzał coś cyrklem na mapie Północnego Atlantyku. Otrzymali właśnie z dowództwa meldunek o zbliżającym się konwoju, który miał przechodzić między Islandią a Północną Szkocją.

Stary szykuje wilcze stado – pomyślał Endrass – zapewne ściągnie tu kogo się da i zaczniemy polowanie.

Porucznik darzył Starego zaufaniem i wielkim szacunkiem, ale miał nadzieję, że będzie to jego ostatni patrol. Po brawurowym wejściu do Scapa Flow i zatopieniu tam brytyjskiego pancernika Royal Oak Prien stał się najsłynniejszym dowódcą U- bootów. Doenitz nie zechce go stracić więc zapewne przygarnie do sztabu w Paryżu albo przeznaczy do szkolenia młodych podwodniaków. A wtedy on, Engelbert Endrass otrzyma wraz z zasłużonym awansem na kapitana dowództwo na U 47! To byłoby spełnienie najskrytszych marzeń porucznika.

Z zadumy wyrwał go głos Starego stukającego leciutko cyrklem w mapę:

– Herr Oberleutnant, proszę na to spojrzeć – powiedział. – Konwój OB-293 idzie do Liverpool tą drogą. Tak przypuszczam – zawiesił głos i spojrzał na Endrassa jakby szukał u niego potwierdzenia.

– Jawohl Herr Kommendant, to chyba najbardziej prawdopodobny kurs – przymilił się porucznik.

– Also, my ustawimy się tu i poczekamy na innych, nie ma zbyt wiele czasu. Konwój powinien dotrzeć – spojrzał na duży zegar przymocowany do ściany centrali na jego U-boocie i na mapę – za około dwadzieścia cztery godziny, o 4.00 w nocy. Proszę nadać do dowództwa, że zarządzam koncentrację naszych U -bottów za dwadzieścia godzin, we wtorek o północy. Proszę podać naszą pozycję: 60.00 N i 13.00 W. Alles Klaar?!

– Jawohl Herr Kommendant! – Endrass oddalił się w kierunku klitki z radiostacją. Wkrótce Enigma zaczęła nadawać meldunek do dowództwa U-bootwaffe w Paryżu.

Pułkownik Winterbotham zjawił się w swoim biurze jak zwykle punktualnie, to znaczy jeszcze przed ósmą rano. Ledwie zdążył poprosić swoją sekretarkę o filiżankę herbaty, kiedy w drzwiach stanął sierżant Tansey: wysoki i krępy potomek babki Litwinki i dziadka Irlandczyka łączył w sobie słowiańską melancholię i irlandzką zaciętość.

– No, co tam masz Tansey? – zainteresował się pułkownik przekładając z teczki do szuflady kanapki, zrobione z wielką pieczołowitością tego ranka.

– Panie pułkowniku, to przechwyciliśmy dzisiaj w nocy, właśnie zostało rozszyfrowane, proszę.

Winterbotham przesunął meldunek na biurku robiąc miejsce na herbatę, po czym opadł na swoje stare krzesło i mieszając w filiżance spojrzał na rozszyfrowany zapis. Ręka z naczyniem zawisła w pół drogi do ust.

– For fuck’s sake… – wyszeptał i ryknął: – Tansey!

Sierżant, który właśnie zamknął drzwi i zamierzał ten poranek również rozpocząć kubkiem herbaty zdążył tylko bardzo niepochlebnie pomyśleć o swoim przełożonym, kiedy otworzył je znowu.

– Mapę Północnego Atlantyku, szybko!

– Yes Sir – sierżant miał nadzieję, że skończy się na tej cholernej mapie, ale nie doceniał pułkownika, który rozwinąwszy ją na podłodze, przycisnął na rogach zdjętymi butami i klęcząc w czarnych skarpetach sapał szukając czegoś tak na oko między Islandią a Północną Szkocją. Był tak zajęty, że nie zauważył, jak jego podwładny wymknął się z pokoju. Ale już za drzwiami zelektryzował go znajomy ryk:

– Tansey!

– Czy mam odnieść mapę? – domyślił się widząc pułkownika stojącego w skarpetkach przy biurku i pakującego na powrót kanapki do aktówki.

– Za godzinę mój samolot! Z pełnym bakiem i amunicją! Powiadom pułkownika Mackie, że będę u niego za trzy godziny. Wszystko jasne?!

– Yes Sir! – potwierdził łysy sierżant, kiedy tym razem cichy i niepewny głos dopadł go jeszcze z tej strony drzwi:

– Tansey, nie widzieliście przypadkiem moich butów?

Kapitan Hans-Georg Trox nie wyglądał na swoje dwadzieścia siedem lat. Szczupły blondyn o aparycji ucznia liceum zakochał się w morzu, kiedy w nagrodę za dobre wyniki w ich gospodarstwie ojciec otrzymał od władz Schneidemuhl darmowy wyjazd na trzy dni do Kolberg wraz z rodziną. Z ich rodzinnej wioski Schrotz nikt jeszcze nie był nad morzem, a tu taki zaszczyt! Siedemnastolatek chłonął Bałtyk całym sobą. Zakochał się w tej nieogarniętej przestrzeni, letniej bryzie rozsadzającej płuca i zapachu, który niosły fale. Jakże innego od wszechobecnego smrodu gnojówki w Schrotz. Wtedy postanowił, że zwiąże się z morzem na życie i… śmierć.

– Herr Kommandant… – Trox wziął podany mu radiogram. „Koncentracja na 60N I 13W” odczytał. A więc po raz pierwszy będzie uczestniczył w polowaniu wilczego stada, a nie jakimś nudnym patrolu! Proszę, teraz kapitan Trox pokaże na co go stać! Musi koniecznie zarobić na krzyż żelazny. Jak pojawi się tak w rodzinnym Schrotz, albo w restauracji w Schneidemuhl…

Ta myśl uskrzydliła go. Spojrzał na mapę i zegar. – Kurs pięćdziesiąt stopni, peryskopowa, cała naprzód! Świeżo mianowany kapitan Trox poczuł, jak jego U 97 ruszył niczym rączy rumak!

Stara, niezgrabna limuzyna oddana do dyspozycji pułkownika Winterbothama zawiozła go na lotnisko Northolt pod Londynem. Siedział teraz na tylnej kanapie i sprawdzał jeszcze raz, czy zabrał wszystko. Aby nie tracić czasu kazał kierowcy podwieźć się bezpośrednio pod swojego czarnego Hurricane’a. Nagle dojrzał grupkę lotników siedzących przed niewielkim domkiem dispersalu.

Oni również dostrzegli czarną limuzynę jadąca w ich kierunku. Przerwali rozmowę i przyglądali się ciekawie przez chwilę. Nagle jeden z nich krzyknął do środka domku:

– Dzidek, a dawaj tu szybko!

Z wnętrza wyszedł pilot w lotniczej kurtce, z włosami zaczesanymi gładko do tyłu i rozejrzał się ciekawie: – Co chcesz?

– Churchill jedzie do ciebie, o patrz – pokazał głową na zbliżającą się w ich kierunku limuzynę.

– A co Churchill niby miał by do mnie? – pilot zwany Dzidkiem roześmiał się szeroko podejmując grę, która polegała na dosłownym wymówieniu nazwiska premiera.

– Zapomniał zapałek! – wszyscy ryknęli śmiechem.

Pułkownik Winterbotham spojrzał na to rozbawione towarzystwo i zapytał kierowcy:

– Co to za pajace?!

Kierowca uśmiechnął się pod nosem z sympatią, bo nie raz i nie dwa bywał w miejscowym pubie po służbie i poznał tych lotników także z innej strony.

– To Polacy Sir, trzy zero trzy.

Ze względu na brak ciekawszych zajęć piloci siedzący w wiklinowych fotelach i czekający na sygnał do startu obserwowali leniwie, jak limuzyna zatrzymała się obok czarnego Hurricane’a stojącego nieco na uboczu i wysiadł z niej niewysoki, raczej korpulentny człowieczek, taszcząc ze sobą aktówkę i tubę z mapami. Nadspodziewanie zgrabnie wskoczył na skrzydło, wrzucił do kabiny swoje bagaże po czym sam wprasował się w fotel.

– Żadna siła go stamtąd nie wydostanie… – zawyrokował przystojny młodzieniec o czarnych włosach i zaciągnął się papierosem. Koledzy zarechotali nerwowo. Uśmiech jednak zamarł im na twarzach, kiedy za kilka chwil czarny samolot podkołował i z dużą gracją oderwał się od ziemi, machając im na pożegnanie skrzydłami.

Po dwóch godzinach lotu i bezowocnych próbach wydobycia kanapek z teczki pułkownik Winterbotham postanowił wylądować na lotnisku w East Fortune niedaleko Edynburga, gdzie uzupełnił paliwo i mógł spokojnie sięgnąć do teczki, ale wtedy właśnie dowódca lotniska zaprosił go do kantyny na królewski obiad: smażony haggis, black pudding i jajka na bekonie. W końcu był w Szkocji…

– Panie pułkowniku, telefonogram do pana z Audley End – odpowiednik Tanseya wręczył mu kartkę papieru i wykonał przepisowy zwrot w tył.

– Freddie, im dalej na północ, tym gorsza pogoda. Nad Hebrydami zapowiadany jest wieczorem sztorm. Nie ryzykuj, jeśli nie musisz – ostrzegł dowódca lotniska. Ale pułkownik pokazał wzrokiem właśnie przeczytany meldunek:

– Muszę tam dotrzeć choćby na czworakach, stary. Zawiadom ich, że będę za dwie godziny.

Grossadmiral Doenitz pochylił się nad wielkim stołem z mapą Północnego Atlantyku. Otaczało go kilku oficerów, z których jeden referował najnowszą sytuację pokazując wskaźnikiem:

– Na miejsce koncentracji podąża w sumie sześć naszych U-bootów. Mają być gotowi dokładnie za dwanaście godzin, wtedy rozejdą się w szyk bojowy oczekując na konwój OB-293. Kapitan Prien spodziewa się go w miejscu zasadzki około czwartej rano.

– Kiedy nadawał Prien? – zapytał Doenitz.

– O czwartej rano Herr Grossadmiral.

Na twarzy Doenitza pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech.

Szkocki przyjaciel pułkownika Winterbothama miał doskonały ogląd sytuacji: im dalej na północny zachód w stronę Hebryd tym pogoda stawała się coraz gorsza: deszcz i wiatr, który wzmagał się z każdą chwilą. Widoczność zmniejszała się z minuty na minutę. Z trudem odnalazł Fort William i skorygował kurs. Jeszcze godzina. Spojrzał na żyrokompas i zamarł.

– Fuck… jeszcze przed chwilą działał…

Widoczność była coraz gorsza a podmuchy wiatru coraz silniejsze, czuł to wyraźnie korygując wolantem kurs. Ryzykując zaczął ostrożnie schodzić z wysokości, ale pułap chmur był bardzo niski. Wiedział doskonale, że „on” jest gdzieś w pobliżu, że kryje się w tych chmurach i mgle: Ben Nevis, najwyższa góra na Wyspach.

Nerwowo rozłożył mapę i próbował określić swoje położenie. Jednocześnie kalkulował zapas paliwa. Nie wyglądało to najlepiej, leciał na zachód, wprost pod wiatr. Może zawrócić? Pomyślał o radiogramie, który dostał w East Fortune i zagryzł wargi. Jeszcze tylko dwieście kilometrów… jakaś godzina lotu… Wskazówka paliwa szybko opadała.

Wtem pod skrzydłem mignęła ciemnozielona równina poorana białymi grzbietami fal.

Morze! A więc bezpiecznie można zejść niżej! – odetchnął z ulgą.

Teraz już nawet nie będzie można wyskoczyć w razie czego -przemknęła mu przez głowę myśl. – Spokojnie, spokojnie… Miał być wiatr północno – zachodni. Jeśli tak, to według fal lecę prosto pod wiatr… Załóżmy, że to Morze Szkockie, muszę skręcić bardziej na zachód…

Nagle ujrzał przed sobą ląd, w ostatniej chwili podciągnął maszynę, aby nie uderzyć w wysoki klif. Zdążył jednak zauważyć wąską drogę, wzdłuż której postanowił polecieć na północ. Gorączkowo porównywał widok z mapą: jedyna droga w promieniu dziesiątek kilometrów, która szła na północ była na wyspie Skye. Zszedł jeszcze niżej, leciał wzdłuż pustej drogi wzbudzając ograniczone zainteresowanie wśród leniwie pasących się baranów. Przez chwilę korciło go, żeby posadzić samolot na prostym kawałku drogi, kiedy spojrzał na zegar: dochodziło wpół do drugiej. Teraz już liczyła się każda minuta.

– Jeśli się nie mylę… – nie, nie mylił się. Oto z prawej pokazała się rozszerzająca się z wolna zatoka, a przed nosem samolotu miasteczko.

– Portree! – wymówił nazwę odczytaną z mapy jak imię ukochanej, kiedy ze zdumieniem zobaczył mijające go pociski smugowe.

– Fuckin’ idiots! Jeszcze teraz brakuje, żeby mnie zestrzeliła własna artyleria!

Pociągnął manetkę gazu do siebie i położył swojego słynnego, czarnego Hurricane’a w ciasny skręt na zachód. Pozostało już niewiele, jakieś pięćdziesiąt kilometrów, ale wskazówka paliwa nieubłagalnie zbliżała się do zera.

Włączył radio i wywołał lotnisko, do którego miał zamiar dociągnąć. Zacharczało obrzydliwie w słuchawkach i odezwał się głos, którego nie dało się nie rozpoznać:

– Tu Benbecula, Freddie, wysłałem po ciebie łódź patrolową, ale szkoda by było twojego czarnego rumaka, postaraj się dociągnąć.

– Masz to jak w banku, stary…

Pułkownik John Mackie podniósł do oczu lornetkę i skierował ją na wschód. Mały, czarny punkcik wyglądał, jakby był zawieszony już na zawsze na rozpogadzającym się z wolna niebie. Po dłuższej chwili zaczął jednak rosnąć w oczach, aż w końcu pewnie usiadł na pasie startowym. W tym momencie silnik zakrztusił się i przerwał. Odsunęła się osłona kabiny. Zaskoczony mechanik, który podskoczył pomóc pilotowi otrzymał najpierw aktówkę, potem tubę z mapami. Niewysoki, korpulentny człowieczek w lotniczym kombinezonie wygramolił się z kabiny, po czym zgrabnie zeskoczył ze skrzydła i odebrał mechanikowi swój bagaż.

– Thanks.

Rozejrzał się wokół: przy kilku bombowych Wellingtonach kręcili się mechanicy. Zza coraz rzadszych chmur wyjrzało słońce.

– U was zawsze tak?! – pokazał brodą na niebo.

Podszedł do czekającego na niego szczupłego i wysokiego oficera, który uśmiechał się szeroko.

– Nie lubisz szkockiej pogody? Poczekaj pięć minut! – obydwaj pułkownicy ryknęli śmiechem.

– Peryskop w dół! – kapitan Prien od dłuższego czasu lustrował powierzchnię Atlantyku, – wynurzenie!

– Wynurzenie, wachta na mostek! – powtórzył porucznik Endrass.

Gunther Prien uśmiechnął się lekko pod nosem: jedno jego słowo wywołało cały łańcuszek rozkazów wykrzykiwanych jasno i głośno. Długo pracował nad tym, żeby jego załoga osiągnęła perfekcję. Teraz byli jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym U-bootem w całej Kriegsmarine.

– Berti – zwrócił się poufale do swojego pierwszego oficera – natychmiast nawiązać łączność z dowództwem, dowiedz się, kto jeszcze wpadnie na imprezę.

– Jawohl, Herr Kommandant! – Endrass uśmiechnął się i odszedł w kierunku przedziału łącznościowego. Wrócił po dłuższej chwili z paskiem papieru. Przy stole nawigacyjnym stało już dwóch czy trzech oficerów wraz z komendantem wpatrywali się w mapę.

– Herr Kommendant, wygląda na to, że będzie nas dziesiątka: potwierdził Endrass i podał pasek z wiadomością z dowództwa.

– Also, – spojrzał na zegar – Meine Herren, za dziewięć godzin koncentracja wilczego stada, potem zaprosimy ich do piekielnego tańca!

Odpowiedział mu nerwowy rechot.

Pułkownik Winterbotham rzucił okiem na zegar ścienny i poprosił swojego przyjaciela o rozmowę w cztery oczy.

– Chodźmy do mojego biura – zaprosił gospodarz.

Freddie sprawnie ściągnął z siebie kombinezon, wyciągnął z tuby mapę i zaczął rozwijać ją na biurku pułkownika Mackiego, który w ostatniej chwili zdążył odsunąć z jej drogi kubek, książkę lotów i telefon. Jeden róg przytrzymał przy pomocy wydobytych z teczki kanapek, na drugim postawił wydobytą również z jej przepastnych czeluści butelkę szkockiej whisky otrzymaną jako błogosławieństwo na drogę w East Fortune. Dolną krawędź mapy przygniótł swoim brzuchem i triumfalnie spojrzał na Johna.

Nie zrobiło to jednak najmniejszego wrażenia na pułkowniku Mackiem, który skupił się raczej na tym, co Freddie ma mu do powiedzenia:

– So?! No i co? Ja też mam tę mapę, Północny Atlantyk?

Winterbotham wskazał czerwony krzyżyk, który nakreślił rano w swoim biurze:

– Tutaj … za – spojrzał na swój zegarek – za dziewięć godzin będzie z pięć U- bootów! Będą czekać na nasz konwój płynący do Liverpool!

Mackie pochylił się nad mapą. – Pewne?

– Ultra przechwyciła ich korespondencję z Doenitzem. Szykują Wolf Pack, popatrz, to dosłali mi, jak byłem w East Fortune.

Pułkownik przez chwilę robił przegląd swoich przepastnych kieszeni, wreszcie znalazł wymięty kawałek papieru, który rozwinął przed oczami Mackiego.

– Kilka godzin później przechwyciliśmy dalsze cztery meldunki…

Pukanie do drzwi przerwało tę konwersację. Kapral zameldował:

– Sir, pilny telefonogram do pułkownika Winterbothama z Londynu!

W miarę czytania twarz adresata rozjaśniał uśmiech: – Ostatni komunikat od Doenitza sprzed pół godziny: potwierdza obecność dziesięciu U-bootów w tym rejonie!

Obydwaj przyglądali się mapie, jeden z nadzieją, drugi z kłębiącymi mu się w głowie sprzecznymi myślami.

– Czego więc ode mnie oczekujesz, stary?

– Twoich Wellingtonów! – Winterbotham spojrzał z nadzieją na przyjaciela.

– Na taką akcję muszę mieć zezwolenie dowództwa obrony wybrzeża, Costal Command, której oczywiście nie dostanę na telefon. A na lot do kwatery głównej nie ma czasu. Poza tym… – spojrzał na mapę – poza tym to z pięćset kilometrów, w jedną stronę, z bombami, w nocy, w niepewną pogodę.

– John, oni nie będą się nas spodziewali!

– Dlaczego nie wyślesz tam okrętów?!

– Już jest za późno, zresztą one by wypłoszyły U-booty, przecież kilka niszczycieli nie podejdzie bezszelestnie, prawda?

– Zresztą, to nie są moje Wellingtony – łamał się Mackie.

– Jak to?!

– To Polacy, polski dywizjon i polskie samoloty.

Pułkownik Winterbotham opadł z wrażenia na krzesło z czego natychmiast skorzystała mapa z szumem rolując się z powrotem do pozycji kanapek i butelki.

– Jak to Polacy?! Tutaj też?! Co oni tu robią?!

Pułkownik Mackie uśmiechnął się wzruszając ramionami:

– To co my, leją szkopów. Równie skutecznie tylko mają więcej zaciekłości. „ Polish Bandits”, tak na nich żartobliwie mówimy.

Freddie rozważał coś w myślach. – A gdyby tak pogadać z nimi?

– Od razu mogę ci powiedzieć, że sto procent załóg zgłosi się na ochotnika, żeby tam polecieć, jak się dowiedzą po co. I trzydzieści procent nie wróci w tę pogodę. Drugie tyle rozbije się przy lądowaniu w sztormową noc. A mnie jako dowódcę z ramienia RAF w najlepszym wypadku czeka sąd wojenny za podejmowanie samodzielnych decyzji poza dowództwem.

Winterbotham zamknął oczy i potarł czoło myśląc o czymś intensywnie. Z jego nieuwagi tym razem skorzystał Mackie: otworzył drzwiczki biurka, wyciągnął z niego dwie szklanki i odkręcił butelkę.

Kiedy Freddie otworzył oczy jego wzrok padł na zdjęcie stojące na biurku. Przedstawiało młodego oficera w galowym mundurze Royal Navy. Bez słowa podniósł swoją szklankę do ust i nagle olśniło go:

– John… nie powiedziałem ci wszystkiego.

Mackie przechylił szklankę, pozwolił, żeby ciepło zaczęło promieniować od żołądka i zwrócił zaciekawiony wzrok na przyjaciela.

– Ten pierwszy sygnał, który przejęliśmy dokładnie dwanaście godzin temu pochodził z … U 47. On jest teraz tam, dwie godziny lotu stąd – Winterbotham wskazał głową północny wschód.

Pułkownik John Mackie wyprostował się. – Prien?!

Odwrócił się pomału do ściany, na której wisiało inne zdjęcie młodego oficera. Słowa przychodziły mu z trudem.

– Kiedy George dostał przydział na ‘Royal Oak” szalał ze szczęścia. To było spełnienie jego marzeń. Byliśmy dumni razem z nim. Kiedy to się stało… miałem nadzieję, że może jakoś z tego wyszedł.

Podszedł do dużej mapy wiszącej na ścianie. Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, aby nagle odwrócić się. Jego oczy były dziwnie wilgotne.

– Nie mogę ruszyć tych Wellingtonów, ale zawsze mogę… posłać Sunderlanda na nocny patrol!

Spojrzał na zdziwionego Freddiego i wyjaśnił: – To wielka latająca łódź, dziesięć osób załogi, zabiera ponad dwie tony bomb głębinowych. Wystarczy na Priena!

Podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę:

– Przyślijcie mi kapitana Brooksa!

Za chwilę w drzwiach stanął wysoki, szczupły mężczyzna około trzydziestki. Na pierwszy rzut oka było widać, że dyscyplina wojskowa nie była jego najmocniejszą stroną: zbyt długie włosy pozostawały w nieładzie, podobnie jak polowy mundur i znoszona, skórzana kurtka lotnicza. Na widok pułkownika Mackiego wyszczerzył rząd zbyt dużych, białych zębów i zameldował się niechlujnie.

– Bob, poznaj pułkownika Winterbothama z Londynu – przedstawił przyjaciela, który niedowierzająco przyglądał się kapitanowi. „To pewnie dowódca tych Polaków” – przemknęło mu przez myśl. Jakby w odpowiedzi Mackie uśmiechnął się i oznajmił:

– Bob jest z Australijskich Sił Lotniczych. O polowaniu na U-booty wie wszystko! – spojrzał na kapitana i bez ceregieli oświadczył: – Dwa Sunderlandy potrzebne mi są dziś o północy. Spójrz na mapę: tu nastąpi zgrupowanie dziesięciu U-bootów przed atakiem na nasz konwój. Podlecimy na północ, kursem na Wyspy Owcze, a potem skręcimy na zachód. Będziemy lecieć jak najniżej, żeby nie namierzyli nas, przed celem wejdziemy na pułap. Oni będą skoncentrowani na obserwacji horyzontu na zachodzie, będą wypatrywać naszego konwoju. Sztormowa noc, zachodni wiatr, nie dojrzą nas i nie usłyszą- kusił Mackie.

Kapitan słuchał tego z wielkim zainteresowaniem, spojrzał na swój zegarek i coś kalkulował w myślach.

– Jakiś problem, Bob?

– Nie… Mam tylko niepełny stan ludzi na obsadę dwóch maszyn, brakuje pięciu strzelców pokładowych po ostatniej akcji.

– Czterech, lecę z wami, Bob! – oznajmił pułkownik Mackie i spostrzegł zdumiony, że Freddie ładuje swoje kanapki do teczki.

– Trzech! Ja też lecę! – zdecydował Winterbotham.

Głośne, krótkie szczeknięcie potwierdziło również swoją gotowość. Wszyscy spojrzeli ze zdumieniem na podłogę, na której siedział z zadartym łbem mały, biały pies z brązowymi łatami spoglądając z ufnością na mężczyzn.

– To Jack, pies Georga… przypadł mi po tym wszystkim – powiedział pułkownik zadumanym głosem patrząc na psa. Ale szybko wrócił na ziemię:

– Ty będziesz stad kierował wszystkim i informował nas, gdybyś dostał jakieś nowe wieści z Londynu. Co do tych czterech brakujących strzelców… – podniósł słuchawkę: – Poprosić pułkownika Bialy.

– To dowódca polskiego dywizjonu, postaram się pożyczyć od nich… – nie dokończył, bo w drzwiach stanął wysoki, łysawy mężczyzna po czterdziestce. Głęboko osadzone oczy i opadnięte leciutko kąciki ust nadawały jego twarzy wraz zdecydowania.

– Pułkownik Jan Biały – przedstawił się nic nierozumiejącemu Winterbothamowi, więc powtórzył: – John White.

Ten żart przełamał pierwsze lody. Pułkownik Mackie zapoznał Polaka z planem.

– Pan pozwoli? – zapytał wskazując telefon. Przez chwilę stał z słuchawką przy uchu i mówił coś w języku, który sprawił, że obecni oficerowie spojrzeli zdumieni po sobie. Odłożył słuchawkę. – Za pięć minut dam panom odpowiedź, mój zastępca zrobi zbiórkę i postara się o czterech ochotników.

Istotnie, za pięć minut zadzwonił telefon. Tym razem jednak obecni wyłowili jedno słowo z rozmowy pułkownika Białego: problem. Kiedy odłożył słuchawkę, Winterbotham nie bez satysfakcji zapytał:

– A więc będzie problem z tymi czterema, czyż nie?

– Tak… – polski oficer potarł z zakłopotaniem brodę – … tak … zgłosiło się czternastu…

Sierżant Frew nie był lubiany przez podwładnych, więc lepiej było z nim nie zadzierać. Ze względu na swoją niewysoką, krępą sylwetkę znany był w bazie jako Buldog. Jeśli czuł do kogoś respekt, to tylko do dowódcy, pułkownika Mackiego. Poza jego zasięgiem czuł się panem i władcą bazy.

Tak więc, kiedy otrzymał rozkaz załadowania bombami głębinowymi dwóch Sunderlandów poczuł, że może się wykazać.

– Pierwszy pluton ustawia zapalniki bomb głębinowych na piętnaście metrów, drugi na trzydzieści. Wszystko jasne?!

Nagle jego wzrok padł na drobnego szeregowego w zbyt dużym mundurze. Uśmiechnął się ironicznie:

– Ty student należysz do tych, którzy ustawiają swoje bomby na trzydzieści, to znaczy trzy – zero, bo jesteś w drugim plutonie. Zrozumiałeś?!

Kilku kaprali zdobyło się na rechot, aby przypodobać się Buldogowi, reszta ustawionych w dwuszeregu żołnierzy stała nieporuszona, solidaryzując się z tym biedakiem o drobnej, inteligentnej twarzy, którego Frew wybrał sobie z tego powodu za obiekt drwin. To rozsierdziło sierżanta, który ryknął:

– Coś do was kurwa mówiłem, czy mi się zdawało?!

– Yes sir – bez przekonania odpowiedział zaczepiony.

– Nie słyszę?!

– Yes, sir! – odkrzyknął młody chłopiec nazwany studentem.

Przez chwilę jeszcze sierżant miażdżył wzrokiem podwładnego, aż wreszcie nasyciwszy się swoim ego dał rozkaz do rozejścia się. Dwa plutony mechaników ruszyły do przygotowywania samolotów.

Sunderland był doprawdy imponujących rozmiarów latającą łodzią. Freddie musiał to przyznać, nieczęsto bowiem miał okazję podziwiać je w Londynie. Stali z pułkownikiem Mackiem czekając na przybycie reszty załogi, kiedy podszedł do nich kapitan Brooks. Bez zbędnych ceregieli zarządził przekrzykując wiatr i szum deszczu:

– Poleci pan w mojej załodze pułkowniku, razem ze mną w kokpicie!

– Zgłosiłem się na tylnego strzelca i tak zostanie. To jedyny rozkaz z mojej strony, reszta należy do ciebie Bob!

Kapitan Brooks wykonał jakiś gest ręką, który przy dużej dozie dobrej woli można było uznać za salutowanie i ruszył w stronę łodzi.

– John… pomścij syna, dorwij Priena i wracajcie szczęśliwie. Musimy dokończyć butelkę! – Freddie starał się jakoś rozładować wiszące w powietrzu napięcie. Przyjaciel nie pozostał mu dłużny:

– Skoro nalegasz… Acha – spojrzał na powiewające na wzmagającym się wietrze nogawki spodni Winterbothama – Sorry za Jacka, ale on mimo małego wzrostu ma duszę wojownika. Typowy terrier. Łapie tam, gdzie dopadnie!

Pies dopadł pułkownika, kiedy ten chował do teczki swoje kanapki ignorując narastający głód Jacka. Głód na to, co miał pułkownik, nie na swoją pełną miskę oczywiście.

– Podzielę się z nim tymi cholernymi kanapkami, może się polubimy? – obydwaj wybuchnęli śmiechem, osłaniając się od narastającego wiatru.

– Gotowe?! – Buldog wpadł do hali i od razu było go pełno. – Ładować bomby na wózki, zapalniki ustawione?

Drobny chłopak zwany studentem w ostatniej chwili przestawił rączkę z 30 na 50 na okrągłej skali. – Student, nadążasz?!

– Yes sir, gotowe! – Powiedział to z lekko wyczuwalną satysfakcją.

Robiło się coraz zimniej. Mimo grubego, skórzanego kombinezonu i rękawic pułkownik Mackie, zamknięty w ciasnej kabinie tylnego strzelca czuł narastający chłód. Owszem, mógłby pójść do kokpitu albo przynajmniej na chwilę wyjść rozprostować kości, ale świadomość, że broni dziewięciu ludzi od ataku z tyłu samolotu trzymała go na miejscu. Jego wzrok padł na termos z gorącą herbatą. Lepiej zostawić na drogę powrotną, pomyślał, a zresztą, może już nie będzie mi potrzebna? – uśmiechnął się.

Ostatnie kilka godzin i rozmowa z Freddiem diametralnie zmieniły jego w miarę spokojny tryb życia. Po śmierci Laury kilka lat temu zostali we dwóch z Georgiem. Aż do Scapa Flow, kiedy Gunther Prien zabił mu syna. Taka okazja jak tej nocy zapewne już nigdy się nie powtórzy.

Zdjął rękawice i odkręcił termos. Zrobiło mu się jakoś raźniej, kiedy w intercomie usłyszał głos dowódcy:

– Za chwilę robimy zwrot na kurs bojowy, będziemy perfekcyjnie od strony ich dup! Oh, sorry sir, zapomniałem, że jest pan z nami…

– W porządku Bob, czuję się jak u siebie w domu!

– Peryskopowa! – według obliczeń nawigatora zbliżali się do miejsca koncentracji. Kapitan Trox miał nadzieję, że pomimo egipskich ciemności i wzburzonego morza uda mu się coś ustalić. Zegar w centrali wskazywał pół godziny do północy. Trox podrapał się po sporej już brodzie rozważając coś w myślach i nagle ryknął:

– Wynurzenie! Wachta na mostek!

– Będziemy na miejscu za dwadzieścia minut. – Bob wyłączył intercom i zwrócił się do drugiego pilota: – Wyślij kogoś z kubkiem kawy do starego w tylnej wieżyczce, ambitny cholera, siedzi tam jak budda.

– OK, a słyszałeś o jego historii? – zapytał drugi pilot.

– Nie, a coś specjalnego?

– Słyszałeś o tym rajdzie niemieckiego U-boota na Scape Flow w 1939? Krautsy storpedowali tam „ Royal Oak”, dumę ich floty. Na nim zginął syn starego. U-bootem dowodził Prien, dzisiaj ma tu być. Pojedynek rewolwerowców! – drugi pilot wyszczerzył rząd białych zębów w uśmiechu.

– A ty skąd o tym wiesz?! Mówił ci?! – zdziwił się Bob.

– Nie, ale ta telegrafistka, ta blondyneczka… – oderwał ręce od kierownicy, żeby pokazać rozmiar piersi telegrafistki.

– Niech cię… – twarz Boba stężała. – Skoro tak, musimy się przyłożyć.

Po kilkunastu godzinach pod wodą świeże powietrze rozsadzało płuca. Kapitan Trox rozmazał na twarzy lodowatą wodę, która potężnymi bryzgami atakowała kiosk okrętu. Wachta lustrowała lornetkami okolicę, przypięta rzemieniami do kiosku, aby potężne fale nie zmyły człowieka na zawsze w kipiel.

– Hier! – głos oficera wachtowego przedarł się z trudem przez szum fal i świst wiatru. – Tam! – pokazywał ręką miejsce, gdzie dojrzał coś jakby cień na powierzchni. – Tam są nasi, U-boot, to muszą być nasi!

– Herr Kommandant, sylwetka U-boota na powierzchni! – głos z kiosku wynurzonego U 47 poderwał tych na dole. Prien w pośpiechu naciągnął sztormiak i zadudnił po drabince na górę. Huk oceanu uniemożliwiał jakąkolwiek wymianę zdań, dlatego skierował lornetkę w kierunku wskazanym mu przez oficera. Faktycznie, coś jakby cień U-boota…

– Za dwie minuty włączamy światła! – w intercomie odezwał się kapitan Brooks. Specjalne, supermocne reflektory do oświetlania powierzchni morza mieli zainstalowane na skrzydłach. – Jeśli coś zauważycie, napierdalać ze wszystkiego, co mamy, robimy nawrót i zrzucamy beczki, jasne?!

Dwudziestu członków załogi z dwóch łodzi latających poświadczyło, że perfekcyjnie wiedzą, co mają robić.

– Wyślij nasz kod wywoławczy! – rozkazał Trox radiocie po zejściu do kiosku. Niech wiedzą, z kim mają do czynienia! Otarł z twarzy wodę i zaczął ściągać kapotę.

– Tu są! W lewo, w lewo, reflektory! – głos drugiego pilota wdarł się w świadomość skupionego na przyrządach Boba. Włączył potężne reflektory, w których świetle ukazały się kształty dwóch łodzi podwodnych podskakujących na falach jak korki od wina.

– Oh ja fucking bastards, grzać w nich!

Olbrzymia latająca łódź zatrząsła się od wystrzałów.

– Alarm! Coś do nas strzela! Samoloty! – rozpaczliwy głos z mostku dobiegł do zdumionego kapitana Troxa. – Zanurzenie! zanurzenie!

Drugi z Sunderlandów nadleciał z włączonymi reflektorami na okręt Priena. Serie z karabinów maszynowych gęsto siały po kiosku i pokładzie. U-boot natychmiast poszedł w dół, aby zniknąć w głębinach wściekłego oceanu.

– Wracamy na drugi krąg! – Bob przekręcił lekko kierownicą łodzi kładąc ją w łagodny skręt. To samo uczynił pilot drugiej maszyny. Zrzucone markery oświetlały miejsce ataku.

– Uwaga, bomby głębinowe… – w słuchawkach rozległ się spokojny, skupiony głos: – teraz!

Za samolotem wykwitły białe pióropusze w miejscu, w którym zniknęły niemieckie łodzie podwodne.

– Verdamte Scheisse, skąd oni wiedzieli?! – kapitan Prien był wściekły. – Przylecieli jak na ćwiczeniach, to nie mógł być… – bliska eksplozja wstrząsnęła okrętem, zgasły światła, ludzi rzuciło na koje. W świetle czerwonego, awaryjnego oświetlenia marynarz odczytywał głębokość:

– Czternaście… piętnaście …

Nagle potężna eksplozja wstrząsnęła okrętem. Lodowata woda biorąca we władanie kilkadziesiąt żyć ludzkich w absolutnej ciemności wdzierała się do środka. Ciśnienie miażdżyło stalową konstrukcję okrętu. Dzikie wrzaski tych, którzy wiedzą, że to już koniec i zostały im tylko chwile… Czerwone oświetlenie awaryjne mignęło jeszcze agonalnie na dwie sekundy. Wystarczająco długo, aby Gustav zobaczył ostatni obraz w swoim życiu: kapitana Priena z lufą Parabellum w ustach…

U 97 szła ostro w dół, aby uciec od brytyjskich bomb i skryć się w głębinach rozwścieczonego Atlantyku. Co chwila ich okrętem targały bliskie wybuchy, najgorzej było jednak na trzydziestu metrach, na których Kommandant Trox postanowił zawiesić okręt.

– Schodzimy na pięćdziesiąt, schnell, schnell! – ponaglił, kiedy kilka bomb wybuchło w pobliżu, powodując nagłe przecieki.

W tym momencie coś metalicznego uderzyło u góry w kiosk.

– Pewnie jakiś kawał naszego U-boota … – przemknęło mu przez myśl skupiając się na wskazaniach głębokościomierza, z którego młody blondyn z wielkim skupieniem odczytywał wskazania:

– Czterdzieści… czterdzieści pięć… czterdzieści siedem…

Wtem kapitan Hans Georg Trox poczuł nagłe olśnienie, które nie było zwerbalizowaną myślą, raczej kilkoma natrętnymi obrazami: wtedy na Morzu Śródziemnym, kiedy jego okręt zagarnął relingami na kiosku bombę głębinową podczas wynurzenia… ten sam metaliczny dźwięk…

– Funfcig! – młody blondyn odczytał głębokość i z ufnością spojrzał w oczy swojego dowódcy lekko uśmiechając się.

– Mutti…

Kapitan Trox zdjął z głowy kapitańską czapkę i zamknął oczy…

– Już są, tam! – przekrzykując wiatr i szum morza pułkownik Biały pokazał kierunek, skąd nadlatywały dwa Sunderlandy. Kierunek jakże różny od tego, w który Winterbotham wpatrywał się uporczywie od dłuższego czasu.

Dwie ogromne łodzie latające osiadły ciężko jedna po drugiej i redukując obroty dotarły do miejsca cumowania. Duże motorówki natychmiast podążyły w ich stronę.

– Nadlecieliśmy jak na ćwiczeniach… – kapitan Brooks stał wciąż w skórzanym kombinezonie – od wschodu, w kompletnej ciemności. Włączyliśmy światła, byli tam… Posiekaliśmy ich z czego tylko się dało, potem polecieliśmy na drugi krąg, żeby zrzuć bomby… jeden z U-bootów musiał być poza zasięgiem naszych reflektorów, zaczął do nas strzelać smugowymi gdzieś z boku. Oberwaliśmy solidnie, skurwiel dobrze mierzył… Gdyby nie tylni strzelec, znaczy pułkownik, on uciszył ich…

Kapitan Brooks zamknął oczy i chwycił się za czoło rozważając coś w myślach. Był bardzo zmęczony, lotem i wydarzeniami. Mimo to spojrzał w oczy pułkownika Winterbothama:

– Teraz oni strzelali do nas jak do tarczy. Kilka pocisków w silnik i byłoby po nas… Pułkownik ocalił samolot. Miałem nadzieję, że przestał działać intercom, kiedy się nie odzywał… Dopiero jeden z załogi poszedł tam… Pułkownik dostał dwie kule…

Kapitan Brooks przeczesał dłonią włosy i spojrzał na ścianę, gdzie wisiało zdjęcie porucznika George Mackiego.

– Pomścił syna… Niech to wszystko szlag trafi!

Po jego wyjściu pułkownik Winterbotham został sam, prawie sam. Z głębokiej zadumy bowiem wyrwało go głośne szczęknięcie. Freddie spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na białego psa: siedział u jego stóp i czarnymi guziczkami oczu wpatrywał się wyczekująco w pułkownika.

– No co, chcesz kanapkę? – zapytał bez przekonania i sięgnął do teczki. Ale pies nie zwracał uwagi na tę propozycję: obrócił się dokoła, szczęknął i przysiadł, wpatrując się niecierpliwie w Winterbothama powarkując.

– Przynosisz pecha… – pułkownik spojrzał na psa. Ku jego zdumieniu ten odpowiedział mu dwoma krótkimi szczeknięciami, wpatrując się z ufnością w jego twarz. Tę miłą konwersację przerwało jednak wejście sierżanta:

– Panie pułkowniku, szyfrogram z Londynu.

Winterbotham spojrzał na pasek, przeniósł wzrok na wielką mapę północnego Atlantyku wiszącą na ścianie, kiedy do pomieszczenia wszedł pułkownik Biały.

– Sir, bardzo mi przykro z powodu… – przerwał widząc Winterbothama pogrążonego w odczytywaniu czegoś na mapie.

– Tutaj… – pokazał wskaźnikiem ważąc coś w myślach. – Tutaj, za trzy godziny będą wracać do Lorient, trzy uszkodzone U-booty… Niestety, nie mam kogo tam wysłać, tylko pański dywizjon… Jeśli…

– Jeśli ma pan, pułkowniku jakiś problem ze współpracą z nami, proszę o raport na piśmie, jeśli nie, niech się pan zdecyduje, z kim pan walczy i dla kogo do cholery! – pułkownik Biały był wściekły: kąciki jego wąskich ust opadły a oczy świdrowały zdumionego całą sytuacją Winterbothama.

Krótkie szczeknięcie przywróciło go do rzeczywistości; chwilę rozważał coś w myślach:

– Dobrze znosisz latanie? – pytanie adresowane do psa wprawiło w zdumienie polskiego pułkownika. – Zbieraj się, lecimy do Londynu… Winterbotham spojrzał przenikliwie na Białego. – Za trzy godziny, proszę pamiętać – wskazał na mapę. – Póki co, pan tu rządzi… – Freddie zdobył się na wymuszony uśmiech.

Warszawa, maj 1941

Inżynier Kozłowski otworzył okno, wpuszczając natychmiast do swojego niewielkiego mieszkania gwar warszawskiej ulicy: pokrzykiwanie gazeciarzy, jęk skręcającego na szynach tramwaju, klekot końskich kopyt na bruku ciągnących z mozołem furmanki i dorożki; czasami ten naturalny dźwięk życia rozdzierał nieznany, jeszcze do wczoraj obcy i natarczywy dźwięk syreny wydawany przez przemykające szybko czarne, służbowe auta zdobywców i tymczasowych panów tej części świata.

Jakby na przekór, przez otwarte okno zaczął sączyć się słodki zapach bzu, kwitnącego tutaj tak, jak przed wojną,

Ale nic nie było w stanie odwrócić uwagi inżyniera Kozłowskiego od sprawy najistotniejszej. Stał w gaciach i podkoszulce przed dużym lustrem, które było drzwiami jego szafy. Przyglądał się sobie ciekawie, poprawił zaczeskę maskującą łysinę i ostrożnie, z nabożeństwem włożył na głowę tyrolski kapelusik z piórkiem. Poprawił go, żeby nadać sobie takiego wyglądu jak ci, których widuje nieraz na ulicy w dzielnicy niemieckiej i uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze. W skupieniu nalał sobie do szklanki mętnej wódki i, jakby wahając się, podniósł do ust. Aby odwlec ten uroczysty moment wziął w drugą rękę leżący na stole ausweis koloru rozwodnionego barszczu, gdzie podpisał się swoim nowym nazwiskiem.

– Also, zum wohl Herr Kossolofsky! – wlał mętną wódkę do gardła, co natychmiast przywołało bolesny skurcz na jego twarzy. Tak, teraz czuł się jak nowo narodzony i była to okazja do nalania sobie drugiej setki. Usiadł za stołem i zadumał się nad swoim zdjęciem w nowym Ausweisie.

Zawsze był germanofilem, podobał mu się niemiecki porządek, Ordnung, jak to się mówi. Wszystko musi być ganz genau, tak jest łatwiej żyć. Już podczas studiów na politechnice w Gdańsku spotkał się z niemieckim porządkiem w Wolnym Mieście. Po uzyskaniu dyplomu, tułał się to tu, to tam, nie mogąc znaleźć żadnej posady, godnej jego wykształcenia. Dopiero dzięki wujowi, który był inżynierem w Warszawie i miał rozległe kontakty znalazł pracę w stołecznej firmie AVA przy Stępińskiej 25.

Duża, prężnie zarządzana fabryka owiana była rąbem tajemnicy. Produkcja szła bowiem dla wojska. I choć inżynier był autorem kilku niezłych rozwiązań racjonalizatorskich, jego nieukrywana sympatia dla dynamicznie rozwijającej się niemieckiej myśli technicznej sprawiała, iż inżynier pomału, aczkolwiek konsekwentnie zostawał poza głównym nurtem tego, co działo się w fabryce.

A działo się sporo: pod koniec lat trzydziestych coraz częściej widywało się tu Francuzów i Anglików, oficerów jak i cywili, którzy na długie godziny przepadali w biurze Mańka Rejewskiego, jego kolegi. Niestety, Maniek zbywał wszelkie pytania na ten temat i zaraz kierował rozmowę na inne tory.

Kiedy się zaczęło, we wrześniu, fabrykę ewakuowano. Dobrze się stało, bo wkrótce Niemcy zbombardowali całą okolicę i z fabryki nie pozostał kamień na kamieniu.

Tak więc inżynier Kozłowski pozostał na dwa długie lata w zasadzie bezrobotny. W zasadzie, bo objął dozorcostwo swojej kamienicy po tym, jak przedwojenny cieć pan Stanisław został bez głowy podczas słynnego „lanego poniedziałku”, 25 września roku pamiętnego.

Ale zamiatanie podwórka, odśnieżanie ulicy i zamykanie bramy nie było szczytem ambicji inżyniera, tym bardziej, że utożsamiał się z nową władzą a nie z tymi, którzy za sanacji przetańczyli Polskę.

Mam czterdzieści lat – myślał – dyplom politechniki w kieszeni i jestem cieciem. Byle szmalcownik, który dorobił się na Żydach, jak ten grubas, ten ćwierć mózg spod dwunastki, może śmiać mi się w oczy. Albo ta lala spod osiemnastki, do której przychodzą pijani podoficerowie i trzeba ich wpuścić i wypuścić o każdej porze dnia i nocy. Albo… Nie, nie, trzeba coś zrobić ze swoim życiem, myślał inżynier. Nie mam żony, nie mam dzieci, jestem sam jak palec. Kiedy inżynier był na skraju rozpaczy i myślał już o targnięciu się, w sukurs przyszedł mu nikt inny tylko sam Heinrich Himmler ze swoim reskryptem.

Inżynier zadeklarował się, wypełnił szczegółowy formularz i po przejściu całej drogi stał się oto Volksdeutschem. Co prawda tym, który załapał się na ostatni zderzak według niemieckiej nomenklatury, ale zawsze: był już po tej drugiej stronie!

Spojrzał na szklankę mętnego płynu, który kupił na Kiercelaku. Ponieważ niewiele zostało, postanowił kupić butelkę prawdziwej wódki w sklepie Nur fur Deutsche, za rogiem. Mimo majowego ciepełka, które pieściło warszawską ulicę ubrał swój nowy prochowiec i kapelusik z piórkiem. Jeszcze raz przejrzał się w lustrze i wyszedł na cuchnącą starzyzną i wilgocią klatkę schodową.

Londyn, maj 1941

Pułkownik Winterbotham zatopiony w pisaniu raportu dla premiera spojrzał w kąt, gdzie w wiklinowym koszu spał Jack, który nagle postawił uszy i spojrzał na drzwi, powarkując. Stanął w nich sierżant Tansey.

– Sir, pułkownik Perkins i jeszcze ktoś.

O ile ten pierwszy, szef SOE, czyli wydziału do zadań specjalnych był dobrym znajomym pułkownika, o tyle „ten drugi” był już zagadką.

Istotnie, Perkins, chudy i wysoki pięćdziesięciokilku latek wszedł w towarzystwie jakiegoś niewysokiego człowieka, około trzydziestki, typ naukowca w okularach i w dodatku w jakimś obcym mundurze.

– Frieddie, nice to see you! – Perkins wyszczerzył duże zęby i przywitał się z pułkownikiem. – Poznaj naszego polskiego sojusznika: porucznik Rejewski z Audley End.

Na słowo „Polish” Winterbotham wzniósł oczy w górę i poprosił, aby usiedli. Kiedy Tansey rozstawił filiżanki z herbatą, pułkownik Perkins zaczął wyjaśniać cel wizyty:

– Porucznik Rejewski jest polskim kryptologiem, pracował przy złamaniu kodu Enigmy jeszcze przed wojną w Polsce. Pamiętasz pewnie, że właśnie od Polaków dostaliśmy ich kopię niemieckiej Enigmy?

Pułkownik Winterbotham puścił to mimo uszu, co więcej, wydawał się zniecierpliwiony, bo raport z akcji na stado U-bootów dla premiera wciąż był priorytetem. Perkins zauważył to i przeszedł na mniej oficjalny ton pochylając się nieco do przodu:

– Freddie, posłuchaj, co ten człowiek ma do powiedzenia. Proszę, panie poruczniku…

Młody oficer spojrzał znad okularów na Winterbothama bez kompleksów.

– Panie pułkowniku, kopię Enigmy dostaliście od nas przed wybuchem wojny. Pozostała jednak część dokumentacji, obliczenia, sposób, w jaki złamaliśmy kod… Widząc zniecierpliwienie na twarzy Winterbothama Rejewski zacisnął szczęki. Nie po raz pierwszy spotyka się z ich angielskim postrzeganiem świata, które niektórzy nazywają oryginalnym. Przymknął oczy, nabrał powietrza.

– Dobrze, powiem wprost: te dokumenty są zakopane w majątku pod Warszawą. Jeśli Niemcy je odkryją, cała pańska Ultra dzięki której macie przewagę nad nimi będzie kupą żelastwa. Nawet prosty porucznik Abwehry połączy te fakty. Ale widzę, że pana to nudzi, więc…

Pułkownik Perkins wyprostował się spoglądając na Winterbothama, który ważył coś w myślach.

– Jeśli dobrze rozumiem, zostawiliście w okupowanej Polsce plany, które mogą naprowadzić Niemców na trop, że pracujemy nad ich niezniszczalną maszyną szyfrującą, dzięki czemu znamy ruchy ich wojsk na lądzie, w wodzie i powietrzu, czyż tak?!

Porucznik Rejewski jeszcze raz przymknął oczy i wziął głęboki wdech: – Ewakuowaliśmy naszą fabrykę AVA z Warszawy na wschód. Niemcy postępowali bardzo szybko. Zagrożeni okrążeniem, zakopaliśmy to, co nie mogło dostać się w ich ręce w majątku pod Warszawą. Dziś te plany i obliczenia są dla nas nieważne, poszliśmy już dalej, ale dla Niemców, gdyby wpadły w ich łapy, są jasnym dowodem na to, że grzebaliśmy przy Enigmie.

– Dlaczego więc nie zniszczyliście ich od razu zamiast zakopywać?!

Porucznik uśmiechnął się ironicznie i spojrzał wprost w oczy pułkownika: – Byliśmy pewni, że z waszą pomocą zaraz wrócimy do Warszawy, w końcu taki był układ, czyż nie?!

Winterbotham patrzył ze zdumieniem na niewielkiego Polaka, który miał tyle do powiedzenia. Wreszcie jego wzrok spoczął na pułkowniku Perkinsie. Rozkładając bezradnie ręce zapytał:

– Co więc mam zrobić?!

Wydawało się, że Perkins czeka na to pytanie. Odchrząknąwszy wyprostował się w swoim fotelu i siląc się na bezstronność powiedział:

– Myślę, że w interesie Jego Królewskiej Mości byłoby zniszczenie tej dokumentacji. Ile jest skrzyń z dokumentami? – zapytał, spoglądając na poddenerwowanego porucznika.

– Jedna, w parku przy pałacu pod Warszawą.

Pułkownik rozłożył ręce: – To, dlaczego nie wyślecie tam kogoś, podobno macie dobrą partyzantkę w Warszawie?

Porucznik spojrzał z politowaniem na pułkownika: – Bo przekopanie parku zajęłoby kilka dni. Kompanii wojska. Musi to być ktoś, kto był przy zakopywaniu skrzyni…

– Pan? – domyślił się pułkownik Perkins.

– Niekoniecznie… – odparł porucznik uśmiechając się chytrze. – Był tam jeszcze major Sołtan i dziedzic tego majątku… Jakiś profesor z Anglii.

– Major Sołtan, jest w Anglii? – Winterbotham szybko skojarzył fakty.

– Niestety, nie. Zaginął na wschodzie, gdzieś w Rosji wraz z tysiącami naszych oficerów po wojnie obronnej w 1939.

– Jak to „zaginęli”? Jak mogło „zaginąć” kilka tysięcy waszych oficerów?!

Porucznik zsunął okulary na koniec nosa, starając się opanować. Spojrzał wprost w oczy Winterbothama i wycedził:

– Niech pański szef zadzwoni do towarzysza Stalina, on zna odpowiedź.

Winterbotham ważył coś w myślach. Wreszcie rozłożył ręce w geście bezsilności:

– Jeśli nie ten major, nie pan i nie tamten profesor, to kto? Czego oczekuje pan ode mnie?!

Porucznik w polskim mundurze przez chwilę przyglądał się Winterbothamowi, wreszcie odsunął krzesło i zwracając się do Perkinsa powiedział z rezygnacją w głosie:

– To nie ten adres, panie pułkowniku! – po czym wstał i wyszedł z pokoju ignorując szarże.

– Wracają! – młody mechanik oderwał się od dokręcania jakiejś śruby w silniku i spojrzał w niebo. – Wracają, panie sierżancie!

Człowiek w upapranym niemiłosiernie smarami kombinezonie wypluł peta i przygniótł go butem. Nie odrywając się od pracy powiedział z namysłem:

– Nie „wracają” a wraca. Jeden… – wsłuchawszy się w narastający bas silnika dodał uśmiechając się pod nosem: – dowódca wraca… – Po chwili dodał jednak: – Dostał po nosie… coś nie tak!

Odłożył klucz i zwrócił wzrok w stronę, z której nadlatywał Hurricane. Mimo wszystko pilot pewnie posadził maszynę na trawiastym lądowisku i podkołował pod miejsce, gdzie mechanicy pracowali przy kilku samolotach. Nierówno pracujący silnik zakrztusił się i zamilkł. Ale sierżant był już na skrzydle i pomagał pilotowi otworzyć kabinę.

– Panie majorze, all right?

Spojrzała na niego zdumiona twarz. – Tak Myk, jeszcze żyję, w porządku. „All right”- rzucił ironicznie.

Petro skrył na kilka sekund twarz w dłoniach, jakby chciał zobaczyć to wszystko jeszcze raz. Wciąż miał pod powiekami walkę z Messerschmittami. Wciąż słyszał ryk ich silników, widział smugi pocisków mijających go o centymetry, czarne krzyże w białej obwódce na ich skrzydłach, zwiastuny śmierci.

Sierżant Myk doskonale znał te chwile, kiedy major wracał po walce, dlatego wykonywał tylko rutynowe czynności, wedle regulaminu, dopóki Petro nie odezwał się po ludzku:

– Musiałem oberwać po nosie, coś nie tak z silnikiem, ledwie dociągnąłem – powiedział zmęczonym głosem.

– Eee, da się załatać panie majorze! Grunt, że pan cały!

Petro spojrzał na ten garnitur niezbyt zdrowych zębów szczerzący się radośnie i przypomniał sobie o swoich obowiązkach jako dowódcy, tu, na ziemi. Odpiął pasy i wydostał się z kabiny. Zeskoczywszy ze skrzydła na ziemię poprawił krawat i spytał:

– Jak tam przygotowania?

– Ech, dobrze wszystko: chłopaki wycieli z tektury napis, że niby „welcome” i my przyczepili nad dźwiami do kantyny…

Petro przystanął i spojrzał zdumiony na mechanika, który postanowił wyjaśnić dowódcy:

– … no, że niby witamy serdecznie!

– Sierżancie, jak długo w Anglii?

– Noo, rok będzie – oznajmił z dumą.

– To gratuluję perfekcyjnego opanowania języka w tak krótkim czasie! Nie wszystkim się to udaje? – uśmiechnął się pod nosem.

Tak dowartościowany sierżant Myk uznał, że ma otwartą drogę do przeforsowania swoich planów: – Ale panie majorze, jest taka sprawa, że jakby wieprzka zaszlachtować, to by kucharz szynkię zrobił, co by było co na stół postawić?

Zdumiony major spojrzał na mechanika. – Wiecie, że wieprz jest maskotką dywizjonu? Poza tym, ona nie jada mięsa…

– No choćby i nie, to jakby chociaż kaszanki i salcesonu narobić, to by się jakoś ich przyjęło?- Myk spojrzał na Petro z bezgraniczną nadzieją w oczach.

Wieprzek, którego wygrał któryś z lotników w jakimś lokalnym konkursie stał się maskotką dywizjonu, był oczkiem w głowie dowódcy.

– Sierżancie Myk!… do cholery, gdzie mój pistolet?!

– Odmeldowuję się panie majorze! Pójdę sprawdzić, co z tym silnikiem? – Myk oddalił się truchtem.

Inżynier Kozłowski wyszedł na zalaną słońcem ulicę. Rozejrzawszy się na wszystkie strony ruszył niespiesznie w kierunku sklepu sprzedającego towary tylko Niemcom. Czy to miłe ciepełko tego dnia, czy dobry nastrój sprawił, że inżynier skręcił w Mazowiecką na setkę i śledzia do restauracji „Za Kotarą”.

Nie miała ona najlepszej reputacji, schodzili się tu różni szmalcownicy i inni frajerzy, było też sporo szumowin i konfidentów. Częstymi gośćmi pozostawali gestapowcy i ich szpicle.

Inżynier wszedł niepewnie rozglądając się, kiedy usłyszał znajomy głos:

– Panie inżynierze! Co za spotkanie jak pragnę zdrowia! Gdzie się pan podziewał?! – młody człowiek o wyglądzie miejscowego riksiarza wstał od jednego ze stolików pod ścianą. Tak, no przecież to był Mundek, kierowca z AVY, jego przedwojennej fabryki!

– Proszę panie inżynierze do stolyka. Pani Maniu, jeszcze dwie setuchny pani będzie uprzejmna!- zwrócił się do ładnej kobiety sprzątającej sąsiedni stolik.

Kozłowskiemu wydało się, że zna tę twarz, gdzieś już ją musiał widzieć… Mundek zauważył to: – Pani Stępowska, słynna aktorka – powiedział z dumą. – No, gdzie się pan inżynier podziewał, co pan robi?

Po drugiej setce zeszło na wspomnienia: – Jak my te naszą fabrykię ewakuowali pod bombamy, niech to pies powącha. – Zadumał się i pociągnął łyka ze szklanki, tracąc na chwilę kontakt z inżynierem za sprawą mocy trunku. – No jak my te skrzynie na paki i chodu do lasu! A szkopy – ściszył głos – fruwają nad namy tak że tylko w nocy i po ćmoku, ale droga na Lublyn zatłoczona, to wszystko w nocy uciekało, tłok jak ta lala, a my tam w jakimś dworku stanęli nocą, dziesięć ciężarówek i obstawa, coś tam musi mieli ważnego. I pełno wojska, i pokrzykują, żeby towar ukryć w parku. A co ja panie inżynierze od noszenia ich bambetly?! No to żem cichcem się wymknął i z powrotem do stolycy. Teraz rikszą posuwam elegancko i jakoś się żyje!

Inżynier zamówił dwie następne setki. Zaintrygowała go ta historia, tym bardziej, że od pewnego czasu zastanawiał się nad swoją słabnącą pozycją w fabryce przed wybuchem wojny, był wręcz odsuwany na boczny tor. Wyglądało na to, że przyszedł czas zemsty.

– Panie Mundku, a gdzie mniej więcej był ten majątek, pamięta pan? – Ale rzeczony pan Mundek coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością: – A… eee… tam! – pokazał niedbale za siebie.

W drodze powrotnej zaszedł do sklepu po flaszkę, ale dorzucił do teczki także kilka bułek. Brama, którą sprzątał powitała go miłym chłodkiem i znajomym smrodem moczu. Wódka wypita z Edmundem i ciepło ulicy robiły swoje: poczuł w głowie karuzelę, która zapraszała go do drzemki.

Już miał zamiar postawić stopę na schodku, kiedy coś poruszyło się na drugim końcu bramy. Oparł się ręką o ścianę dla pewności i wytężył wzrok: nie mógł się mylić. Bosa dziewczynka około pięciu lat w ciemnej sukience wpatrywała się w jego coraz bardziej dramatyczną walkę z siłami grawitacji. Przez chwilę przyglądali się sobie wzajemnie.

– No, jak masz na imię? – zagaił inżynier dyplomatycznie, ale dziewczynka z burzą czarnych włosów ani drgnęła. – Umiesz mówić?!- ta sama reakcja. Dziecko przyglądało mu się trzymając palec w buzi.

– Ach, w dupie z tym – pomyślał i już miał zacząć walczyć ze schodami prowadzącymi do jego mieszkania, kiedy spojrzał jeszcze raz. Olśniła go pewna myśl.

– No, chodź do wujka, coś dla ciebie mam – wymamrotał, rozpinając teczkę. Gmerał w niej dłuższą chwilę aż w końcu trafił na bułkę. – Naa, to dla ciebie – wyciągnął rękę w stronę dziewczynki. Na ten widok, jej wielkie, czarne oczy zaokrągliły się, wyciągnęła palec z buzi, ale nie poruszyła się. Kozłowski, czując jak senność bierze go w swoje objęcia położył ostrożnie bułkę na pierwszym schodku.

– To dla ciebie…

Część druga

Major „Petro” Pietraszkiewicz (zdjęcie: polishairforce.pl)

Petro sprawdził raz jeszcze: wszystko było gotowe na przyjazd „matki chrzestnej” dywizjonu: ogoleni i wyprasowani oficerowie i podoficerowie, wyszorowana kantyna dywizjonu, ustawione w podkowę stoły zastawione czym chata bogata… Sam dowódca wyglądał imponująco: przystojny facet w galowym mundurze był niezwykłym widokiem dla swoich podwładnych. Ale warto było.

Virginia była typową amerykańską gwiazdą filmową: blondynka o dużych oczach, zmysłowych ustach i zniewalającym uśmiechu. Sławę przyniosła jej rola niewidomej kwiaciarki u boku Chaplina oraz nieudane małżeństwo z Cary Grantem. Teraz jednak pochłonęło ją matkowanie dywizjonowi, na czele którego stał Petro.

Mimo oszczędzenia życia warchlaka, wizyta udała się znakomicie. Każdy z dwustu członków dywizjonu otrzymał paczuszkę zaadresowaną własnoręcznie przez ich Matkę.

– To jest specjalnie dla ciebie, Petro – podała mu niewielki pakunek, kiedy usiedli w wiklinowych fotelach z dala od zgiełku rozbawionej sali. – To dla ciebie, znalazłam to w księgarni w Londynie.

Petro spojrzał w jej duże, zielone oczy, wydatne usta, po czym z wahaniem odebrał niewielki pakunek.

– Jesteś dla nas wielkim skarbem. Chłopcy są dumni, że jesteś z nami, nie musisz nas obdarowywać niczym więcej…

– A jednak… a to dla ciebie. Księgarz powiedział mi, że to o Warszawie, więc pomyślałam, że przeczytasz?

Virginia (zdjęcie: the-golden-age-of-hollywood.com)

Petro spojrzał na paczuszkę i przeniósł wzrok na elegancką kobietę. Jej usta, twarz, oczy prosiły się wręcz o to, żeby je zjeść. Ucałował szarmancko dłoń.

– Dziękuję, że o mnie pomyślałaś, to miłe, bardzo miłe, ja…

– Nic nie mów, tacy faceci są warci tego – ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę. Lubię tu przyjeżdżać, Petro. Dla nich i… dla ciebie.

– Przyniosę ci drinka – major miał kompletną pustkę w głowie, nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.

– Jeszcze mam, zostań – uśmiechnęła się figlarnie – zostań. Spojrzała mu w oczy:

– Uciekasz przed tym, przed czym sam nie chcesz uciec – jej piękne białe zęby kontrastowały z czerwienią ust, kiedy uśmiechała się. Wprawnym ruchem ściągnęła kapelusz, jej złote włosy rozsypały się na ramiona. Potrząsnęła nimi rozbawiona efektem, jaki wywołała na dowódcy.

– Co cię tak bawi Virginio?

– To, jak bardzo próbujesz nie pokazać po sobie, że ci się podobam. Mam rację? – spojrzała na kasyno, gdzie orkiestra zaczęła grać i coraz więcej par kręciło się na parkiecie. – W powietrzu dokonujecie cudów, jesteście zdecydowani, szybcy, bezlitośni. Ale niech tylko kobieta zawiesi na was swoje spojrzenie tracicie rezonans. Mam rację?

Doprawdy, ta śliczna kobieta wiedziała co robi. Ile było w tym szczerości, ile hollywoodzkiego aktorstwa? Petro szybko wstał i ucałował jej rękę – Czy mogę panią prosić? – Podniosła się z wiklinowego fotela z perlistym śmiechem.

Berlin, 5 czerwca 1941

– Pan admirał prosi panie pułkowniku.

Siegfried Hammling odruchowo wygładził mundur, zaczerpnął powietrza i pewnie wkroczył do gabinetu szefa. Stuknął obcasami i skinął głową. Nie bez trudu dostrzegł go w tej wielkiej sali: stał odwrócony do okna i był głęboko zatopiony w swoich myślach. Niewielki, przedwcześnie posiwiały człowieczek.

Dopiero po chwili odwrócił swoją poczciwie wyglądającą twarz od okna i uśmiechnął się do pułkownika.

– Miło cię widzieć, Siegfried – wyciągnął dłoń na powitanie. Proszę, siadaj. – Pułkownik stał wciąż czekając, aż pierwszy uczyni to admirał. Ten jednak podszedł do barku.

– Wciąż wolisz szkocką od naszego poczciwego sznapsa? – uśmiechnął się. – Ja też! – Nie czekając na odpowiedź napełnił dwie szklaneczki. – Jak zwykle bez lodu? – upewnił się admirał.

– Nie ma co babrać tak dobrego trunku panie admirale!

– Jestem tego samego zdania, mój drogi przyjacielu – admirał uśmiechnął się smutno. – Jestem tego samego zdania, prosit!

Pułkownik ledwie umoczył wargi. Jeśli Canaris wysłał po niego auto to znaczy, że coś wisi w powietrzu. Coś ważnego.

– Powinienem teraz zaproponować ci cygaro, ale wiem, że nie palisz. Wobec tego powiem ci, jak przyjacielowi co mnie gnębi i oczekuję twojego zdania. – Admirał podszedł do wielkiej mapy Europy rozpostartej na specjalnym stole, pułkownik podążył za nim. Po chwili zastanowienia admirał zwrócił ku niemu swoją poczciwą twarz:

– W ciągu ostatnich miesięcy zdarzyło się kilka wypadków, których nie powinno być. – Spojrzał na pułkownika, który wpatrywał się teraz w jego oczy z ciekawością. Canaris potarł czoło, jak gdyby zbierając myśli. – Tak, kilka dziwnych wydarzeń, których nie chcę nazywać niesprzyjającym splotem okoliczności. Niedawno nasz wywiad zameldował o ogromnej armadzie, którą Brytyjczycy zbierali w Plymouth: kilka pancerników, mnóstwo niszczycieli, innych jednostek. Szykowali się na uderzenie, to oczywiste. Zapewne na którąś z naszych baz U-bootów we Francji. Wysłaliśmy tam większość naszych samolotów, które stacjonowały na francuskich lotniskach.

Pochylony nad mapą pułkownik chłonął każde słowo admirała.

– Ogromna siła, kilkaset bombowców i osłona myśliwców. Plan był prosty: upozorować nalot na Londyn, w ostatniej chwili odbić na zachód i zaskoczyć ich flotę.

– Coś pokrzyżowało plany? – pułkownik Hammling spojrzał na Canarisa.

– Wiesz Siegi, to jest wojna i wszystko może się zdarzyć, ale… Wszyscy lotnicy na odprawie byli powiadomieni, że nastąpi zmiana kursu, ale szczegóły znali tylko dowódcy dywizjonów, mieli o tym powiadomić w odpowiedniej chwili przez radio. Tak się też stało. I wtedy wpadli na brytyjskie dywizjony, które spadły na nich, nie przypadkiem. Angole wiedzieli, gdzie lecą nasi i czekali tam na nich. Walili jak do kaczek, jak na strzelnicy w lunaparku, spadli z boku, od strony słońca.

– Duże straty?

Admirał spojrzał na przyjaciela. – Rzeźnia.

– Mówił pan admirale o kilku nieprzewidzianych sytuacjach? – wtrącił pułkownik. Canaris podszedł do biurka, podniósł do ust szklaneczkę, ale odłożył ją i szybko podszedł do mapy.

– To jest jeszcze dziwniejsze, wiem to od admirała Donitza. Tutaj, północny Atlantyk – przyłożył wskaźnik gdzieś na północ od Szkocji.

– Nasz as, kapitan Prien zbierał swoje U-booty na wilcze stado, aby uderzyć na brytyjski konwój płynący ze Stanów do Liverpool. Mieli tam już kilka U-bootów i nagle, na środku oceanu nadleciały samoloty, w deszczu, w nocy i precyzyjnie zrzuciły bomby głębinowe. Straciliśmy kilka U-bootów, w tym Priena. Skąd tam się wzięli, skąd wiedzieli tak precyzyjnie o pozycji naszych okrętów?! To nie były zwykłe maszyny patrolowe, bo tam się nie zapuszczają?! Jak po nitce polecieli po zdobycz!

Pułkownik odstawił swoją szklankę, to już nie była przyjacielska pogawędka, to wyglądało na problem. Wielki problem.

– Panie admirale, a więc wykluczywszy przypadek, co pozostaje?

– Kiedy nasze U-booty powracały po tej fatalnej akcji do Lorient, zostały obrzucone bombami przez dywizjon Coastal Command czekający na nich … o tutaj – wskazał na mapę – pewnie mają lotniska gdzieś na Hebrydach. Przylecieli jak po swoje. Znowu zatopili dwa. To nie przypadek!

Teraz pułkownik podszedł do okna szukając inspiracji w berlińskiej ulicy.

– Szpieg w sztabie głównym?! – Hammling zaryzykował tezę.

– Raczej nie, zbyt szerokie spektrum działania: lotnictwo, marynarka… Musiał by to być ktoś na samym szczycie, a to niemożliwe, zresztą… – spojrzał na Hammlinga – już to sprawdzamy. Ale … – zawahał się i sięgnął po papier na biurku – to może być jakiś trop. To raport z naszego biura w Warschau. Dostali to z tamtejszego gestapo…

Pułkownik Hammling przeczytał treść telefonogramu z Warschau, spojrzał na admirała i ponownie odczytał treść depeszy. Spojrzał zdumiony na Canarisa:

– Czy… czy myślisz o tym samym? – przeszedł na nieoficjalny ton odruchowo.

– Nie chce mi się w to wierzyć, ale AVA była od zawsze w kręgu naszego zainteresowania. Taki ich polski Siemens. I te konszachty z wywiadem aliantów. Canaris wyprostował się nagle patrząc pułkownikowi wprost w oczy.

– Opowiedziałem ci Siegi o dwóch przypadkach, było ich więcej. Zawsze Angole na nas czekali i uderzali bezbłędnie. To nie szpieg.

– Rozkazy przekazywane są przy pomocy naszej niezawodnej maszyny szyfrującej. Kod enigmy jest wciąż zmieniany i udoskonalany, to niemożliwe, żeby ktoś go złamał. Ale jeśli Polacy coś przy tym majstrowali… – zamyślił się, z czego skorzystał pułkownik.

– Masz na myśli tę polską …, tego ich Siemensa?

Canaris miał nie tylko to na głowie, więc stanął przed pułkownikiem i przeszedł do rzeczy:

– Siegi, potrzebny jest ktoś, kto dyskretnie zbada sytuację na miejscu, w Warschau, odnajdzie tego… – rzucił okiem na depeszę – tego Kosolskyego i odnajdzie miejsce, gdzie Polacy zakopali skrzynie. Chciałbym wyeliminować ten wątek, tylko tak mogę to zrobić, mając raport od kogoś zaufanego. To musi być ktoś od ciebie, najlepiej młody, nie rzucający się w oczy oficer, jednocześnie inteligentny, no i … oddany sprawie, masz kogoś takiego?

Pułkownik Hammling uśmiechnął się. – Tak, jakby stworzony do takich zadań. To młodszy brat naszego asa myśliwskiego Rollanda Schrammla. Jest w sztabie Abwehry w Berlinie. Studiował przed wojną anglistykę, nie nadaje się na pierwszą linię frontu, ale jest bardzo dobry w tym, co robi. Idealny na taką misję! Ręczę za niego!

Canaris uśmiechnął się zadowolony. – Jeśli tak, wyślij go do Warschau z wszelkimi pełnomocnictwami. Niech działa szybko, skutecznie i… dyskretnie. W razie problemów, kontaktuj się bezpośrednio ze mną. Acha, jeszcze jedno. To – wziął do ręki depeszę – mamy dzięki – skrzywił się w nieszczerym uśmiechu – dzięki uprzejmości Standartenfuhrera Hahna, szefa gestapo w Warschau. Wyjątkowe bydlę, nawet jak na ich standardy, będzie deptał mu po piętach i próbował uszczknąć z tego dla siebie, ile można. Twój człowiek będzie musiał bardzo na niego uważać.

– Rozumiem – pułkownik Siegfried Hammling wyprostował się i stuknął obcasami. – Wiem, co mam robić!

Warszawa, 20 Maja 1941

Inżyniera Kozłowskiego obudził nad ranem trzask obijających się o siebie otwartych okien i niespokojne furkotanie firanek. Za oknem pojawiały się od czasu do czasu błyski i jakieś dalekie huki. Skołatany umysł kazał inżynierowi przyjąć to za kolejny, nocny nalot Ruskich na miasto albo zapowiedź letniej burzy. Spojrzał na zegarek: dochodziło w pół do czwartej nad ranem, mimo to wciąż było ciemno. Zwlókł się z łóżka, zdjął buty, spodnie i kamizelkę pozostając w gaciach. Przez chwilę kręcił się bez celu, podszedł do otwartego okna chłonąc czyste, poranne powietrze. Spojrzał na swoją teczkę i otworzył ją: butelka wódki wciąż na niego czekała.

– Tu jesteś kurwo jedna… – gdzieś to już słyszał, ale trudno, żeby właśnie teraz mógł sobie przypomnieć, gdzie. Ale i tak wydało mu się to zabawne. Drżącą ręką napełnił na palec, dwa, trzy i wlał w siebie wszystko.

Wódka szarpnęła trzewiami, szybko sięgnął po bułkę do teczki. Siedział z twarzą w dłoniach, aż alkohol zrobił swoje. Pomału uspokoił rozdygotane dłonie, poczuł, że znowu wraca mu dobry nastrój jak wczoraj w knajpie. Niezdarnie wstał od stołu i podszedł do kredensu, gdzie trzymał papier listowy. Odkręcił pióro Pelikan, które dostał za dobre wyniki w nauce na uczelni. Za oknem wzmógł się wiatr, błyskawice poprzedzały niebiańskie huki przetaczające się po całym niebie.

– Jednak nie Ruscy tylko siły natury tym razem – powiedział do siebie podchodząc do okna. Zamknął je, uspokajając tym samym rozszalałe na wietrze zasłony.

Wahał się nad wstępem listu, żeby zebrać myśli podszedł do przedpokoju, gdzie na podłodze leżał jego kapelusz z piórkiem, dopełnił szklankę i zaadresował kopertę:

Gestapo, Al. Szucha

Z kapelusikiem na głowie przyglądał się chwilę szklance jakby ważąc w myślach, czy to ma sens, czy coś na tym zyska, w końcu pociągnąwszy łyk poczuł, że właśnie teraz jest ten moment.

„Pragnę podzielić się z państwem pewnymi wiadomościami, które być może…” – nie, to było głupie, trzeba zacząć inaczej, zmiął kartkę i wrzucił do kosza.

„Jestem byłym pracownikiem zakładów AVA produkujących przed wojną sprzęt elektroniczny dla wojska polskiego. Znam wiele interesujących szczegółów na temat współpracy mojej firmy z wywiadem brytyjskim i francuskim.

Wiem o transporcie skrzyń z ewakuowanej fabryki, które zostały ukryte w pałacu niedaleko Warschau. Jeśli jesteście państwo zainteresowani, proszę o kontakt.

Ing. Kossolofsky”

– Tak, to będzie dobry wstęp do współpracy, pewnie jakoś mnie za to wynagrodzą, może nawet wyślą do Siemensa na praktykę? I wtedy… – wstał od stołu i podszedł do lustra… – i wtedy nie będę już chodził w gaciach, a wszyscy będą kłaniać się inżynierowi Kossolofskiemu. I o to chodzi… – wyszeptał, jak gdyby chciał przekonać swoje odbicie w tafli lustra.

Ocknął się około południa, właściwie obudził go jakiś grajek na ulicy śpiewający o siekierze, motyce, bimbrze czy coś takiego. Wstał z łózka i otarł z twarzy pot, parujący z organizmu alkohol. Spojrzał na zegar. Wciągnął spodnie, wczorajszą koszulę i marynarkę: trzeba było działać!

Obmył twarz w misce, założył kapelusik tyrolski z piórkiem i udał się na pocztę.

Londyn, 21 Września 1941

– Trochę zakręciła nami, co? – porucznik Jaworski uśmiechnął się porozumiewawczo widząc Petro zagłębionego w lekturę. Siedział leniwie przed dispersalem znowu w wiklinowym fotelu, tylko teraz w pełnym ekwipunku czekając na sygnał do startu. Podniósł leniwie wzrok znad lektury mrużąc oczy. Położył nogi obute w długie buty z cholewami na stołku i oparł głowę. Przymknął oczy.

Zapach perfum na jej szyi. Doskonale połączony z subtelnym zapachem jej ciała. Włosy, długie i pachnące. Można je rozgarniać delikatnie palcami, wciąż i wciąż, napawając się ich jedwabistym dotykiem. Kobieta: wszystko, co jest inne, co nas różni od nich, tak to działa… Ktoś to dobrze wymyślił. I uśmiech… Kiedy kobieta uśmiechnie się do ciebie, i wiesz, że to tylko dla ciebie, choćby udawała, jesteśmy na to ślepi. Chcemy wierzyć, że to tylko dla ciebie, że to akceptacja, że podobasz się jej, że cię nie odrzuca…

– Wiesz Edek, to wszystko co dla nas robi jest miłe, ale to tylko gwiazda Hollywood… – Petro spojrzał na swojego przybocznego, który po niefortunnym zagajeniu starał się jakoś zmienić temat.

– A w ogóle co to za książka? – wskazał głową przypalając sobie papierosa dla pokrycia zmieszania.

– „I saw the siege of Warsaw”, dzienniki sprzed dwóch lat, o oblężeniu Warszawy w 1939, o ucieczce do wolnego świata przez Litwę i Łotwę, takie tam.

– Ciekawe – porucznik Jaworski spojrzał na książkę – ciekawe, kto po angielsku spisuje wspomnienia z Warszawy?

– Jakiś Polonius, Alexander Polonius – Petro zerknął na okładkę. – przyda się do utrwalenia języka- uśmiechnął się. Zamknął oczy i wyciągnął się w fotelu kierując twarz do słońca.

Przecież kocham Joannę…Tyle czasu jej nie widziałem… dwa lata? – Próbował przywołać jej postać, ale zamiast tego wciąż nasuwał się nachalnie obraz Virginii. Była tu i teraz, w zasięgu ręki. Jej plecy, kiedy rozpinał tę cholerną zapinkę. I wrażenie, gdy dwa skrzydełka biustonosza odskoczyły na boki, odsłaniając jej nagie plecy. Zawahał się chwilę. Przyłożył usta do miejsca, gdzie odcisnęła się zapinka i chłonął jej zapach. Coś zawirowało w głowie, delikatnie przesunął usta wyżej i wyżej aż doszedł do granicy, gdzie na karku zaczynają się włosy. Usłyszał ciche westchnięcie.

– Petro… nalejesz mi wina? – ona także chciała, aby ta chwila trwała wiecznie. Pomału napełnił kieliszki spoglądając na jej nabrzmiałe usta. Nie trzeba było nic mówić, wystarczyło patrzeć prosto w oczy.

– Na zdrowie… – podniósł lampkę wina. Uśmiechnęła się pokazując swoje białe, hollywoodzkie ząbki:

– Na zdarowie… – podniosła kieliszek do ust i szybko wysączyła jego zawartość, ale jeszcze szybciej zbliżyła swoje usta do jego. Poczuł smak czerwonego wina wlewający się subtelnie do ust. Wciąż było zimne. Jej język, dyskretnie wsuwający się w jego usta także był zimny i miał smak czerwonego wina. Objął go ustami i już nie puścił. Poczuł jej smukłą dłoń przeczesującą delikatnie jego czarne włosy. Była coraz bardziej stanowcza. Nagle zacisnęła dłoń na jego włosach. Wyprężyła się, eksponując pełne piersi. Zbliżył do nich swoje usta…

– Panowie, proszę na odprawę – w drzwiach stał oficer dyżurny. Petro, zbudzony ze snu potrzebował kilku chwil, żeby odnaleźć się w rzeczywistości. Otumaniony rozejrzał się dookoła. Pod powiekami wciąż miał pełne piersi Virginii, ale rzeczywistość wymagała od niego czegoś innego. Przetarł twarz dłońmi odpędzając resztki snu o kobiecie.

– Proszę o uregulowanie zegarków, jest 11.16 – przerwał, aby upewnić się, czy wszyscy zastosowali się do jego polecenia. – O 14.15 startujemy w osłonie dwunastu Blenheimów, celem jest stacja kolejowa Amiens – pokazał na wielkiej mapie północnej Francji. – Jakieś pytania?

– Panie majorze, będę dzisiaj pana bocznym – porucznik Jaworski uśmiechnął się do dowódcy.

– To się spisuj. – Petro nie był dzisiaj w najlepszym nastroju. Mało spał ostatniej nocy, dręczyły go jakieś złe, dziwne przeczucia. – Pójdę zobaczyć, co z moją maszyną, muszę pogadać z Mykiem czy usunął wszystkie usterki.

– Tak jest! – porucznik uśmiechnął się nieznacznie, bo wszyscy wiedzieli, że rozmowy dowódcy z jego mechanikiem są zawsze co najmniej intrygujące.

Tak było i tym razem. Wreszcie major wszedł do kabiny swojego Spitfire’a. Dotknął wolanta, sprawdził stery, wyczuwał jednak, że w tych rutynowych działaniach czai się jakaś nerwowość. Przypomniał sobie o książce, którą miał w kieszeni munduru. Otworzył gdzieś w środku i zaczął czytać:

„O wpół do czwartej znowu odwiedziły nas niemieckie samoloty. Tym razem nie zrzuciły bomb, lecz krążyły nad okolicą, koncentrując się na drogach, które systematycznie ostrzeliwały z broni pokładowej, lecąc na bardzo małej wysokości. Nie było czym odpowiedzieć na ich zuchwałość. Przyleciały w formacji trójkowej, jedna za drugą. Ostatnia zawróciła nad wsią i rozluźniła szyk. Wiedzieliśmy, że nie wróży to nic dobrego. I rzeczywiście, maszyny najpierw zawisły w powietrzu, a następnie zanurkowały nad drogę i zasypały ją gradem kul. Dwie lub trzy minuty później dołączyły do innych i zniknęły w oddali. Zniszczenia zostały dokonane”.

Petro spojrzał w górę, w niebo. Położył kciuk na zabezpieczonym przycisku od karabinów maszynowych jego Spitfire. Musiał się uspokoić, żeby czytać dalej:

„Z wioski nadeszły wieści, że dwóch mężczyzn zginęło, a dziecko otrzymało postrzał w ramię. Wszyscy oni starali się uciec ugorem. Kiedy zobaczyłem chłopca, na oko siedmioletniego, krew wciąż powoli spływała z jego rękawka i spadała dużymi, czerwonymi kroplami w bruzdy. Okropnie zawodził, a w jego płaczu było i przerażenie, i skarga…”

Petro przymknął oczy.” Skarga” … Gdzie my wtedy byliśmy, Boże! Poczuł napływające łzy.

– Za każdą kroplę krwi tego bezbronnego dziecka! Miejcie się dzisiaj na baczności skurwysyny! – wyszeptał.

– Pan major mnie wzywał? – usmolona twarz Myka pojawiła się przy kabinie. Ale zanim Petro odpowiedział, zaczął się jakiś szum.

Rakieta! Przycisnął starter, ryk dwunastu cylindrów uspokoił go. Odrzucił książkę za fotel i przesunął manetkę gazu.

Po przekroczeniu francuskiego brzegu zatrzeszczały słuchawki i rozległ się głos oficera dyżurnego prowadzącego wyprawę:

– Dziesięciu bandytów na waszym kursie!

Wkrótce zauważyli sylwetki dwunastu samolotów. Jakieś dziwne? -zdążył pomyśleć Petro. Major spojrzał na bocznego, porucznika Jaworskiego. Był na swoim miejscu i kciukiem pokazał, że jest gotowy. Bacznie obserwują tamtych, którzy teraz ostro pną się w górę szykując atak. Nagle od dwunastki odrywają się dwa i pikują wprost na dywizjon przeszywając jego formację. Petro przewraca samolot na plecy i na pełnym gazie ściga jednego z Niemców. Przed oczami ma małego chłopca, któremu krew ścieka z rękawka… Skarga… wtedy nas tam nie było… Czeka, aż zobaczy czarny krzyż w celowniku i przyciska spust. Teraz już jesteśmy… Z Niemca lecą jakieś drzazgi, aż nagle staje w ogniu jak pochodnia. Petro wyrównuje lot i rozgląda się za nową ofiarą.

Porucznik Jaworski stracił z oczu dowódcę, kiedy sam starł się z dwoma Focke-Wulfami. Wszystko trwało bardzo krótko, kilka minut, kilkanaście? Nagle w słuchawkach rozległ się słaby, nieco zniekształcony głos dowódcy:

– Lubiłem hazard, przegrałem. Jestem na ziemi, za chwilę zniszczę maszynę. Zaliczcie na moje konto dwa zestrzelenia. Czołem chłopcy!

– Polecony, bitte – inżynier Kozłowski utożsamił się ze swoim tyrolskim kapelusikiem. Młoda dziewczyna w okienku spojrzała na adres i przeniosła wzrok na klienta.

– Alles klaar? – mimo wszystko inżynier nie czuł się jeszcze pewnie w nowej skórze i w ten sposób musiał dodać sobie otuchy. No, to teraz już wkraczam w wielki świat – pomyślał wkładając do portfela potwierdzenie nadania listu. Klamka zapadła. Teraz tylko czekać na odpowiedź – pomyślał i zaszedł do sklepu po coś do jedzenia.

Zatopiony w swoich myślach wszedł do bramy. Na jej drugim końcu, tym wychodzącym na podwórko coś się poruszyło. Inżynier przystanął i spojrzał z ciekawością. Zza rogu wyglądała mała buzia z burzą czarnych włosów. Jej duże oczy patrzyły z pożądaniem na teczkę inżyniera.

– A, to ty? No co, powiesz mi, jak masz na imię? – dziewczynka stała z palcem w buzi i tylko jej sarnie oczy patrzyły z nadzieją.

Kozłowski pomału otworzył teczkę i wyciągnął pół bochenka chleba zawiniętego w gazetę. Położył na stopniu.

– To dla ciebie, na zdrowie.

– Przepraszam panie naczelniku – młoda dziewczyna z okienka pocztowego wśliznęła się do gabinetu naczelnika poczty. – No co tam Zosiu? – Ale zamiast odpowiedzi dziewczyna wyciągnęła z kieszeni fartucha list i położyła na biurku. – Przyjdź za pół godziny- twarz naczelnika stężała, odkręcając gaz pod czajnikiem.

Szczupła dłoń o długich palcach po krótkiej chwili wahania zapukała energicznie do drzwi.

– Wejść! – rozległ się stłumiony głos. – Ach, to ty mein lieber Max? – pułkownik Siegfried Hammling szczerze uśmiechnął się i rozłożył ramiona. No, co tam u ciebie, jak ma się twój brat Rolland? Siadaj, zapalisz?

Drobny, przystojny blondyn o niebieskich oczach i miłej twarzy uśmiechnął się przepraszająco: – Jeszcze nie nauczyłem się palić, panie pułkowniku. A Rolland? Jest we Francji, jego dywizjon ma pełne ręce roboty. Latają do Anglii i z powrotem.

Obydwaj zaśmiali się nerwowo. – Twój starszy brat to prawdziwy as Max! Ale nie tylko pierwsza linia frontu walczy, również my, w naszej pracy wywiadowczej. – Pułkownik wstał. Podszedł do okna z założonymi do tyłu rękami. Nagle odwrócił się.

– Max, ze względu na moją przyjaźń z twoim bratem wiem, że jesteście solidni i oddani sprawie. Ufam wam, żeby ująć to po prostu. Mam dla ciebie nietypowe zadanie. – Pułkownik potarł czoło, jakby szukał odpowiednich słów, żeby wyjaśnić cel misji Maxa Schrammla.

– Pojedziesz do Warschau – Hammling zawiesił głos i spojrzał, jakie wywarł wrażenie na podwładnym, ale porucznik słuchał nieporuszony. – Twoim zadaniem będzie odszukanie skrzyń z archiwum fabryki AVA, taki polski Siemens, naturlich nie tak dobry jak nasz- zarechotał. Widząc kamienną twarz porucznika kontynuował: – Polacy zakopali je gdzieś w podwarszawskim majątku, wiemy to od warszawskiego gestapo. – Podszedł do biurka i podał kopię szyfrogramu. Max przez chwilę studiował tekst, podniósł wzrok na pułkownika.

– Panie pułkowniku, to chyba prosta sprawa? Dotrzeć do tego… – spojrzał na kartkę – Kosofskiego i przy jego pomocy odnajdziemy te skrzynie? Proste zadanie, panie pułkowniku.

– Max, pamiętaj, że przeważnie jest tak z prostymi zadaniami, że zanim je wykonasz, natychmiast się okaże, że przedtem musisz wykonać kilka innych, żeby dotrzeć do tego właściwego. Będziesz miał wszelkie pełnomocnictwa oraz… Sturmbanfuhrera Hahna z tamtejszego gestapo. To zwykły… cham i prostak, musisz to także wziąć pod uwagę mój drogi. On nie ułatwi ci życia.

– Kiedy wyjeżdżam panie pułkowniku?

– Za tydzień. Tu, w Berlinie czeka cię jeszcze kilka spotkań z naszymi ludźmi, chcę, żebyś pojechał dobrze przygotowany.

Porucznik wstał. Hammling uścisnął mu dłoń: – Melduj o wszystkim tylko i wyłącznie mnie… Powodzenia Max!

Naczelnik poczty podszedł do dziewczyny z okienka i niepostrzeżenie wsunął do kieszeni jej fartucha kartkę. – Zastąpię cię a ty szoruj na Koszykową. To bardzo poważna sprawa. Oddaj ten list i wracaj szybko!

– Tak jest – uśmiechnęła się dziewczyna.

– A więc, problem polega na tym, że zreferowałem sprawę premierowi. A raczej na jego reakcji – pułkownik Winterbotham zmieniał wodę w misce swojego pupila. Ostrożnie postawił naczynie i rozejrzał się wokół. – Jack, gdzie jesteś? – Ze zdumieniem spostrzegł swojego psa, który zajęty był przeciąganiem plamy słońca na podłodze w pobliże swojego legowiska. Pułkownik uśmiechnął się i zwrócił się do pułkownika Perkinsa.

– Trzeba wysłać do Warszawy naszego agenta, musi odszukać te plany i je zniszczyć. Bardzo precyzyjna operacja. Churchill daje nam wszelkie pełnomocnictwa. Tylko…

– Tylko nie mamy kogo tam posłać? – domyślił się Perkins.

– Ten polski matematyk odpada, pułkownika nie odnajdziemy… Kto tam jeszcze był, kiedy to zakopywali?

– Syn właściciela majątku. Podobno jakiś naukowiec, podobno jest w Anglii, podobno… – spojrzał na Perkinsa i wyczekał chwilę, dla zbudowania napięcia – podobno oddał nam pewne usługi już w czasie wybuchu wojny. Zajmiemy się tym, to teraz sprawa priorytetowa. Już go szukamy.

Pułkownik Perkins spojrzał na przyjaciela i westchnął ciężko.

Po nadaniu meldunku major Pietraszkiewicz odsunął energicznie osłonę kabiny, otworzył drzwiczki i odpiąwszy pasy wyskoczył na zewnątrz. Płaskie pole, na którym wylądował wydawało się opuszczone. Zniszczyć samolot i uciekać, może uda się dotrzeć do Resistance. Po raz ostatni spojrzał na swojego postrzelanego Spitfire’a, położył dłoń na biało czerwonej szachownicy, kiedy usłyszał gardłowe:

– Hande hoh! Dla ciebie wojna się skończyła!

Za nim stał rudy grubas w mundurze SS. Uśmiechał się głupawo taksując majora i celując z pistoletu – Das ist die ende – powtórzył. Nagle jego uwagę przykuła mała, biało czerwona szachownica. Podszedł, żeby przeczytać napis nad nią. Zwrócił zdumioną twarz na Petro:

– Pole?!

Major stał nieporuszony. – Ach so, ty polska świnio. To twój koniec- wyszeptał celując do majora. Podszedł bliżej i nagle zerwał z jego munduru gapę, rzucając ja na trawę. – Dzielni polscy piloci… Popatrz, gdzie was mam! – obcasem buta wdeptał święty znak polskich pilotów w ziemię. – Patrz, gdzie was mam! – zarechotał ściskając w dłoni pistolet.

Petro zorientował się, że rudy nie był wysoko w hierarchii, raczej jakiś kozodój wyniesiony przez Adolfa do tej funkcji. Mierny, ale wierny. Stał spokojnie, wciąż nie dowierzając w to, że jest już tylko bezbronnym jeńcem. Wciąż czuł się dowódcą dywizjonu, wciąż czuł, że zaraz wyląduje w Anglii i pójdzie do messy na jajko na bekonie. Szklankę szkockiej. Usłyszy seksowny szept Virginii…

Grubas jednak odarł go ze złudzeń. Ale nagle, za jego plecami zobaczył tuman kurzu, który zbliżał się do nich. Zaintrygowało to nawet mózg rudego: spojrzał ze zdumieniem na zbliżający się samochód.

Tymczasem mały wojskowy volkswagen podjechał pod rozbity samolot. Wyskoczyło z niego dwóch lotników. W przeciwieństwie do Petro wyglądali znakomicie: czyste, wyjściowe mundury, gładko ogoleni, jeden z nich nawet wysilił się na to, by być szarmanckim. Wyprostował się i z radosną miną oznajmił:

– Major Rolland Schramml. To ja przysporzyłem panu kłopotów- pokazał na samolot Petro. – Zbyt mocno skoncentrował się pan na swojej ofierze, zapominając o całym świecie – uśmiechnął się szeroko.

Petro nie miał zamiaru wdawać się w dywagacje taktyczne: w powietrzu decydują ułamki sekund i odrobina szczęścia, którego widocznie tym razem mu zabrakło. – Pan… – Schramml spojrzał na pagony Pietraszkiewicza – pan major chyba się zamyślił? – na jego twarzy pojawił się cień ironii. – Wasza taktyka…

– Nasza taktyka polega na walce twarz w twarz, bez dywizjonu naganiaczy i pomagierów, jak u was. Dlatego posłałem do diabla dwa wasze samoloty zanim mnie dopadliście. Kto zapisze sobie moje zestrzelenie? Pan, pana przyboczny, pól dywizjonu?

– Na ja, na ja, jest pan w szoku panie majorze, to zrozumiałe. Ale… – Schramml zawiesił głos i spojrzał na tego drugiego cacydupka- ale istnieje stary, rycerski zwyczaj niemieckich pilotów jeszcze z poprzedniej wojny, żeby zestrzelonego przeciwnika zaprosić na lampkę szampana! Chyba pan nie odmówi? My, Niemcy jesteśmy potomkami rycerzy…

– Właśnie się o tym przekonałem – Petro uśmiechnął się ironicznie. Patrząc na Schrammla podszedł powoli dwa kroki i z mozołem wygrzebał polską gapę z ziemi. – Oto wasza rycerskość – podsunął na otwartej dłoni zdeptany i pogięty symbol polskich lotników. – A to wasi rycerze – ruchem głowy wskazał rudego, który stał przy samolocie nie bardzo orientując się w sytuacji. To nijak nie pasowało do obrazka majora Schrammla o rycerskości Luftwaffe. Zrobił się blady na twarzy, spojrzał na rudego, z jego ust wydobył się syk:

– To nie są Niemcy! Potrafią walczyć tylko z babami i starcami, te ich Sonderkommanda mordują cywili na wschodzie, takimi świńskimi mordami obsadzają wieżyczki strażnicze w obozach, przez nich nasz naród będzie pokutował jeszcze setki lat… – pomału odpiął kaburę pistoletu. Oczy rudego esesmana stały się okrągłe, nie spodziewał się takiego obrotu wypadków.

Petro zaciskał gapę w dłoni słuchając tego, czuł, jak coraz bardziej wpija mu się w skórę, coś w nim narastało, zobaczył wyraźnie krople krwi tego dziecka z książki, krople, które kapały z rękawka i wsiąkały w suchą ziemię.

Rudy niespodziewanie uśmiechnął się głupkowato:

– Herr Major, będę musiał to zgłosić…

Schramml wyszarpnął z kabury pistolet, ale nie zdążył go użyć. Potężny cios zwalił rudego esesmana z nóg. Upadł na piach i nakrył się nogami. Petro, ciężko sapiąc otworzył dłoń, w której wciąż ściskał gapę. Krew sączyła się pomału, ale nie zwracał na to uwagi oszołomiony sytuacją.

– Pan powiedział, Herr Major… – Pietraszkiewicz dyszał ciężko – powiedział, że to nie są Niemcy… Mówił pan o zwyczajach… W mojej ojczyźnie jest taki… taki zwyczaj, że są sprawy, za które leje się w mordę Herr Major… Myślę, że pan rozumie, o czym… o czym mówię?

Dwaj lotnicy stali naprzeciw siebie, wymieniając spojrzenia. Schramml powoli włożył Walthera z powrotem do kabury. Po chwili uśmiechnął się:

– Jest pan typowym myśliwcem… Szkoda, że nie lata pan z nami. A to – pokazał na ciężko gramolącego się na czworakach esesmana – niech będzie naszą lampką szampana, zgoda?

Petro odwrócił się i wsiadł do volkswagena patrolu Luftwaffe, który przyjechał po jeńca. Ukradkiem otworzył dłoń: jego lotnicza gapa, orzeł w locie trzymający w dziobie złoty wieniec laurowy był przybrudzony ziemią i krwią. Petro zacisnął pięść i uśmiechnął się do siebie.

Inżynier Kozłowski z ulgą wszedł do bramy swojego domu: upał wzmagał się, a w kapelusiku tyrolskim z piórkiem i czarnym płaszczu, jakkolwiek by nie wyglądał elegancko, jednak było gorąco. Otworzył teczkę i wyszperał ćwiartkę chleba zawiniętego w gazetę rozglądając się uważnie. Dziewczynki nigdzie nie było. Trudno, zostawię jej ten kawałek chleba, weźmie jak przyjdzie, pomyślał.

Nagle znikąd pojawiła się listonoszka: ładna dziewczyna o dziecięcej twarzy.

– Pan Kozłowski, inżynier Kozłowski?

– Kossolofsky. Gdzie jest ten starszy listonosz? – zainteresował się.

– Chory, teraz ja robię dwa rejony – odpowiedziała dziewczyna grzebiąc w przepastnej torbie. – Muszę robić za dwóch – uśmiechnęła się nerwowo. – Gdzieś mam dla pana polecony…

Coś dziwnego wisiało w powietrzu, coś, czego inżynier nie potrafił zdefiniować. Jakiś… niepokój?

Spojrzał na wylot bramy, tam, gdzie była ulica. Dwóch młodzieńców w jasnych prochowcach nerwowo rozglądało się na boki. Spojrzał na listonoszkę i zamarł: trzymała w dłoni pistolet, a jej dziecięca twarz była skupiona i surowa. Poczuł nagły uścisk gdzieś w mostku i zdjął pomału kapelusz…

– Mein lieber Hans, zdaje się, że ustrzeliliśmy grubą zwierzynę! – major Schramml był najwyraźniej podniecony sukcesem, kiedy wsiadał do kabiny zestrzelonego Spitfire’a. – Popatrz, jak lekko chodzą stery, nie jak w naszych Messerach… Zobacz, ile mają miejsca… Wolant chodzi jak zaczarowany… Dajcie nam dywizjon Spitfire a wygramy wojnę… – zaśmiał się rozglądając wokół po kabinie. Nagle jego uwagę przykuła jakaś książka: – Popatrz Hans, nasz major czytał instrukcję obsługi… – Ale uśmiech zamarł mu na ustach: Widziałem oblężenie Warszawy… Co to za gówno… po co on to trzymał w kabinie?! Major Schramml odrzucił książkę w piach pola. – Popatrz Hans, jakie mają celowniki, jak mamy wygrać z nimi wojnę?!

Hans Kruger, jego przyboczny i ojciec wielu sukcesów majora Schrammla spojrzał na książkę. – Panie majorze, mówił pan, że brat jedzie do Warschau, a ta książka jest po angielsku. Może młody połączy przyjemne z pożytecznym? Major uśmiechnął się – Jak zwykle masz rację Hans, daj to gówno, wyślę mu jeszcze dziś do Berlina. Major Schramml wrócił do fascynacji zestrzelonym brytyjskim samolotem.

Pułkownik Perkins wstał od swojego biurka i uśmiechnął się na widok gościa, przystojnego mężczyzny po trzydziestce o wąskich ustach i przenikliwym wzroku – Witam pana, panie… – przybysz położył palec na ustach, co rozbawiło pułkownika. – W tych murach nie musi się pan niczego obawiać. Proszę – wskazał fotel. – Napije się pan czegoś?

– Chętnie herbaty, jeśli można panie pułkowniku.

– Oczywiście… A więc wszystko załatwione organizacyjnie z naszej strony. Omówimy to za chwilę. Czy przyniósł pan te fotografie?

– Nie… – gość uśmiechnął się – nie mam fotografii, ale oto są dwie rolki negatywów z wakacji zeszłego roku. Przed wyjazdem zakupiłem dobry, szwabski aparat, więc pstrykałem zdjęcia, wiele dla zabawy, wiele portretów, nie tylko członkom mojej rodziny, ale także służbie, przygodnym ludziom, pan wie pułkowniku, jak my faceci lubimy różne zabawki, prawda?

Perkins roześmiał się szczerze – O tak! Sam mam kilka słabości: fajki i rewolwery. A więc negatywy, świetnie, nasi technicy wycisną z nich, ile się da. Dziękuję – kapral rozstawił eleganckie filiżanki z parującą herbatą. – No to do rzeczy, Mister Nobody- obydwaj uśmiechnęli się.

Drugie lato okupacji ogrodnik Stanisław spędził tak jak i pierwsze: starał się utrzymać dworek we względnym porządku. Ale ogromny park wzięły w swoje władanie siły przyrody: staw pokrył się rzęsą, dzikie drzewka coraz bardziej zagęszczały się tworząc to miejsce nie tylko nieestetycznym, ale i trudnym do przejścia. Skupił się na budynku, ale co mógł zrobić? Zdrowie nie to, wszędzie przeciągi, wiatr hulał przez rozbite jeszcze na początku wojny szyby. Dziwne, że Niemcy, których placówka żandarmerii była po drugiej stronie drogi jeszcze nie przejęli budynku. Pewnie za dużo roboty i pieniędzy musieliby w niego włożyć, żeby wyglądał jak za czasów Neumanów, kiedy – co Stanisław zawsze wspominał z wielkim sentymentem – przyjechali filmowcy i kręcili sceny do filmu. Trędowata, pamięta tytuł, bo kucharka Krystyna bardzo zaczytywała się w książce i przez to przypaliła raz kaczkę w maśle. I aktory, na wyciągnięcie ręki, ci z kina, a tu prosi taki jeden czy Stanisław nie ma papierosa, bo mu się właśnie skończyły. A potem, jak panienka Zula zabrała ich do kina to ten sam aktor był ordynatem Michorowskim.

Stanisław usiadł na szerokich schodach prowadzących do ogrodu i wyjął tytoń, żeby ukręcić sobie papierosa. Tak, dobrzy byli państwo Neumanowie. On, prawnik taki zawsze wyciszony, ale pani, szczuplutka iskierka, zawsze miała coś do zrobienia, to tu, to w ogrodzie. Przyjeżdżali z Warszawy i od razu zaczynało się: pieczenie, dostawy mięsa od miejscowych Żydów, kuchnia pracowała na pełnych obrotach, a Stanisław miał setkę różnych rzeczy do zrobienia. A kiedy przyjeżdżał panicz Franciszek, co był ułanem, zawsze coś się działo, jak wtedy, gdy w deszczowy dzień wciągnął do salonu swojego Sokoła, wielki motor i go naprawiał. Co było dymu, jak go zastartował! Pani mało nie urwała mu głowy.

Albo młoda Antosia, córka państwa. Studentka, ładne i przemiłe dziewczę, grała wciąż w jakieś rakietki i odbijała piłkę nimi. Podobno bardzo dobrze, ale Stanisław nie wnikał. Ważne, że zawsze miała dla niego czas, gdy o co poprosił. Trzpiotka, lubił, kiedy wieczorem, gdy wszystko było już zrobione, przychodziła na ławeczkę przy stawie i opowiadała, jak to w tej stolicy jest życie, obiecała nawet, że kiedyś zabierze tam Stanisława, żeby fachowym okiem spojrzał na ich ogród na Willowej.

Stary ogrodnik spojrzał na park. Co teraz? Gdzie oni wszyscy są? W Warszawie, wyjechali? Gdzie ich szukać? Trzeba przeczekać… Trzeba przeżyć. Niewiele rozumiał z tego, co działo się wokół. Ot następna wojna, znowu Niemcy. A ten nasz generał co tu był w pałacu ze sztabem, co to mówił, że pędzimy ich pod Berlin, a ci nagle okazali się być pod Warszawą, ledwie generał ze sztabem pojechał.

Ach, było tego w trzydziestym dziewiątym… Albo te ciężarówki ze skrzyniami. Stanisław uśmiechnął się do swoich myśli. Latali jak kot z pęcherzem: zładować te skrzynie, załadować, postawić je tu a zaś znowu tam, naciąć gałązek, żeby to przykryć, bo samoloty latali nisko, tyle mecyji jakby nie było innych problemów, jak choćby ten żuraw przy jedynej studni, co się złamał jak setka uchodźców czekała w kolejce po wodę. Dobrze, że akurat był starszy syn państwa, ten co w Anglii był jakimś profesorem. O, ten dużo dobrego zrobił dla wsi, milicję powołał, punkt medyczny, pomógł nawet wytropić szwabskiego szpiega… Z zadumy nad wrześniem wyrwał go gardłowy głos:

– Halloo, jemand da?! – miejscowy żandarm Kubel wpadł po przydział bimbru, którego produkcję rozwinął w tym roku Stanisław. Niechętnie podniósł się i wolno poszedł do budynku, skąd, jak mniemał dochodził głos, choć nie przysiągłby, gdyż był głuchy na jedno ucho.

Max Schramml usiadł w czystym, pustym przedziale pullmanna jadącym do Warschau. Rozpiął haftki przy kołnierzu, zdjął czapkę i położył na półce swoją walizkę, z której wyciągnął niespodziewany podarunek od brata: książkę o Warschau wydaną niedawno w Anglii. Jednak bardziej niż treść zaintrygował go język: klasyczny, oxfordzki angielski. Czytało się z wielką przyjemnością. Ten Alexander Polonius musiał być kimś dobrze wykształconym, pomyślał spoglądając na peron Hautbahnhof w Berlinie. Kiedy pociąg ruszył, jeszcze przez długą chwilę stał w otwartym oknie i obserwował stolicę, jej zburzone alianckimi nalotami dzielnice, aż wreszcie ukołysany równomiernym stukaniem kół przymknął oczy. Po krótkiej chwili jednak ocknął się: szkoda czasu. Sięgnął po książkę i zaczął ją wertować, próbując czytać na wyrywki angielski tekst o Warschau w czasie oblężenia w 1939.

Major Schramml skupił się na celowniku, w obrębie którego tańczyła sylwetka Spitfire’a. Pilot musiał być początkujący i niedoświadczony, tym lepiej, za chwilę dopisze sobie na konto następnego Angola.

Pochylił się i w tym momencie samolot zniknął z pola widzenia a w zamian na Messerschmitta majora Schrammla spadła nagle lawina stali. Potworny huk rozbijanego szkła i dartej blachy. Zupełnie zaskoczony skurczył się w kabinie, olej z silnika zalał owiewkę, silnik po kilku chwilach zatarł się. Śmigło przestało pracować. Zobaczył płomienie, które lizały samolot od strony silnika. Major instynktownie odrzucił owiewkę kabiny. Spojrzał na wysokościomierz: za nisko, żeby ryzykować skok, musiał wylądować na polu, gdzieś na południe od Londynu.

Skupił się na ostatnich metrach: przed nim było zielone pole, dosyć płaskie. Jego Messerschmitt szybko tracił prędkość, zdecydował się więc posadzić go na tej łące. Podciągnął wolant i poczuł twarde uderzenie w ziemię. Jeszcze chwilę szorował po polu aż na koniec uderzył skrzydłem o jedyne drzewo.

Kiedy odzyskał przytomność usłyszał syk, czuł smród benzyny, ból głowy rozsadzał czaszkę. Spróbował wydostać się z wraku, ale szybko opadł z powrotem na fotel. Oddychał ciężko. Otrzeźwiła go zimna lufa sztucera przystawiona do skroni i anielski głos:

– Hande hoch!

Major chętnie przystałby na tę propozycję, ale rąk nijak nie mógł ruszyć. Spojrzał na właściciela broni: pan z wąsami w wieku emerytalnym. Jedyne, na co się zdobył to był cień uśmiechu:

– Sprechen Sie Deutsch?

Lufa sztucera docisnęła się do skroni majora. – Cztery lata szlifowałem twój język w obozie jenieckim w Schneidemuhl. Żeby przeżyć. Żeby jeść, żeby… – Starszy pan miał zapewne złe doświadczenia z czasów ostatniej wojny.

Schramml przymknął oczy. Było mu wszystko jedno. Czy ten stary go zastrzeli, czy nie, czy spędzi resztę życia w niewoli gdzieś w Kanadzie…

Nacisk lufy zelżał. Po chwili poczuł, jak odpadają pasy i jest wyciągany z kabiny. Ocknął się na trawie. Jeszcze nie wszystko docierało do jego świadomości, ale to, że jest niezdarnie ciągnięty pod ramiona już tak.

– Po co …?

Uchwyt zelżał. Zobaczył nad sobą wąsatego, który przyglądał mu się z uwagą. – Kapral Joe Garvey, Scots Guards, w 1918 – dodał ciszej. – Jesteś Kriegsgefangen, rozumiesz?

Major Schramml podniósł się i rozcierając skronie starał się jakoś dojść do siebie i zrozumieć sytuację, gdy obaj usłyszeli nadciągające dudnienie motocykla. Nadjeżdżał piaszczystą drogą z wielką szybkością. Jego kierowca wyhamował w końcu w tumanie kurzu i oparł maszynę o wrak Messerschmitta ignorując zupełnie tych dwóch. Ubrany był w mundur sierżanta RAFu z czapką przekręconą daszkiem do tyłu. Zeskoczył z siodełka i natychmiast rzucił się do oglądania wraku z przodu. Nie interesował go ani obolały pilot ani zdumiony, wąsaty wiarus z myśliwskim sztucerem. Z wielkim zainteresowaniem oglądał natomiast przód samolotu Niemca, szukając dziur po wlocie pocisków. Z tym samym zainteresowaniem Garvey i Schramml obserwowali młodego sierżanta: ubrany w lotniczą kurtkę i wysokie buty był niewątpliwie tym, który zestrzelił Niemca, albo przynajmniej miał w tym swój udział. Przystojny, młody chłopak o jakichś dziwnych rysach twarzy, mógł być Słowianinem, wielu z nich latało w brytyjskich dywizjonach. Ich podejrzenia potwierdziła jego niezrozumiała dla obydwu mowa, kiedy mruczał coś i tłumaczył sobie:

– To działko… tu wszedł pocisk, tu drugi… a to karabiny maszynowe… Trzeba jednak bardziej… o tak…

Pierwszy odzyskał mowę wiarus ze sztucerem. Podszedł do sierżanta i wyprostował się: – Sir, kapral John Garvey, eks Scots Guards, melduję, że wziąłem tego niemieckiego jeńca do niewoli.

Ten meldunek sprawił, że pilot zwrócił swój wzrok na obydwu, ale nie był za bardzo nimi zainteresowany. Łamanym angielskim pokazał na kilka dziur w nosie i owiewce Messerschmitta:

– Patrzy na to! Działko … – szukał słowa – działko rozpieprzyło owiewkę kabiny, o tak: – dłońmi pokazał, jak leciały pociski i uśmiechnął się. Schramml zorientował się, że tym razem z myśliwego stał się ofiarą i to w dodatku sierżanta, jakiegoś młodziaka z RAFu. Z trudem podszedł kilka kroków, wyprostował się i przedstawił:

– Sir, major Rolland Schramml, Luftwaffe. Gratuluję, mnie nie jest łatwo dopaść – powiedział również łamanym angielskim a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Młody sierżant przez chwilę przyglądał się swojej ofierze i pomału, jakby z wahaniem podszedł do niego z zainteresowaniem obserwując mundur Niemca. Wreszcie przełamał się i patrząc mu w oczy przedstawił się:

– Sierżant Klein, 234 dywizjon myśliwski RAF.

– Nie powiem, że mi miło, ale muszę panu pogratulować, zestrzelił mnie pan od czoła, to tylko potrafią najlepsi.

Sierżant Klein uśmiechnął się – Bo polski lotnik jest najlepszy jak widzisz. – Na twarzy majora pojawiło się zdumienie. – Sind Sie der Pole?!- wyrwało mu się. – Klein to… to chyba nie polskie nazwisko? – zapytał niepewnie.

– Polska krew w żyłach. A nazwiska się nie wybiera, ważne, co masz w sercu – spojrzał Niemcowi w oczy.

– Czy mogę o coś zapytać? – Schramml uśmiechnął się niepewnie. – Tam, w górze byliśmy wrogami, teraz to już nie ma znaczenia, ale czy mógłby pan sierżant powiedzieć…, bo długo latam, ale z taką taktyką spotykam się po raz pierwszy?

Klein zmrużył oczy i uśmiechnął się zbójecko. Faktycznie, tam, w górze nie miałby litości, ale teraz… Spojrzał na wąsatego i przechodząc na język wszystkich lotników na świecie użył dłoni, żeby objaśnić taktykę.

– To proste: lecimy w parze ze Szlagowskim, ja dużo z przodu i po prawej. Mój kolega udaje niedoświadczonego, akurat dobrze mu to wychodzi – wyszczerzył białe zęby. – Kiedy zwabi na ogon jakiegoś frajera, daje mi znać przez radio i podaje dokładną wysokość. Ja nawracam, włączam boosta i lecę wprost na niego – pokazał dłońmi, jak robi ciasny skręt. – Biorę go w celownik. Na raz – dwa – trzy naciskam spust i grzeję ze wszystkiego, co mam, a on odskakuje w bok. Ja przelatuję nad tobą. No i tak trafiłeś na ścianę… Proste?

Major otworzył usta ze zdumienia. Kalkulował coś w myślach.

– Taak, tak było, teraz przypominam sobie… Ale skąd … skąd miałeś pewność, że ja też nie poderwę maszyny do góry?

– Instynkt. Kiedy widzisz, że ktoś wali do ciebie z przodu, pochylasz się, żeby schować głowę i przyciskasz wolant. – Klein uśmiechnął się przepraszająco.

– Gdybym jednak podciągnął do góry? – Schramml wciągnął się pokazując dłonią jak poderwałby maszynę. – To by było wielkie bumm!- uśmiechnął się Klein.

– Czy takiej taktyki uczą w RAFie?

– Nie, w pubie – sierżant Klein z Koronowa roześmiał się szeroko. – W pubie, mein Lieber Major!

Książka bardzo wciągnęła Maxa. Lekka narracja, piękny język i relacja z drugiej strony, kiedy Niemcy oblegali miasto. Nagłe pojawienie się konduktora przerwało lekturę.

– Panie poruczniku, za dziesięć minut dojedziemy do stacji, niestety, musimy spędzić tam jakieś pół godziny, ze wschodu jedzie Sonderzug, pociąg specjalny i ma absolutne pierwszeństwo. Na dworcu jest kawiarnia i bufet, jakby pan porucznik miał ochotę na kufelek, to dobre miejsce – uśmiechnął się zachęcająco.

– Dobrze, dziękuję. – Max odłożył książkę grzbietem do góry i podszedł do otwartego okna na korytarzu. Faktycznie, pociąg zwalniał na zwrotnicach przed stacją, aż w końcu zatrzymał się z piskiem hamulców. Porucznik bezwiednie odczytał nazwę na budynku stacyjnym: Neu Bentschin. Tak, to przed wojną była stacja graniczna z Polską, jako oficer Abwehry wiedział, że tu wiele się działo, styk dwóch wywiadów, Polacy bardzo byli zainteresowani tym miejscem.

Rozważając propozycję kierownika pociągu nagle doznał olśnienia: przecież nie dalej jak pół godziny temu czytał o tej stacji, Polonius był tu dwa lata temu, w sierpniu jadąc do Warschau! I też, z jakichś względów spędził tu kilka godzin! Szybko odnalazł odpowiedni fragment i przeczytał go jeszcze raz.

„Opuściłem Londyn w sierpniowe święto bankowe, poniedziałek wolny od pracy i podróżując za dnia przez Holandię, około południa we wtorek dotarłem do Neu Bentschen na wschodniej granicy Niemiec.” – Porucznik przeskakiwał zdania, aby wyłowić to, co najistotniejsze.

„…napotkałem tutaj trudności w postaci kontroli walutowej… z tego powodu spóźniłem się na pociąg do Warszawy… znalazłem się sam na peronie tej stacji…”

Niesamowite, jestem w tym miejscu, gdzie był Polonius dwa lata temu. To tutaj, w tych budynkach dworcowych polscy Żydzi z Niemiec upokarzani czekali na deportację.

Max wyszedł na peron. Słońce prażyło niemiłosiernie, więc zdjął czapkę i wytarł chusteczką czoło. W nozdrza uderzył znajomy zapach, to dębowe podkłady pod szynami odparowywały smołę, zapach dzieciństwa, kiedy biegał do dziadka, zawiadowcy małej, podberlińskiej stacji nosząc mu obiad.

Uśmiechnął się do wspomnień, ale grupka podróżnych stojąca nieopodal zwracała uwagę swoim głośnym zachowaniem. Wybuchy śmiechu kilku dam i wojskowych, wśród których prym wiódł chudy i wysoki oficer w czarnym mundurze.

– Gestapo – powiedział po cichu do siebie porucznik, z jakąś dozą obrzydzenia. Odwrócił się i założywszy ręce na plecy poszedł spacerkiem w stronę lokomotywy. Minął po drodze jakiegoś kolejarza, który próbował wymieść pety po papierosach wdeptane pomiędzy drobne kostki bruku na peronie. – Jak wtedy, gdy Polonius spotkał takiego na peronie i dał mu hojny napiwek za wiadomość, czy może pójść do miasta. Ciekawe, czy to ten sam? – Już miał podejść do kolejarza, gdy dały się słyszeć dźwięki nadjeżdżającego Sonderzug.

Max odwrócił się, być może Adolf wraca z Wilczego Szańca? Zauważył, że wszyscy zwrócili się w stronę sąsiedniego peronu, po którym miał przejechać: wesołe towarzystwo zamilkło, maszyniści z parowozu stanęli w oknie, nawet zamiatający kolejarz wsparłszy się na miotle zwrócił swój wzrok na wschód, gdzie z wielkim mozołem, sapiąc i puszczając kłęby dymu i pary nadjeżdżała lokomotywa z wielką, białą literą V. Jeszcze przed stacją, na łuku torów można było jednak dostrzec, że to nie Amerika Adolfa ani transport wojskowy, gdyż składał się przeważnie z bydlęcych wagonów. Maszynista zwolnił, ale nie zagwizdał, jak zwykli byli to zawsze robić przed wjazdem na stację. Wkrótce dał się zauważyć jego smutny i jakiś zacięty wzrok, gdy pomału wprowadzał skład.

Dwa pierwsze wagony były osobowe. W oknach stali oficerowie z obandażowanymi głowami i rękami na temblakach. Ich wzrok nie wyrażał niczego, patrzyli tępo na peron. Wagony towarowe były otwarte: dziesiątki i dziesiątki noszy z żołnierzami w zakrwawionych mundurach; ci spośród nich, którzy jeszcze trzymali się na nogach siedzieli teraz w rozsuniętych drzwiach. Spoglądali na tych na peronie, ale myślami byli wciąż tam, na froncie. W ich oczach czaił się ogromny strach i wspomnienie tego, co doświadczyli jeszcze niedawno. To były ludzkie wraki. Ran w ich duszy już nikt nigdy nie uleczy.

W kilku ostatnich wagonach Max zauważył trumny. Proste, zbite z desek, dziesiątki trumien. Ktoś miał dobry pomysł, żeby na czas transportu w ten upał rozsunąć drzwi. Nic dziwnego, że ten Sonderzug miał pierwszeństwo przed innymi.

Wszyscy stali jak zaklęci, nie mogąc wykrzesać z siebie słowa. Chudy gestapowiec postanowił rozładować sytuację:

– Nasi dzielni chłopcy, to oni budują potęgę Trzeciej Rzeszy! – spojrzał na towarzystwo, ale nikt nie podzielał jego optymizmu. Wręcz przeciwnie, twarze były spięte, każdy myślał o tym samym.

– A pana syn, Herr Sturmbanfuhrer, gdzie walczy? – zapytała jedna z żon oficera. Gestapowiec z ironicznym uśmieszkiem siląc się na spokój odbił piłeczkę:

– A pani syn, Meine Frau? – Kobieta spojrzała mu hardo w oczy: – Nie wiem, gdzie admirał Doenitz rzucił jego U- boota, jak się pan domyśla, to tajemnica wojskowa.

W tym momencie okropny, trupi smród ciągnący się za Sonderzugiem zalał peron.

Czarny Hurricane miękko wylądował na najtajniejszym lotnisku RAFu, w Tempsford. Odlatywały stąd ogromne, czterosilnikowe Halifaxy z misjami do okupowanych przez Niemców krajów. Wśród nich kilka polskich załóg, które zaopatrywały Armię Krajową w broń, pieniądze i cichociemnych.

Pułkownik Winterbotham na swój sposób wygramolił się z kabiny, zeskoczył na skrzydło i rozejrzał się wokół. Z samochodu, który właśnie podjechał wyskoczył jakiś młody oficer:

– Panie pułkowniku, proszę ze mną, mało czasu! – Podjechali pod jeden z tych wielkich samolotów. Załoga była już w środku kończąc ostatnie przygotowania do kilkunastogodzinnego lotu nad Polskę.

Na zewnątrz stało czterech cichociemnych w grubych kombinezonach lotniczych. Jeden z nich pozostawał lekko na uboczu. Do niego właśnie podszedł pułkownik. Podali sobie ręce i wymienili spojrzenia.

– Pamięta pan wszystko? – upewnił się Winterbotham. Proszę nie zgubić zegarka ani tego… zębów – pokazał na swoje dziąsła. Niech pan pamięta, że wyskakuje pan dużo wcześniej niż oni – ruchem głowy wskazał na pozostałych agentów. Powrót, jak ustaliliśmy. Proszę przestrzegać terminów. W Polsce będzie pan zdany tylko na siebie. O tej misji wie tylko pięć osób: pan, ja, major Perkins… Jack…

– A piąta osoba?

– Premier.

– Nasz? – zainteresował się skoczek.

– Nie. Nasz. Czas na pana, panie… – agent położył palec na ustach. – Powodzenia! Czekamy za dwa tygodnie! – powiedział przekrzykując ryk czterech silników. Odczekał jeszcze, aż ciężki samolot potoczył się po trawiastym runwayu i nabrawszy szybkości z trudem oderwał się od ziemi.

Pierwsza okupacyjna zima była dla ogrodnika Stanisława straszna. Dworek nie nadawał się do zamieszkania, choćby z powodu wybitych szyb, a mrozy były trzaskające. Dlatego zszedł do piwnicy, gdzie pomału wyjadał zapasy, które pani zawsze tu gromadziła. Palił w dużej westfalce, na której pani z panną Antosią zawsze na jesień robiła konfitury do ich domu w Warszawie. Ale po tej zimie był już mądrzejszy, miał póki co do dyspozycji cały sad, szklarnię i warzywniak. Rozsądnie tym wszystkim dysponował, więc na jesień napisał do brata, listonosza z Józefowa, żeby wynajął furę i przyjechał na zbiory. Starczyło dla wszystkich. Ale kiedy ścisnął mróz i spadł śnieg Stanisław wpadł na inny pomysł. Zaczął z nudów pędzić bimber. A raczej śliwowicę z węgierek zebranych jesienią w sadzie. Interes rozwijał się znakomicie. Jednym z jego stałych klientów był żandarm Kubel.

– Hallo, jemand da?! – zawołał gardłowo. Stanisław podniósł się i z udawaną wylewnością odparł:

– Miło pana widzieć, Herr Kubel! Jak tam sprawy?

– Ty się nie musisz pytać o moje sprawy, wiesz, że zawsze są dobrze! Masz coś dla mnie?! – Nie było problemu z dogadaniem się, bo Kubel pochodził z Pomorza, był bydgoskim Niemcem więc mówił łamaną polszczyzną. Obleśny grubas po pięćdziesiątce, zawsze śmierdzący capem uważał się za kogoś bardzo ważnego, choć poza Stanisławem trząsł przed każdym portkami. Ale był użyteczny, przymykał oko na różne ciemne interesy Stanisława i miał nadzieję, że ten wstawi się za nim w razie gdyby porwali go partyzanci. Monetą przetargową była śliwowica, której butelkę Stanisław wręczał mu „w prezencie” od czasu do czasu.

Otrzymawszy obiecaną ćwiartkę Kubel wybił korek i pociągnął kilka łyków. Kiedy odzyskał oddech jego nalana twarz stała się jeszcze bardziej czerwona i szczęśliwa.

– Widzisz to? – pokazał na jakaś blachę na piersi – to dostałem wczoraj za trzydziesty dziewiąty. Walczyliśmy tam z polskim wojskiem, trzeciego września… – Zadumał się nad swoimi dokonaniami tego dnia. – Polacy uciekali tak szybko, że ledwie nadążyliśmy im strzelać w plecy – zachichotał, ale wkrótce na jego czerwoną twarz opadł jakiś smutek.

– Ale zanim uciekli, zrobili nam, Niemcom krwawą niedzielę. Rozstrzelali mojego szwagra za to, że z bronią w ręku bronił miasta… Ale zemściliśmy się… Żona przygotowała listę Polek, naszych sąsiadek. One źle mówiły o Fuhrerze przed wojną. Zaniosła listę do gestapo. Wszystkie pojechały do Auschwitz, z dziećmi. Ja, meine Frau to dzielna kobieta! Sam się przekonasz! – zachichotał świniowato. Mimo wzmagającego się upału pociągnął łyk i z zastanowieniem zakorkował butelkę zmieniając temat.

– Wysłałem raport do mojego przełożonego z prośbą, żeby ściągnąć tu żonę i dzieci z Bromberg. Zawsze to dobrze mieć babę przy boku. – Spojrzał uważnie na Stanisława. – A tobie już chyba nie dyga, co? – zawyrokował i zachichotał obleśnie. – Na ja, muszę iść, wpadnę jeszcze wieczorem – poprawił pas z pistoletem, obciągnął mundur i ruszył wzdłuż zacienionej starodrzewem drogą wiodącą do pałacu.

Porucznik Max Schramml po zameldowaniu swojego przybycia w komendzie garnizonu udał się na przydzieloną mu kwaterę. Schludny pokój u jakiejś wdowy po polskim oficerze. Mogła mieć około pięćdziesiątki, dosyć dystyngowana, o nienagannych manierach szczupła, wysoka kobieta. Przyjęła go bez zbędnej wylewności, ale i bez wielkiego dystansu.

– Proszę panie poruczniku, to pański pokój. Proszę się rozgościć. Zrobię herbaty, pewnie chętnie napije się pan po podróży?

– Bardzo dziękuję, ale muszę być jeszcze dzisiaj w jednym miejscu – spojrzał na zegarek- powinienem być po osiemnastej z powrotem, wówczas chętnie skorzystam! – uśmiechnął się.

– Witam pana porucznika- Standartenfuhrer Hahn wstał od swojego biurka, aby powitać wchodzącego Maxa. Jego nieszczery uśmiech nie zdziwił zbytnio Schrammla, pomnego na słowa pułkownika Hammlinga: Hahn mógł mieć około czterdziestki, choć jego twarz, jakaś niesymetryczna, zlepiona z tego, co zostało w magazynie sprawiała wrażenie starszej. Krzywe uszy, oczy jedno mniejsze od drugiego, twarz syfilityka z opuchlizną alkoholika.

– Na takich ludziach Himmler zbudował swoje imperium – pomyślał Max, mimo to uśmiechnął się i podał mu rękę.

– A więc będziemy współpracować? – Hahn wykrzywił usta. – Co pan pije? Whisky, koniak, sznapsa? – otworzył barek. – Dziękuję, panie Standartenfuhrer, może następnym razem, jestem zmęczony po podróży. Pułkownik Hammling nakreślił mi moje zadanie i obiecał owocną współpracę z takimi fachowcami jak pan, Herr Standartenfuhrer! – Max przymilił się, podczas gdy Hahn nalewał sobie koniak, który łyknął następnie jednym haustem.

– Owocna współpraca czeka pana z naszym nowym kolegą z Berlina: Sturmbahnfuhrer Glock – dobrze wyreżyserowana scena, pomyślał Max, gdyż tak zaanonsowany wszedł chudy, wysoki gestapowiec, którego porucznik poznał z nie najlepszej strony na peronie w Neu Bentschen.

Glock spojrzał mu w oczy, trochę dłużej niż tego wymagała sytuacja. Jego przenikliwy wzrok nieco speszył Maxa. Wstał i pożegnał się: – Miło było panów poznać, ale obowiązki wzywają. Sieg Heil!

Ogrodnik Stanisław nie przesadzał przed wojną z alkoholem: ot, jakieś wesele w rodzinie, stypa, czasami, po mszy w miejscowym kościele zaszedł do Żyda Pączka w gospodzie na setkę. Jak każdy dobry chrześcijanin. Jednak tej zimy odkrył uroki pędzonej przez siebie śliwowicy: podczas samotnych wieczorów w piwnicy dworku pociągał i obserwował żar w westfalce, na której pomału destylowały się następne litry trunku. Najpierw z nudów degustował, potem coraz bardziej śliwowica zastępowała mu chleb, aż w końcu nie mógł się bez niej obyć. Butelka w kieszeni towarzyszyła mu w pracach ogrodowych, w końcu z tej wielkiej sromoty zaczęły się problemy. Budził się w nocy na swoim barłogu czując wyraźnie, że ktoś stoi obok. Dopiero mały łyk przywracał mu spokój. Podrzucał do westfalki drewna zebranego w parku i znowu było dobrze i ciepło.

Ale zmory nie odpuszczały. Podchodziły nocą pod jego łóżko i czekały. Nieodgadnione i nieokreślone. Którejś nocy zerwał się bo był pewien, że przy łóżku stoi Szatan. Czuł, że tam jest i stoi nad nim, choć bał się otworzyć oczy, żeby nie zobaczyć go w czarnych szatach, triumfującego. Padł zatem na kolana i zmówił zdrowaśkę, trochę pomogło. Ale nie na długo.

Tej letniej nocy zbudziły go świerszcze. Otworzył oczy i w trupim świetle księżyca wpadającego przez okienko zobaczył… samego siebie. Postać uśmiechała się dobrotliwie do Stanisława:

– Nie bój się… opowiedz mi, jak tu się teraz żyje… – wyszczerzył się w szerokim uśmiechu eksponując spore braki w uzębieniu.

Porucznik Schramml wrócił na kwaterę długo po dziewiętnastej. Umył się po podróży, rozpakował swój skromny dobytek i po herbacie wypitej w swoim pokoju położył się do łóżka. Jutro zaczynał kilka pracowitych dni. W zasadzie niczego nie dowiedział się dzisiaj od Hahna ani od tego dupka Glocka. Oni też woleli zostać tego popołudnia na etapie towarzysko nijakim. Ale jutro – kalkulował Max – pojadę na spotkanie z tym Kosolskim, myślę, że nie będzie problemu z wydobyciem od niego informacji o tym polskim Siemensie… jak to się nazywało… nieważne. Jutro, tylko nie dzisiaj… Nagle uśmiechnął się na wspomnienie wierszyka, którego nauczył go oczywiście dziadek kolejarz:

Morgen, morgen, aber nicht heute,

Also sagen alle faule leute”

A więc przed snem poczytam – usprawiedliwił się w myślach. Włączył lampkę nocną i położył na stoliku książkę, którą dostał od brata. Przewrócił kilka kartek o tym, jak rozpoczęła się wojna w Polsce, kiedy usłyszał jakieś ściszone głosy na korytarzu. Nasłuchiwał przez chwilę, ale ponieważ wkrótce ucichły, wrócił do lektury. Autor, ten… spojrzał na okładkę… Polonius, Alexander Polonius, świetne pióro, wnikliwy obserwator. Przewrócił jeszcze kilka stron i wyłączył nocną lampkę.

– Also, ustalmy, co już wiemy: niejaki Kosolsky wysłał list o skrzyniach z tego polskiego Siemensa, jak to się nazywało… Hahn zawiesił głos. Max spojrzał do notatek: – AVA. Mam porozmawiać z inżynierem i ustalić, czy te skrzynie mają dla nas jakąś wartość. To tyle – spojrzał na Hahna, ten na Glocka i uśmiechając się cynicznie poprosił: – Czy może pan, mój drogi zawieźć pana porucznika na spotkanie z inżynierem Kosolskym?

– Jawohl, Herr Standartenfuhrer! – Max wyłowił w jego głosie jakąś nutkę ironii.

Podjechali pod duży budynek. Porucznik zorientował się, że to musi być szpital. Przeszli do wejścia, następnie Glock poprowadził w dół, do podziemi. Znaleźli się w upiornej sali wyłożonej po sufit zielonymi kafelkami, na środku stało kilka stołów sekcyjnych. Glock zwrócił się ze swoim głupkowatym uśmieszkiem do człowieka w czarnym, gumowanym fartuchu:

– Chcielibyśmy zobaczyć się z inżynierem Kosolofskym. – Tamten skinął głową i otworzył jakieś drzwiczki w ścianie. Wyjechały z nich nosze ze zwłokami przykrytymi białym płótnem. Powiało chłodem.

Glock skinął na pracownika, który powoli odkrył płótno z nagiego ciała.

Ukazała się łysawa głowa z zaczeską w nieładzie, na wpół przymknięte oczy i ostatni, zakrzepły na twarzy wyraz ust, wyrażający bezgraniczne zdumienie. Przełamując odruch wymiotny porucznik podszedł do głowy denata i przyjrzał się jej uważnie:

– Te dwie sine dziurki u nasady nosa… pokazał palcem.

– No brawo panie detektywie! – ucieszył się na swój ironiczny sposób Glock. Nasza Abwehra robi postępy! – uśmiechnął się krzywo, po czym natychmiast przeszedł na ton oficjalny.

– Fiolki?!

Patomorfolog już zdążył wyciągnąć niewielką buteleczkę z szuflady, były w niej dwa niklowane pociski wyciągnięte z głowy denata. Max przyjrzał się i zwrócił do doktora:

– Niewielki kaliber?

– Tak, szósteczka, taki damski pistolecik. Ale skuteczny! – uśmiechnął się do Maxa. A o to tylko im chodziło!

Max zastanowił się chwilę. – Czy znaleziono coś w jego mieszkaniu? Jakieś papiery, dokumenty?

– Z tego co wiem od Standarterfuhrera Hahna nie było nic ciekawego. Nasi ludzie przewrócili mieszkanie do góry nogami, ale nic nie znaleźli. Jak pan chce poruczniku, mogę tam pana zawieźć, ale to nie ma większego sensu.

– Jawohl Herr Sturmbahnfuhrer – Max przyznał mu rację mając w głowie swój plan. – Wkrótce muszę być jeszcze w komendzie garnizonu. Jak coś ustalę, wpadnę do panów na Szucha.

W komendzie garnizonu Max otrzymał służbowy motocykl, BMW 350 z pełnym bakiem. Zanim jednak wyjechał, zapytał dyżurnego podoficera: – Znasz ten adres? – podał kartkę. – Pan podejdzie do mapy, panie poruczniku, to będzie… o tu! Niedaleko.

Zaparkował przy jakimś urzędzie z wartownikiem w budce i poszedł rozglądając się ciekawie. Spojrzał na numer. Wszedł do długiej i ciemnej bramy, która z drugiej strony kończyła się podwórkiem i studnią wysokich, odrapanych kamienic. Podszedł pomału do schodów wiodących na klatkę schodową, ale czuł na sobie czyjś wzrok. Odwrócił się gwałtownie. Mała, czarnowłosa dziewczynka wychylała się z za rogu. Uśmiechnął się do niej, ale na widok munduru szybko uciekła w głąb podwórka.

Drzwi do mieszkania na drugim piętrze było ostemplowane: „Kriminal Polizei”. Nacisnął klamkę, były zamknięte. Wyciągnął plan miasta i odszukał ulicę Stępińską.

Po fabryce AVA nie pozostało wiele. Niemalże zrównana z ziemią. Wszedł na dziedziniec rozglądając się dokoła. No tak, Kosolsky już nic nie powie, fabryki nie ma, od czego zacząć? Nawet jak ludzie Hahna znaleźli coś w domu tego inżyniera, to na pewno nie podziela się żadną informacją, choćby po to, aby pokazać wyższość gestapo nad Abwehrą i skompromitować porucznika w oczach przełożonych.

– Scheisse, co dalej? Był w punkcie wyjścia, a nawet jeszcze dalej.

Po powrocie do komendy miasta stanął przed wielka mapą rozwieszona na ścianie. „Podwarszawski majątek” napisał Kosolsky w swoim liście. Odwrócił się do jakiegoś Hauptmana zajętego przekładaniem teczek na biurku.

– Ile może być majątków dokoła Warschau? Dużo? – zapytał z nadzieją w głosie. – O tak, mnóstwo, duże, małe, bogate i biedne, mnóstwo – Hauptman Guse ucieszył się, że mógł potwierdzić przypuszczenia kolegi – mnóstwo – powtórzył. – Zresztą, niech pan idzie do Rathaus poruczniku, tam powinni wiedzieć więcej.

Stanisław wstał wcześnie. Obszedł cały pałac, jak gdyby chciał jeszcze raz upewnić się, że przez noc nic się nie zmieniło. Zaglądał do pustych, rozszabrowanych przez miejscowych chłopów pokojów, podniósł z ziemi jakieś rodzinne zdjęcie w ramkach z rozdeptaną szybką i położył je na kominku. Szkło chrzęściło i pękało mu pod stopami, gdy ostrożnie stąpał, jak gdyby nie chcąc narobić jeszcze większych szkód. Zajrzał do pomieszczeń na strychu, ale wszystko, co tylko się dało było wymiecione. Wyszedł na taras nad wejściem głównym i chwycił się balustrady. Rozejrzał się wokół: pałacyk, tak wypieszczony i zadbany przed wojną popadał w ruinę, z której już nic go nie podźwignie.

Zszedł do piwnicy, wziął łopatę, wiadro i idąc szerokimi schodami w stronę stawu usłyszał nagle za sobą:

– Ach hier bist Du! Szukam cię wszędzie! A ty, gdzie idziesz, z lopatta, na ryby?! – zarechotał ze swojego dowcipu. Masz?!

– Ja, Herr Kubel, ein moment!

– O widzę ja, że uczysz się Deutsch?! Gut, gut! Poczekam, a ty mi przynieś! – Skręcając papierosa na ławeczce nad stawkiem uśmiechnął się do siebie. – Stary coś nie rozmowny dzisiaj, pewnie w nocy pochlał! – Zachichotał, aż zatrząsnął mu się brzuch.

Wkrótce pojawił się ogrodnik niosąc butelkę, z czego natychmiast skorzystał żandarm odbijając korek i wlewając w siebie duszkiem kilka łyków. Verdammte noch einmal! Wyszło ci mocniejsze niż zwykle! Skocz po Berliner Gurken. I szklankę!

– Za tydzień meine Frau und Kinder będą tutaj! Widzisz, nie było żadna przeszkoda za moje zasługi dla Dritte Reich! – To był dobry pretekst żeby wlać sobie do szklanki, wychylić duszkiem i zagryźć ogórkiem kiszonym. – Ja, musze iść, mam heute kontrol na rynek – wyjaśnił. Ignorując ogrodnika włożył do ust grubego ogórka i flaszkę do kieszeni, chciał już iść, ale coś go zaintrygowało. – Ty stary dobrze wczoraj pochlałeś, jesteś napuchnięty i nie ma rhozmowa heute?- pogroził Stanisławowi, na co on uśmiechnął się swoimi spróchniałymi zębami i spuścił skromnie wzrok.

– Guten Abend Frau Anna – Max uśmiechnął się do gospodyni.

– Guten Abend Herr Leutnant – odpowiedziała zaskoczonemu Maxowi i zamknęła za nim drzwi. – Mój ojciec zawsze mawiał, że trzeba znać język wroga, niech pan też się uczy.

Max żachnął się: – Ależ…

– Zrobić herbaty? – przerwała.

– Gdyby pani była tak miła… A czy… mógłbym wypić ją z panią?

– Tak, oczywiście, zapraszam!

Max zostawił w swoim pokoju kurtkę mundurową i wrócił do salonu.

– Wiem, że to tajemnica wojskowa – uśmiechnęła się gospodyni – ale pan na długo w Warszawie?

– To zależy, Frau Anna – pociągnął łyk i podniósł zaskoczony oczy na gospodynię – znakomita herbata!

– Jeszcze z przedwojennych zapasów panie poruczniku. Mieliśmy z mężem dworek pod Warszawą. Kiedy on polował, ja przygotowywałam uczty dla gości… To były czasy!

– A czy mogę zapytać, co stało się z pani mężem?

Gospodyni przez chwilę bawiła się łyżeczką wpatrzona w stół. – Bił się z Ruskimi, jak wbili nam nóż w plecy. Odtąd słuch zaginął, jak i po wielu naszych oficerach na wschodzie. Nie wiem. Nikt nie wie.

– Dworek pod Warschau? Dużo ich jest tutaj? – Max niezbyt dyskretnie przystąpił do ataku. Anna spojrzała na niego przeciągle i wyjaśniła pomału: – Pod Warszawą zapewne wiele, interesuje to pana panie poruczniku?

Zamiast odpowiedzi Max wstał od stołu i przyniósł książkę Poloniusa, która położył przed Anną. – Czytam tę książkę, czytam, jak wiele wycierpieliście, cywile, szpitale, dzieci dwa lata temu. Jest mi przykro, że mój naród to sprawił.

– Przykro? To chyba dość oryginalne w waszej armii? – Anna sięgnęła po książkę zdziwiona. – Po angielsku?! Polonius… kto to? Jakiś wasz korespondent wojenny?

– Nie proszę pani, wasz. Choć tak na prawdę nikt nic o nim nie wie.

Dalszą konwersację przerwało chrobotanie klucza w zamku. Ktoś energicznie otworzył drzwi i już za chwilę pojawił się w drzwiach salonu.

– Mamo… – zaskoczenie było obustronne. Max podniósł się z krzesła i z niedowierzaniem patrzył na szczupłą, wysoką dziewczynę. Mogła mieć zaledwie dwadzieścia kilka lat. Była bardzo ładna, na co Max natychmiast zwrócił uwagę, ale najbardziej przykuwała uwagę jej twarz, która była wciąż twarzą dziewczynki.

– Pan pozwoli poruczniku, moja córka Marta.

– I cóż ten poruczniczyna zdziałał dzisiaj? – Standartenfuhrer Hahn rozparł się w swoim fotelu, naprzeciwko siedział Sturmbanfuhrer Glock, który z cynicznym wyrazem twarzy relacjonował swojemu nowemu przełożonemu:

– No chyba wiele: spotkał się z Kosolofskim, pocałował klamkę od jego mieszkania, zwiedził ruiny po fabryce i na koniec zamknął się w komendzie miasta. Pewnie myślał nad pierwszym raportem dla Hammlinga? – zarechotali.

– Dobrze, obserwujcie go jak zostanie sam, no a jak jest z panem Glock, to wie pan, jak dezorganizować mu pracę.

– Jawohl Herr Standartenfuhrer!

Od dobrej pół godziny pułkownik Winterbotham uczył aportowania Jacka, zupełnie odpornego na wszystko, co mu się narzuca. Mimo to, miło było w ten niedzielny poranek pooddychać w miarę świeżym powietrzem w Speakers’ Corner w londyńskim Hyde Parku. Obydwaj pochłonięci przełamywaniem drugiej strony, Jack i jego pan nie zauważyli sunącej powoli limuzyny, z której wysiadł pułkownik Perkins. Zdumiony, przez chwilę przyglądał się manewrom w pustym o tej porze miejscu. Można było pomyśleć, że jak za dawnych lat obydwaj spotkali się tu, żeby pograć w krykieta. Pułkownicy byli ubrani w luźne, cywilne ubrania, pumpy i kaszkiety na głowach. Ten z psem rzucał patyk aby na wyścigi z małym, białym Jackiem Russelem dopaść go pierwszy, co było utopią.

Przez chwilę pułkownik Perkins stał ubawiony, dopóki Winterbotham nie zauważył przyjaciela. Podszedł do niego zdyszany w przeciwieństwie do jego psa.

– Witaj John, uczę Jacka kilku sztuczek… – zasapał się.

– Właśnie widzę, odpocznijcie na chwilę chłopaki od tych ćwiczeń fizycznych. Freddie, mów co masz?

Ale Pułkownik w wielkim skupieniu otworzył swoją aktówkę, z której wyciągnął butelkę i małą miseczkę. Z nabożeństwem wlał do niej wodę, postawił przed psem a następnie sam pociągnął kilka sporych łyków.

– Byłem wczoraj u szefa. Ty pewnie będziesz tam jutro. – Spojrzał na Perkinsa starając się uspokoić oddech. – NKWD naciska, żeby ich dwóch agentów przerzucić do Austrii jak najszybciej przy pomocy samolotu z naszego 138 dywizjonu.

– Gdzie oni są?

– Statek wysadzi ich na północy Szkocji. Wkrótce. Potem musimy się nimi zająć, dopóki…, dopóki sam wiesz, dostaniemy potwierdzenie, że nasz agent powrócił z misji w Polsce. Rosjanie mają mu w tym pomóc, to jest warunek.

– Ufasz im?!

– John, to NKWD, prędzej zaufałbym Belzebubowi, ale jesteśmy w szachu, Churchill nalega, żeby operację Whiskey, przerzut tych dwóch Ruskich agentów do Austrii wykonać ASAP, As Soon As Possible, bez względu czy nasz agent wróci, czy nie. Rozumiesz? Polonius ratuje nam dupę, żeby Niemcy nie dowiedzieli się, że czytamy ich Enigmę, a Bulldog jest gotowy go poświęcić, żeby tylko nie podpaść Stalinowi. Ale jeśli Polonius wpadnie w łapy gestapo, jeśli wydobędą z niego, po co znalazł się w Wiasno, wojna potrwa kilka lat dłużej…

– Freddie, czy ty wiesz, co to znaczy? Zostało nas dwóch, żeby ten człowiek wrócił do wolnego świata, jak dwa lata temu, pamiętasz?

– Tak, pomogliśmy mu na Litwie i Łotwie, żeby dostał się do Szwecji. – Winterbotham przez chwilę przyglądał się Jackowi oddającemu mocz na nogę od śmietnika i nagle zawyrokował:

– Będzie dobrze!

Porucznik Schramml był pod wielkim wrażeniem córki gospodyni. Marta była jakaś taka subtelna na twarzy, taka… – Przywołał się do porządku. Ubrał piżamę i położył do łóżka. Zapalił lampkę nocną i wziął do ręki książkę. Z początku nie bardzo mu szło czytanie: Polonius wyjechał na początku wojny do majątku Wiasno pod Warszawą, tam organizował Straż Obywatelska, piekarnię… Maxa piekły już oczy od czytania, przekartkował jeszcze bezwiednie kilka stron, gdy nagle rzuciły mu się w oczy słowo AVA. Natychmiast oprzytomniał i usiadł na łóżku. Potarł dłońmi twarz zanim zaczął czytać:

„Ledwie wyszliśmy z domu na werandzie pojawił się oficer prosząc o nocleg dla oficerów i pracowników ewakuowanej fabryki pracującej dla wojska. Była ona przenoszona z Warszawy w bezpieczniejsze miejsce wraz z najbardziej wartościowym sprzętem… Oficer wyjaśnił, że pierwsze ciężarówki z zaopatrzeniem spodziewane są w Wiaśnie w każdym momencie a następne przybędą w nocy i jeszcze w czwartek rano. Nie miał zbyt wiele czasu, ale powiedział matce, że to fabryka AVA, której większość pracowników to wysoko wykwalifikowani fachowcy. Ci ludzie oraz ich sprzęt byli niezmiernie ważni dla obrony kraju, dlatego ewakuowano ich z zagrożonej Warszawy.”

Zerwał się z łóżka: AVA, Wiasno, ewakuacja. Spojrzał na zegarek: dochodziła dziesiąta. Chwila zawahania… Dobra, załatwi to jutro z rana.

Wreszcie coś! Włożył zakładkę do książki i podrapał się po brodzie. Sięgnął do walizki i wydobył z niej butelkę szkockiej. Nalał sobie dwa łyki do kubka po herbacie: za to!

Ogrodnik odprowadził wzrokiem żandarma po czym spojrzał chciwie na przedwojenny słój ogórków, przyłożył go do ust i wypił połowę soku. Smak domu.

Spojrzał na budynek, rozmyślając o czymś przez chwilę, po czym wstał, chwycił łopatę, wiadro i pomału ruszył w stronę parku, który zarósł i zdziczał przez te dwa lata. Coraz trudniej było zorientować się w położeniu ścieżek. Tak pieczołowicie pielęgnowane teraz zarastały już na zawsze trawą i zapomnieniem.

Porucznik Schramml był w komendzie garnizonu wcześnie rano. Od razu rzucił się do wielkiej mapy szukając miejsca o nazwie Wiasno. Ale bezskutecznie.

– Feldfebel, czy możecie pokazać mi, gdzie jest Wiasno? – łysawy sierżant podszedł do mapy i długo kręcił głową.

– Wiecie czy nie? – Max stawał się niecierpliwy. – Chwileczkę panie poruczniku, mam tu spis wszystkich miejscowości w naszym dystrykcie, zaraz sprawdzę… – Wyjął z półki jakąś księgę i wertował ją wciąż kręcąc głową. – Nie mam takiej miejscowości jak Wiasno, es tut mir leid.

Max podszedł do spisu i długo wertował strony, nie znajdując niczego. Według Poloniusa skrzynie z AVY znajdowały się w ich majątku w Wiasno. Zaraz, gdyby odnaleźć Poloniusa, odnajdę Wiasno! Proste.

Zbiegł po schodach, wsiadł na służbowe BMW i ruszył do Rathaus. Niestety, ta sama sytuacja: nigdzie nie było śladu nie tylko Wiasna ale i Poloniusa. Podjechał pod dom Anny i wbiegł po schodach. Zadzwonił do drzwi. Ku obopólnemu zdziwieniu otworzyła mu Marta.

– Przepraszam panią, zapomniałem czegoś … – dziewczyna przyglądała mu się w skupieniu po czym odsunęła się wpuszczając porucznika. – Lepiej spędziłbym ten dzień, gdyby się do mnie uśmiechnęła – pomyślał.

Wychodząc zauważył ją w kuchni, robiła właśnie herbatę. Wszedł, zdjął czapkę i spytał nieśmiało: – Czy mógłbym i ja prosić o filiżankę? – Spojrzała na niego zaskoczona, z pewnym wahaniem wskazała miejsce przy stole – Proszę.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że córka polskiego oficera nie musi lubić wroga. – Pani Marto, ja wiem, jaka jest sytuacja, ale gdybyśmy na chwilę zapomnieli o tym, co za oknem?

W jej pięknych oczach pojawiło się zdumienie, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, dodał: – Choćby tylko na długość picia herbaty?

Zauważył cień uśmiechu i jej ciekawy wzrok, skupiony na książce, którą położył na stole.

– Co to jest? – porucznik zadowolony z takiego obrotu sprawy podsunął książkę: „Widziałem oblężenie Warszawy” Alexandra Poloniusa. Zna pani?

– Po angielsku? – spojrzała zdumiona. – Skąd, przecież wydana w Anglii … w tym roku?! – otworzyła na chybił trafił i zaczęła łapczywie czytać. – Tak… tak to wtedy wyglądało. Straszne… – nie mogła oderwać się od tekstu.

– Pożyczę pani, jeśli pani chce, pani Marto – wypowiadanie tego imienia sprawiało mu jakąś przyjemność. Dziewczyna podniosła na niego wzrok: – A to nie jest książka z tych zabronionych?

– Nie sądzę, nikt o niej nie wie. Dostałem ją od brata, on znalazł ją w zestrzelonym angielskim samolocie. Jak przeczytam, to pani zostawię.

Dopiero teraz doczekał się uśmiechu. Boże, jak jej było z nim pięknie! – Pani Marto, ja nie znam Warschawy na tyle, a tu są różne ulice i miejsca, czy gdybym potrzebował, mogę panią poprosić o pomoc?

– Naturalnie, jeśli będę mogła pomóc…

– Bo widzi pani, teraz czytam o jakimś dworku w miejscowości Wiasno, należał do ojca autora, nie wiem, gdzie to jest?

– Chyba… – zamyśliła się – chyba nie słyszałam tej nazwy, ale najprościej niech pan sprawdzi po nazwisku autora… Alexander Polonius? Dziwne jakieś. Szekspirowskie?

– Tak, myślę, że to jest pseudonim. Sprawdziłem w biurze meldunkowym, tak się nikt nie nazywa. To samo z Wiasnem, nie ma takiej miejscowości. A jednak istnieje, tylko pod inną nazwą zapewne.

– Czy to dla pana bardzo ważne?

– Po prostu wciągnęła mnie książka, a ponieważ jestem na urlopie, postanowiłem przyjechać do Warshawy i sprawdzić te wszystkie miejsca, o których pisze Polonius – skłamał.

– I zrobiła się z tego zagadka?! Jeszcze herbaty? – uśmiechnęła się szeroko.

Marta wyskoczyła zgrabnie z tramwaju i podeszła do niewielkiego domku. Nacisnęła dzwonek i grzecznie czekała. Po chwili pojawił się drobny człowiek, około pięćdziesiątki w okrągłych okularach i kapeluszu słomkowym. Ogrodniczki, które nosił były cokolwiek przybrudzone na kolanach. Marta uśmiechnęła się:

– Dzień dobry, czy można u pana kupić trochę marchwi? – pokazała na pusty, wiklinowy koszyk.

– Tak, mam też świeże rzodkiewki, jeśli panienka sobie życzy – odwzajemnił uśmiech i otworzył furtkę. – Proszę – puścił ją przodem. Wzdłuż domu przeszli do oazy ogrodu.

– No, co tam masz dziecko? – ogrodnik spojrzał w oczy dziewczyny. – Jakieś wieści o ojcu?

– Nie, panie pułkowniku – powiedziała ściszonym głosem.

– Nie trzeba tracić nadziei. Pewnie jest u Ruskich w niewoli, nie jest sam, wciąż nie wiemy, gdzie podziało się mnóstwo naszych oficerów… Nie trzeba tracić nadziei. Napij się, świeży sok z czarnej porzeczki, zdrowy. Z czym do mnie przychodzisz?

Marta ściszyła głos, choć wśród drzew owocowych byli praktycznie niewidoczni. – Jak już meldowałam, w naszym domu na kwaterze stanął młody porucznik Abwehry z Berlina. Twierdzi, że przyjechał na urlop, ale coś kręci.

– Rozmawiałaś z nim?

– Tak, według instrukcji. Ale jest jeszcze coś: on pokazał mi książkę, o oblężeniu Warszawy w trzydziestym dziewiątym.

– Niemiecką?

– No właśnie nie. Jest po angielsku, dopiero co wydana w Londynie, sprawdziłam. Napisał ją jakiś Alexander Polonius.

– Polonius? Nie słyszałem o takim autorze, jakieś dziwne nazwisko?

– Bo to pseudonim. Ten porucznik bardzo zainteresowany miejscowością Wiasno i dworkiem, czy czymś takim. Widać było, że nie tylko w celach turystycznych tu przyjechał. Nie tylko!

– Czy mówił, skąd ma tę książkę?

– Tak, podobno jego brat znalazł ją w zestrzelonym brytyjskim samolocie we Francji i wysłał mu ją.

– Dziwne to wszystko, nie wydaje ci się?

– Obiecał, że pożyczy mi tę książkę, kiedy ją przeczyta. Muszę udawać miłą, żeby wyciągnąć od niego, po co tu naprawdę przyjechał. Czy mam na to zgodę, panie pułkowniku?

– Działaj! No, masz tu marchew, buraczki, rzodkiewki i szczypior. Chcesz coś jeszcze? Pułkownik Berka, szef Oddziału II ZWZ spojrzał zatroskany. – Gdybyś dowiedziała się czegoś, wpadnij po truskawki. A, i pozdrów mamę!

– Dziękuję!

– Marta! – dziewczyna odwróciła się zaskoczona.

– W imieniu służby dziękuję za akcję z Kozłowskim. Dobra robota!

– Ku chwale ojczyzny panie pułkowniku! – przeszła jeszcze kilka kroków i odwróciła się: – No, co jeszcze Marto? – zaskoczony mężczyzna przyglądał się dziewczynie z uwagą.

– Panie pułkowniku, potrzebuję magazynek ślepych nabojów do Parabellum…

Porucznik Schramml rozłożył dużą mapę Warschau i okolic w swoim pokoiku w komendzie garnizonu. Obok położył książkę Poloniusa. Postanowił przeanalizować drogę, którą Polonius wraz z matką i siostrą jechali do Wiasna. Jeśli tam dotrze, będzie wiedział, jak naprawdę nazywa się miejscowość, jeśli będzie tam jakiś pałacyk czy dworek, łatwiej będzie o prawdziwe nazwisko właściciela, czyli Poloniusa. – Gdzie to było… – Max kartkował ostrożnie książkę, szukając odpowiedniego akapitu. Jest!

„Drogę do Wiasna znaliśmy na pamięć. Mógłbym jechać tam z zamkniętymi oczami, lecz tego dnia wyglądała ona inaczej…” Dalej, dalej, konkrety- mruczał pod nosem. – „Kierowała matka… Szybko minęliśmy wysokie budynki w centrum miasta i zbliżyliśmy się do szerokiego, kamiennego mostu Księcia Józefa Poniatowskiego, jednego z najpiękniejszych obiektów architektonicznych stolicy”.

Porucznik odnalazł na swoim planie most Poniatowskiego. Dalej następował opis exodusu mieszkańców, których rzeka płynęła na wschód, zgodnie z radiowym rozkazem wydanym przez jakiegoś polskiego pułkownika. To nie było ważne w tej chwili. Skupił się na trasie:

„Matka dodała gazu, ale i tak nie mogliśmy jechać szybko z powodu ogromnego ruchu na szosie, który gęstniał coraz bardziej, w miarę jak zbliżaliśmy się do głównych dróg wychodzących z miasta. Skręciliśmy na Grochów i znaleźliśmy się pośród mnóstwa samochodów osobowych, ciężarówek, zaprzęgów konnych, rowerów i ludzi…”

Grochów… Schramml odnalazł na mapie i przeciągnął tam linię. A więc jadą na wschód! To ogranicza liczbę dworków do tych z tej strony Wisły! Przeleciał kilkadziesiąt dalszych zdań opisujących chaos na drogach w pierwszych dniach wojny i zatrzymał się:

„Przejeżdżaliśmy akurat obok wielkiej fabryki zaopatrującej armię w telefony polowe i radiostacje…”

– Schultz! – w otwartych drzwiach pojawił się Feldfebel. – Sprawdź, co to za fabryka radiostacji dla wojska na Grochowie albo w okolicy.

– Jawohl! – kiedy Schultz poszedł sprawdzić fabrykę, Max łapczywie przeskakiwał zdania, żeby znaleźć następny punkt zaczepienia.

„Minęła właśnie godzina, odkąd zaczęliśmy podróż. W normalnych warunkach powinniśmy być już niedaleko Starej Wsi albo Mińska Mazowieckiego, lecz dziś było inaczej. Cieszyliśmy się, że w końcu dotarliśmy do skrętu niedaleko Wawra, gdzie znajdował się przejazd kolejowy…”

Max skupił się na mapie, kiedy wszedł Schultz: – Panie poruczniku, ta fabryka znajdowała się na Grochowskiej 341. – A więc jechali prosto tutaj… – Max przedłużył linię na planie miasta. – Dziękuję, pewnie zaraz znowu będę cię potrzebował, Schultz.

Przez most Poniatowskiego, prosto i w prawo… tak, są tory kolejowe i przejazd … jedyne tory są tu… niedaleko Wawra, przejazd… – – Schultz! Mapę sztabową tego regionu!

– Sofort Herr Leutnant!

„Cały las aż do Miłosnej pulsował życiem i przygotowaniami do obrony” – Miłosna, Miłosna… Schultz, gdzie to jest?!

Niezawodny Feldfebel pochylił się nad mapą: – Stara Miłosna, innej chyba nie ma, panie poruczniku, to jest, o tu!

– Znakomicie Herr Feldfebel, wszystko się zgadza, jechali tędy! – Max wykreślił na swojej mapie dalszy ciąg trasy. Czuł, jak coraz bardziej wciąga go rozwiązanie zagadki dworku w Wiasno. Spojrzał na Schultza z sympatią. – Zrób dwie herbaty i chodź tu!

Przeskakując zdania skoncentrował się już tylko na kolejnych punktach na mapie:

„Osiągnęliśmy czoło tej wielkiej fali uchodźców, której większość nie dotarła jeszcze do punktu, gdzie droga rozwidlała się w kierunku Brześcia Litewskiego oraz Lublina.”

Schultz wrócił z herbatami zadowolony z takiego obrotu sprawy. Postawił je na stole i już miał zapytać się o cukier, kiedy porucznik wyprostował się znad mapy i wskazując na Feldfebla palcem zapytał, a raczej kazał się przyznać: – Rozwidlenie dróg Briest – Lublin!

Schultz uśmiechnął się. Nie po to pracował już tyle lat w służbie kartograficznej, żeby nie znać rzeczy oczywistych:

– Zakręt, Herr Leutnant, Zakręt. Tam rozwidlają się drogi na kierunki, o których pan mówi.

Zdumiony Schramml spojrzał na mapę a potem na Schultza: – Dobrzy jesteście! Gdzie ta herbata?

Unteroffizier Kubel szedł w stronę miasteczka i choć miał inne zmartwienia na głowie jego myśl zaprzątał plan, żeby zagospodarować choć pokój w pałacu, kiedy przyjedzie do niego żona z dziećmi. Hans miał już czternaście lat, był aktywny w Hitlerjugend, Helga młodsza o dwa lata działała w Bund Deutsche Madeln, on sam właśnie został odznaczony medalem za krwawą niedzielę w Bromberg. Musi napisać kolejny raport z prośbą o przydzielenie jego rodzinie kwatery w pałacu. Resztę zrobi ten pijaczyna Stanislaw: wstawi szyby, uprzątnie wszystko i zawsze będzie do dyspozycji. W końcu to my jesteśmy rasą panów. A z czasem, po zimie, każe mu wyremontować dwa następne pokoje. Trzeba korzystać, póki ktoś inny na to nie wpadnie. Tak!

Jego przemyślenia były ściśle związane z zadaniem, które otrzymał właśnie z Warschau: miał sporządzić listę miejscowych inteligentów. Ich los jest oczywisty: skończą w najlepszym wypadku w Konzentrationslager. Ale, jak powiedział Reichsfuhrer: Niemcy potrzebują przestrzeni życiowej. Tak więc Kubel postanowił wpisać na listę nie tylko miejscowych inteligentów, ale także tych, którzy kiedykolwiek zaszli mu za skórę. Kto to będzie sprawdzał?! W każdym razie miał tydzień na wykonanie zadania, akurat wtedy przyjedzie Hannelore z dziećmi i będą świętować połączenie rodziny!

– A więc Zakręt! Albo tu – poprowadził ostrzę ołówka w prawo – albo tam – poszło na skos w dół. – Dobrze, – Schramml pociągnął łyk herbaty. Jesteśmy tutaj… – stuknął w mapę i zwrócił się do książki.

„W oddali ukazały się zarysy biednej, żydowskiej osady Kolka rozciągniętej wzdłuż drogi i z niej żyjącej. Wiedzieliśmy już, że Wiasno jest niedaleko i mogliśmy zacząć myśleć o kolacji. W końcu dotarliśmy na miejsce. Wielka brama do parku była otwarta. Przy bramie stał nasz leciwy ogrodnik. – Dobry wieczór Stanisławie…”

– Kolka, żydowska osada rozciągnięta wzdłuż drogi…

– Nie ma Kolki panie poruczniku. Jest Majdan albo Góraszka.

– Tak jak z Wiasnem. Też go nie ma, a jest. – Max wiódł ołówek wzdłuż drogi na Lublin. – Co to jest? Wiązowna?!

– Taka duża wieś albo małe miasteczko. Ogólnie dziura panie…

– Wiasno! – Przerwał mu Max. – Fonetycznie Wiązowna była nie do wymówienia dla angielskiego czytelnika, więc skrócił nazwę na Wiasno! Proste!

Zdumiony takim obrotem sprawy Schultz wstał od mapy. Ten młody, nawet sympatyczny oficerek bawi się w detektywa, kiedy on, Schultz ma naprawdę ważne rzeczy do zrobienia na wczoraj. Zawracanie dupy! – Już chciał się odmeldować wraz z ze swoją pustą filiżanką, kiedy skupiony porucznik zwrócił się do niego:

– Schultz, sprawdź, czy w Wiązownej jest jakiś pałac, zamek, dworek, coś takiego!

– Jawohl! – odpowiedział bez przekonania Schultz.

Część trzecia

Upał stawał się już nieznośny, wręcz trudno było oddychać. Po powrocie do Berlina poprosi o tydzień urlopu i pojedzie gdzieś nad morze, pooddychać świeżym powietrzem. A może by tak zrobić niespodziankę Rollandowi i wpaść do Francji, Kanał to w końcu też morze? Zadowolony z takich planów otarł chustką pot z czoła. Co jest najlepsze na upał? Zimne piwo. Albo przejażdżka motorem na zimne piwo. Tak, ten plan również miał ręce i nogi. – Jadę na zimne piwo do Wiasna! 

Po przejechaniu Mostu Poniatowskiego Max jechał wciąż prosto, aż dotarł do dużego skrzyżowania. Jak pamiętał, gdzieś miał skręcić, więc odbił w lewo. Droga wiodła wzdłuż jakiegoś parku, była pusta, więc w poruczniku obudził się młody, niesforny chłopiec. Odkręcił manetkę gazu, poczuł, jak motor gwałtownie przyspieszył. Szybkość działała jak narkotyk. Przez chwilę zapomniał po co tu przyjechał, dopiero widok pobliskiego stawu ocucił go, zwolnił aż dojechał do kolejnego skrzyżowania. Wyciągnął mapę i rozejrzał się wokół. Wyglądało na to, że zboczył z drogi. 

– Mogę w czymś pomóc, Herr Leutnant? – tłusty żandarm z blachą na piersiach i lizakiem wyrósł jak spod ziemi. 

– Chciałbym dojechać na … na Grochowską – pokazał na mapę przekrzykując dudnienie silnika. – Jadę do Wia… o, tu! – pokazał na mapie, gdyż i dla niego Wiązowna była nie do wymówienia. 

– Gerade aus, Herr Leutnant – pokazał lizakiem kierunek.  

Danke – Max odsalutował i przy okazji odwrócił czapkę daszkiem do tyłu, gdyż przed chwilą o mało jej nie zgubił. Nie ujechał jednak daleko: wielki gmach, a raczej dwa ustawione do siebie prostopadle i połączone półkoliście. Grochowska 341! To jest ta wytwórnia telefonów, o której pisał Polonius! Wcisnął sprzęgło, wbił pierwszy bieg i ruszył z fantazją wyrzucając spod tylnego koła kitę brunatnej ziemi. 

Kiedy pułkownik Winterbotham powiedział, że jego przyjaciel pułkownik Perkins znajdzie się na dywaniku u premiera, nie pomylił się ani o jotę.  

– Witam pana, pułkowniku – Churchill przyglądał mu się uważnie trzymając w dłoni nieodłączne cygaro. – Proszę spocząć – wskazał fotel, sam jednak krążąc po pokoju na Downing Street 10. – Poprosiłem pana, bo mamy ciężki orzech do zgryzienia. – Premier stał nad Perkinsem taksując go wzrokiem, jakby widział pułkownika po raz pierwszy. 

– Z tych czy innych względów, kierując się najlepszym interesem Imperium Brytyjskiego podjęliśmy współpracę z radzieckim NKWD – spojrzał, jaki jego słowa wywarły na Perkinsie, ale on pozostawał niewzruszony.  – Współpracę, nie muszę panu mówić, co to znaczy. Cokolwiek pan i ja myślimy na ten temat, musimy wykazać się maksimum dobrej woli. 

– Jeśli pan pozwoli panie premierze. Rozumiem, co oznacza współpraca, dołożę wszelkich starań, aby Rosjanie byli zadowoleni. Z ich strony liczę na to samo. Nasz agent… 

– Co z nim?! – zainteresował się nagle Churchill. 

– Zgodnie z planem, działa sam, o wynikach jego pracy dowiemy się dopiero, jak powróci, albo choćby dostanie się do Szwecji. Na razie pełna konspiracja. 

Churchill ważył coś w myślach, spojrzał w okno, wreszcie odwrócił się do Perkinsa: – Pułkowniku, chciałem, żeby pan i pułkownik Winterbotham zdawali sobie sprawę z sytuacji. Pozostaliśmy tylko my, wyspa ostatniej nadziei, bez pomocy z zewnątrz, Hitler nas zgniecie, prędzej czy później. Musimy podać rękę nawet diabłu, jeśli mamy przetrwać. 

Ogrodnik szedł pomału omijając coraz gęstsze krzaki i rozglądając się dokoła. Dawno już nie był tutaj. Park zarastał straszliwie, jak te ścieżki. Wśród tego wszystkiego można było stracić orientację. Obrócił się i rozejrzał. Tam! Wielki, stary dąb był jednak na swoim miejscu! Podszedł do niego i położył dłoń na wiekowej korze. – Jak dobrze stary, że jesteś! – wymamrotał. 

Max pędził jak za młodzieńczych lat. Tylko wtedy, po zdanej maturze dostał od ojca niewielką Dekawkę, teraz można było wreszcie rozwinąć skrzydła!  

Dojechał Grochowską do rogatek miasta, gdzie został zatrzymany przez patrol żandarmerii. 

– Dokąd pan jedzie, panie poruczniku? – zamiast tłumaczyć, Max wyciągnął z raportówki kawałek papieru i podał go „blacharzowi”. 

– Jawohl, droga wolna Herr Leutnant! 

– Daleko jeszcze do… – Max pokazał na mapie Wiązownę. 

– Tym motorem – żandarm uśmiechnął się – będzie pan w dwadzieścia minut! 

Na wszelki wypadek Max podpiął pasek od czapki pod brodą. Przegazował kilka razy i ruszył pochylając się do przodu. Zwolnił dopiero na widok tablicy z nazwą „Wiązowna”. Zredukował bieg, ściągnął okulary do jazdy i zaczął rozglądać się. Gdzieś tu powinien być pałacyk. Jak to było?  

Wielka brama do parku była otwarta i liczne ślady samochodowych opon oraz kół wozów zdradzały duży ruch w ciągu dnia. Przy bramie stał nasz leciwy ogrodnik”. 

Max dojechał do końca wsi ale nigdzie nie było pałacu. Zatrzymał się przy gospodzie, postawił motor na nóżki, rozprostował zastane kości i wszedł do środka. Ciemność wnętrza mocno kontrastowała ze słonecznym dniem na zewnątrz. Rozejrzał się wokół zdejmując z głowy czapkę i gogle. Przy kilku stołach siedziało niewielu klientów, jacyś miejscowi chłopi sączyli cienkie piwo. Zapanowała cisza. Nagle zza szynkwasu wyskoczył człowiek w długich, czarnych szatach i jarmułce, spod której wychodziły kręcone pejsy. Kłaniając się nieustannie spojrzał ze strachem w oczach na porucznika: 

– Czym mogę pomóc panu oficerowi? 

– Przede wszystkim przestań się tak kiwać. Po drugie, daj mi kufel zimnego piwa. Masz coś dobrego do zjedzenia?! –  po jeździe poczuł nagły głód. 

Żyd znowu skłonił się kilka razy i zawołał gdzieś na zaplecze: 

– Rachela, ty szybko rób gęsi pipek dla pana oficera! Pan będzie zadowolony, oj jak zadowolony panie oficerze! Ach waj! Ryfka, czemu tu jeszcze nie ma zimnego piwa przed panem oficerem, czy ty nie widzisz spragnionego człowieka?! Przepraszam panie oficerze, ja muszę na wszystko mieć duża glowa, Ryfka, czy ty mnie słyszysz czy ja musze znowu powiedzieć: Ryfka zimny kufel najlepszego piwa dla pana oficera?! 

W międzyczasie gospoda opustoszała. Max był teraz jedynym klientem starego Żyda. Spojrzał odruchowo w małe okno. Ten czarny mercedes, który dyskretnie jechał za nim od Warszawy stał po drugiej stronie ulicy. 

– Zaraz wracam – rzucił cicho do rozgadanego karczmarza. Oślepiło go słońce i ścisnął upał. Pomału podszedł do mercedesa. Siedziało w nim dwóch cywili. Ich twarze… 

– Gorąco? Chodźcie na zimne piwo do Żyda, ja stawiam! A jak nie, to wracajcie na Szucha i umówcie mnie na popołudnie z szefem, Standantenfuhrerem Hahnem.  

Porucznik wrócił do pustej karczmy. Usiadł w ciemnym kącie. Zimne piwo stało już na jego stoliku. Obok… ze wzrokiem wbitym w ziemię, kilkunastoletnia ruda dziewczyna z długim warkoczem i pięknym biustem, którego nie dał rady skryć jej fartuszek. Max uśmiechnął się do niej: – Danke. Ale dziewczyna była zbyt przerażona, szybko odeszła na zaplecze.  

– Czy pan oficer… – Siadaj – przerwał mu Max i pokazał krzesło. – Siadaj, to jest przesłuchanie! – powiedział nieco głośniej. – Gdzie jest pałac?  

Karczmarz początkowo nie mógł pozbierać myśli z nerwów. Dopiero kiedy Max powtórzył pytanie szybko odpowiedział: – Tam, w stronę Warszawy, trzeba skręcić do parku, w prawo, potem droga pokaże… 

Max poczuł, że może wiele się dowiedzieć. – Kto jest właścicielem pałacu? 

– A to państwo Neuman, dobrzy ludzie i bogaci, oj, jak bogaci! Mają wielki dom w Warszawie, auta, służbę, dobrzy ludzie, ach waj, dobrzy ludzie. Ale jak wojna… to już ich nikt nie widział. 

– Od wybuchu wojny nie pokazywali się? 

– A czy ja mówię, że nie? Ja mówię, że… 

– Dobrze, kiedy byli ostatnim razem? – Max pociągnął kilka łyków zimnego piwa i wzniósł oczy do nieba. 

– W pierwsze dni września, gdzieś do dziesiątego. Pani Neumanowa była, córka Antosia i panicz Andrzej. Mówili, że z Anglii przyjechał. No to on tu latał po wsi i miał coś o tu: – pokazał na ramię – napisane. Ale pomagał ludziom, o! Nawet uruchomił piekarnię, bo mój kuzyn Pączek jest piekarzem, to kazał mu przyjść do pracy, bo ach waj! Co tu było wtedy ludzi, jak w Mekce! 

Tymczasem gruba żona karczmarza wniosła gęsi pipek i z wielką atencją postawiła przed oficerem, który pociągnął nosem i po raz drugi wzniósł oczy do nieba. 

Od starego dębu do pałacu był spory kawałek, mimo to ogrodnik usłyszał dudniący dźwięk motocykla. Przystanął nasłuchując dłuższą chwilę. Nie było wątpliwości, ktoś podjechał pod pałac… Chwilę stał, obroty silnika zmalały a potem nastąpiła cisza.  

„Mamy gości” – pomyślał. Wahał się przez chwilę, wreszcie chwycił łopatę i wiadro i ruszył w stronę pałacu.

Max wyłączył silnik motocykla i wciąż siedząc na siodełku uważnie obserwował front budynku. Drzwi wejściowe wyglądały na zamknięte, szyby w oknach powybijane. Zostawił motor i upewniwszy się, że Parabellum jest w kaburze ostrożnie obszedł budynek. Zszedł szerokimi schodami w dół, gdzie znajdował się staw. Z tej perspektywy bryła pałacyku wyglądała na jeszcze większą. Usiadł na ławeczce. A więc to tutaj byłeś Poloniusie. Jeszcze dwa lata temu. Nazywasz się Neuman, trzeba to sprawdzić w Warschau. Pewnie nie będzie problemu, żeby odnaleźć twój warszawski adres… Uciekłeś w październiku 1939 z powrotem do Anglii, jak opisujesz to w swojej książce, we wstępie. Przez Litwę, Łotwę do Szwecji.

Pałac w Wiązownej

Porucznik wstał energicznie i poszedł w kierunku pałacyku. Znalazł boczne wejście. Ostrożnie stąpał po tłuczonym szkle, które wydawało nieprzyjemne trzaski. Zatrzymał się przy kominku i podniósł zdjęcie w ramce z rozbitym szkłem: grupka eleganckich osób na tle charakterystycznych dla pałacu żaluzji: trzy stateczne damy i trzech zacnych panów. Wszyscy uśmiechają się… 

Nagle Max usłyszał pojedynczy dźwięk pękającego szkła. Nie ruszając się z miejsca wydobył pistolet z kabury, odbezpieczył i przeładował. Zamarł przy kominku. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Nagle w drzwiach stanął wysoki i szczupły człowiek w słomkowym kapeluszu, starych spodniach i znoszonej koszuli flanelowej. Ze zdumieniem spojrzał na niemieckiego oficera, który mierzył do niego z pistoletu. Pomału, bardzo pomału odstawił trzymane w ręku wiadro i szpadel podnosząc ręce do góry.  

– Kim jesteś?! – zapytał Max, ale tamten pozostawał w tej samej pozycji. – Mówisz po niemiecku? – ta sama reakcja. – Do you speak English?! – Maxowi wydawało się, że ogrodnik jakby drgnął na to pytanie, ale wciąż stał z rękami w górze. 

Podszedł do niego. –  Opuść ręce – zabezpieczył pistolet i schował go do kabury. Tamten wciąż stał z rękami w górze. – Już dobrze – pokazał staremu, że ma opuścić ręce. – Już dobrze. – Ale tamten albo nie rozumiał, albo nie słyszał. No właśnie! 

– Stanislaw? – zapytał pokazując palcem na starego. – Jesteś Stanislaw?! 

Chwilę trwało, zanim ogrodnik uśmiechnął się pokazując braki w uzębieniu i przytaknął. Max powiódł ręką po pomieszczeniu: – Familie Neuman? – Stary wyprostował się i spojrzawszy porucznikowi prosto w oczy skinął potakująco głową. Nie, w ten sposób nie pogadamy, muszę mieć tłumacza, żeby się czegoś dowiedzieć. Podszedł do starego i poklepał go po ramieniu. 

– Wrócę jutro z tłumaczem. Muszę się czegoś dowiedzieć.                – Ogrodnik odprowadził go wzrokiem, kiedy wyszedł i założywszy pasek pod brodą kopnął starter. BMW odpowiedziało dudniącym basem. Oficer wrzucił pierwszy bieg i ostro ruszył wokół dużego klombu na podjeździe. 

Zupełnie jak Franek – pomyślał, – zupełnie jak Franek na swoim Sokole. – Stanisław westchnął i poszedł szybko do piwnicy. 

– Myśleliśmy, że pan o nas zapomniał, Herr Leutnant! – Hahn jak zwykle starał się być dowcipny. Im bardziej się starał, tym mniej mu to wychodziło. 

– Ależ skąd, Herr Standarterfuhrer, po prostu nic ciekawego się nie działo. Nie śmiałem zabierać panom cennego czasu. Mam nadzieję, że pańscy ludzie już mnie zaanonsowali? 

– Moi ludzie? – Hahn udawał głupiego, mimo że wcale nie musiał. 

– Ci z czarnego mercedesa, których chciałem zaprosić na piwo do żydowskiej karczmy. Ale odmówili. 

– Ale pan chyba nie skorzystał z gościnności tego parcha?! – ze źle udawaną troską w głosie zapytał Glock. – Zresztą niedługo zrobimy z nimi porządek! – Wymienili z Hahnem porozumiewawcze spojrzenia. 

– Miałem niewielki wybór. Czy możemy przejść do rzeczy? 

– Pan mówi, my słuchamy. 

– Wydaje mi się, że ten majątek, o którym mówił Kosolsky musi być na wschód od Warschau, bo w tamtym kierunku uciekali Polacy. Na wschód. 

– Z czego to wynika? – Glock chciał błysnąć przed przełożonym zadaniem precyzyjnego pytania. 

– Z logiki. Nikt nie wywozi skrzyń, które chce ukryć jadąc na spotkanie wroga. W trzydziestym dziewiątym atakowaliśmy z zachodu, północy i południa. Do siedemnastego września Polacy łudzili się jeszcze, że mają swoje wschodnie rubieże. 

– Załóżmy, i co dalej? – Hahn spojrzał ironicznie na młodego porucznika. 

– Jeśli na wschód, to… – Max wstał i podszedł do mapy na ścianie – albo na Brześć, albo na Lublin – pokazał używając ołówka jako wskaźnika. – Droga na Brześć prowadzi donikąd, oprócz tego, że prowadzi do Brześcia. – Oczywiście, że zauważył wymianę głupawych uśmieszków. Tym lepiej, pomyślał w duchu. 

 –  Druga droga prowadzi do Lublina i dalej do Lwowa, i dalej, do Rumunii, gdzie jak wiemy Polacy mieli punkt przerzutowy do Francji. Gdyby pan miał wybór i tajne dokumenty, którędy by pan pojechał, Herr Standartenfuhrer?! – w języku belferskim nazywało się to                            „ aktywizowaniem ucznia słabego” i Max dobrze o tym wiedział z zajęć z pedagogiki, kiedy studiował anglistykę w Berlinie. Teraz nastąpi wyparcie problemu – pomyślał i nie pomylił się. 

– A pan, Herr Leutenant? 

– Oczywiście na Lublin – uśmiechnął się. – Teraz, biorąc pod uwagę szybki marsz i położenie naszych wojsk dziesiątego września, obstawiałbym kilka dworków w promieniu… powiedzmy trzydziestu kilometrów od centrum Warszawy. Dlatego wytypowałem pierwszy z nich. Byłem tam – jak panowie doskonale wiecie – dzisiaj. Niestety, pałacyk jest dosyć zniszczony i nie ma nikogo oprócz jakiegoś starego ogrodnika. Proponuję pojechać tam z tłumaczem i porozmawiać z nim. Jeśli to nic nie da, zajmiemy się innymi dworkami w okolicy. 

Glock wstał z krzesła i podszedł do Maxa. – Panie poruczniku, jeszcze się tak nie zdarzyło, żeby nasze przesłuchanie „niczego nie dało”, jak pan powiedział. Zaprosimy go na Szucha i powie więcej, niż pan się spodziewa! – uśmiechnął się do Hahna. Max odwrócił wzrok. 

 Przyjedzie jutro z tłumaczem… dobrze, poczekamy. Trzeba się dobrze przygotować na spotkanie. Bardzo starannie. 

  Stanisław był w tej komfortowej sytuacji, że nie obowiązywała go godzina policyjna. Był panem swojego czasu i miejsca. Tu, z dala od szosy przechodzącej przez niewielką miejscowość nie było takiej siły, która mogła by go sprawdzić. Bo i po co?! 

Dochodziła północ. Upalny dzień ustąpił gorącej nocy. Ustał wieczorny wiatr, ptaki poszły spać, tylko niezmordowane świerszcze i żaby śpiewały swoją pieśń. Zszedł po ogrodowych schodach, zrzucił ubranie i z ulgą zanurzył się w ciepłej wodzie stawu. Było wspaniale, księżyc w pełni oświetlał pałac i park za nim, woda pachniała, nie licząc świerszczy w powietrzu panowała absolutna cisza. Przepłynął kilka razy długość stawu i pomału wyszedł na trawę. Teraz on pachniał wodą i świeżością… Usiadł na ławeczce i otulił się kocem. – Gdzie oni wszyscy są? – pomyślał. – Zapewne gdzieś tu, niedaleko, prawie na wyciągnięcie ręki, której jednak wyciągnąć do was nie mogę, jeszcze nie. – Spojrzał na ciemny park. Już wiedział, co robić, tylko jeszcze ten oficerek. Westchnął ciężko i powlókł się na swój barłóg w piwnicy. 

Czarny mercedes podjechał pod komendę garnizonu punktualnie. Max wsiadł na tylne siedzenie, gdzie już czekał na niego Sturmbahnfuhrer Glock. Po wymianie uprzejmości jechali w milczeniu, które przerwał człowiek w czarnym mundurze: 

– Naszym tłumaczem będzie Unteroffizier Kubel, miejscowy żandarm. Zna polski perfekt, bo pochodzi z Bromberg, mieszkał tam wśród Polaków całe dzieciństwo. – Max skinął głową i oddał się całym sobą obserwacji okolicznych pól. Nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że Glock obserwuje go dyskretnie. 

Kubel czekał przed wjazdem do alei prowadzącej do parku. Umyty, ogolony w odświętnym mundurze czekał na swoje pięć minut. Nie zawsze zdarzało się zwykłemu Unteroffizierowi stanąć oko w oko z samym Sturmbahnfuhrerem z Warschau, więc Kubel przygotował się do wizyty dokładnie. Wczoraj, po telefonie z Szucha przebiegł wieś wzdłuż i wszerz, zbierając wiadomości. Zaszedł nawet do karczmy. Dzisiaj był gotowy na każde pytanie. 

Wysiedli z auta i poszli spacerkiem do pałacu. Starodrzew dawał cień i chronił przed słońcem, zapowiadającym kolejny, upalny dzień. 

Also, do kogo należał ten pałac przed wojną? – zapytał Max. Kubel przybrał uroczysta minę: – Do rodziny Neuman, warszawscy bankierzy o żydowskich korzeniach. Bardzo zamożni, podobno mają rezydencję w Warschau. 

– Sprawdzimy, sprawdzimy… – doszli do budynku. – No gdzie jest ten ogrodnik?! – zniecierpliwił się Glock. 

– Zaraz go znajdę – zadeklarował się Kubel. – On jest trochę głuchy, ale zaraz go znajdę. 

Max przywołał fragment książki. Przeczytał go wczoraj wieczorem w łóżku:  

„– A teraz są w domu jacyś oficerowie? – krzyknęła Zula, bo Stanisław był prawie głuchy.” 

Wkrótce pojawił się Kubel i ogrodnik: szczupły, wysoki, o wąskich ustach i przenikliwym wzroku. Trudno było określić jego wiek, twarz cokolwiek zniszczona pozostawała w cieniu dużego, słomkowego kapelusza. Sumiaste wąsy maskowały niedoskonałości w uzębieniu. Brudne ogrodniczki i koszula flanelowa, na niej… kamizelka od czarnego garnituru i łańcuszek do zegarka w kieszonce.  Na nogach gumiaki. Całość groteskowa. 

Glock przyjrzał mu się z ciekawością, w końcu zapytał nieprzyjemnym głosem: – Byliście tu we wrześniu 1939? 

Kiedy Kubel gorliwie przetłumaczył pytanie, ogrodnik zdjął kapelusz i uśmiechnął się przepraszająco: – Ja tu panie od młodego, jeszcze jak pan Salomon zakupił ten dom… 

– Jaki Salomon, kto to jest?! –  warknął Glock. 

– A, to ojciec właścicieli, zmarł jeszcze przed wojną. Tak. 

– Gdzie są właściciele, Neuman Familie?!

Max spojrzał na Glocka. Był pewnie nieszczęśliwy nie mogąc przywalić staremu w twarz. Nie wypadało przy ludziach. Max włączył się do rozmowy, chcąc odciągnąć Glocka od drążenia tego tematu. 

– Pamiętasz, wrzesień 1939? Co tu się działo? 

Kubel z wypiekami na ustach odgrywał swoją życiową rolę. Faktycznie, powinien zostać Dolmetscherem a nie włóczyć się w śmierdzącym mundurze po wsi pokazując swoją wątpliwą władzę. 

Ogrodnik znowu uśmiechnął się przepraszająco, skinął głową, aby dodać sobie animuszu albo zyskać na czasie. – Rzeka ludzi przeszła tam, dołem przez szosę. Rzeka ludzi! Był jakiś generał ze sztabem, Anders go wołali, ale odjechał. Potem, nie, wcześniej jakieś inżyniery przyjechali. Kilkanaście ciężarówek. No… jakoś tak będzie. Targalim pół nocy skrzynie, takie wojskowe… Byli wszędzie wokół pałacu, taki major to latał z pistoletem, nerwowy, bo w dzień to samoloty latali nisko, to on kazał mi pokazać, gdzie sośnina rośnie i żołnierze wycinali gałęzie i kładli na tych skrzyniach… 

– Gdzie te skrzynie?! – Glock prawie ryknął, kiedy Kubel przetłumaczył słowa starego. Ale na ogrodniku to nie wywarło żadnego wrażenia. – Za kilka dni wojsko załadowało je wszystkie na ciężarówki i pojechali. 

– Dokąd?  

– Na Lublin panie – pokazał palcem – na Lublin. 

– Nic nie zostało? Może coś zakopywali? – Max wtrącił się do śledztwa Glocka. 

– Gdyby co kopali, wiedziałbym, znam park jak własną kieszeń, ale ziemia nie była ruszana. Ten major i jakiś kapitan, ciągle liczyli te skrzynie, coś krzyczeli na żołnierzy, że szybciej, szybciej, i odjechali. Nawet nie podziękowali za gościnę. 

Kiedy Unteroffizier Kubel skończył tłumaczyć, Glock z satysfakcją spojrzał na Maxa, który obserwując ogrodnika był myślami gdzieś daleko. Dyskretnie odszedł na bok, udając, że zainteresowały go drzwi wejściowe. Kiedy znalazł się za plecami pozostałej trójki, powiedział nagle po polsku: – Która godzina Stanislaw? 

Ogrodnik odwrócił się szybko w jego stronę i z przepraszającą miną pokazał na łańcuszek zegarka, schowanego w kieszonce kamizelki: – Kaputt, Scheise. 

Wszyscy roześmiali się na takie nieoczekiwane zdolności lingwistyczne starego, tylko Kubel wyjaśnił: – Często zachodzę tu na kontrolę i uczę go po niemiecku. On wie, że tu Polska już nie wróci i ma uczyć się Deutsch!  

– Gut gemacht! –  Glock poklepał Feldfebla po ramieniu – Gut gemacht mein liber Kubel!  Wspomnę o tobie w Warschau! – obiecał, a Feldfebel pokraśniał, pewnie z nagłego nadciśnienia wywołanego tą obietnicą. 

Po powrocie do komendy garnizonu Max wpadł na zaaferowanego Schultza. 

– Panie poruczniku, był telefon z Berlina! Dzwonił pułkownik Hammling. Szczegóły zna Herr Hauptman Guse, o właśnie idzie. 

Gruss Dich Max! Dzwonił twój przełożony, masz stawić się w Berlinie sofort! 

– A to się dobrze składa – powiedział. – Kiedy jest najbliższy pociąg?  

Shultz wyjął z półki rozkład jazdy i porównał z zegarkiem: – Za godzinę i dwadzieścia minut panie poruczniku, o 11.25. 

Scheisse, mało czasu. Wpadnę jeszcze na kwaterę po kilka drobiazgów i pędzę na dworzec. 

– Nasz kierowca podwiezie cię do domu, a w drodze na dworzec wpadnij jeszcze, przygotuję ci rozkaz wyjazdu – kapitan Guse mrugnął do Maxa. 

Porucznik uśmiechnął się. – Acha, gdyby dzwonił mój anioł stróż z Szucha to powiedz, że zostałem pilnie wezwany do Berlina. 

Kilka godzin spędzonych w pociągu poświęcił Max na studiowanie książki Poloniusa. Niestety, nie było wiele o ogrodniku. Maxa zastanowił jednak fakt, że autor tuż przed wybuchem wojny wybrał niepewne połączenie kolejowe, zamiast popłynąć Batorym z Liverpool do Gdyni. Było go na to przecież stać? Wolał jednak przejechać pociągiem całe Niemcy, wysiadając pod byle pretekstem w Neu Bentschen.  

„Usiadłem na ławce w pobliżu i udając, że czytam książkę, uważnie obserwowałem rozwój wydarzeń”. No właśnie. I to włóczenie się w okolicach dworca pod pretekstem oczekiwania na pociąg. 

„Po obiedzie otrzymałem pozwolenie na przechadzkę po miasteczku. Było ono czyste i wydawało się opuszczone, bez śladu wojska.” 

Dalej było jeszcze lepiej: 

„Jakże przesadne wydawały się w tym momencie wszystkie te doniesienia prasowe o niemieckich przygotowaniach do wojny i koncentracji ich wojsk na granicy. Oto byłem tu, w nadgranicznym mieście i nie zobaczyłem ani śladu żołnierza. Prawda, widziałem ich wielu z okien pociągu do Berlina, ale tu, w New Bentschen nie dostrzegłem ani jednego”. 

Kim jesteś, Poloniusie? Gdzie jesteś? Dlaczego interesowałeś się tak bardzo koncentracją naszych wojsk? Chyba tylko z jednego powodu… 

Pozostało niewiele czasu, tylko do jutra, do północy. Ogrodnik spojrzał na zegar pochodzący jeszcze z czasów świetności tego miejsca. Dochodziła dziewiąta rano, Kubel po wczorajszych sukcesach pewnie będzie zajęty nowymi zadaniami. Chyba czas. 

Nalał pełne wiadro wody, wziął szpadel i ruszył pod stary dąb.  

Po dotarciu na miejsce wbił szpadel w ziemię. Trochę stwardniała przez te dwa lata, upał też nie pomagał. Zaczął intensywnie kopać. „Półtora metra, to prawie grób!” – pomyślał, zdjął kamizelkę i kapelusz, z pełnego wiadra upił trochę wody. Intensywnie kopał dalej, co chwila żółtawy piasek lądował na coraz większej hałdzie. 

 Nagle szpadel natrafił na coś twardego. Wskoczył do wykopu i rozgarnął piach. Zielone deski, w miarę odkopywania przybrały postać skrzyni po pociskach. Otarł pot z czoła i uśmiechnął się: od tej skrzynki zależą losy wojny, setki tysięcy istnień ludzkich, całe szczegółowo opracowane kampanie, a tymczasem ona leży sobie w ziemi i tylko ja mogę to zmienić? Wokół absolutny spokój, ptaki się drą, pachnie gdzieś jemioła, szumi strumień…To wszystko jest nierealne, dalekie. Wokół trwa totalna wojna, a tu, nad skrzynią nic się nie dzieje, tylko ja i szpadel… 

Okopawszy skrzynię ze wszystkich stron uderzył kilka razy w skobel. Odskoczył z trudem. Rozejrzał się bacznie wokół i otworzył wieko. Skrzynia była po brzegi załadowana papierowymi teczkami. Z nabożeństwem wziął do ręki pierwszą lepszą: „Cyklometr”, inną: „Bomba kryptologiczna”, podpisane przez Mariana Rejewskiego. Inne teczki zawierały setki obliczeń, schematów i wykresów. Trochę już sparciałe, papier po dwóch latach leżenia w ziemi śmierdział grzybem i zgnilizną. Rozgarniał je, kiedy natrafił na gruby plik: „Enigma”. Z ciekawości otworzył go, ale jego treść mimo wszystko przekraczała jego kompetencje… Rozejrzał się wokół: strumyk wciąż płynął szemrząc cicho swoją pieśń, dzięcioł z uporem godnym lepszej sprawy walił dziobem w drzewo, bąki zajęte zapylaniem leśnych kwiatów brzęczały basem…  Nikt, oprócz człowieka nie był zainteresowany szyframi i obliczeniami. Jak gdyby przyroda wiedziała, że jeśli ludzie unicestwią się nawzajem, ona zawsze się podniesie i prędzej czy później znowu rozkwitnie. 

Ogrodnik otrząsnął się z tego błogiego stanu. Wygramolił się z dołu, przystawił usta do wiadra i pociągnął jeszcze kilka łyków wody. Wyciągnął z kieszonki stary zegarek i ostrożnie przekręcił śrubkę do nakręcania: trzy w prawo, dwa w lewo. Denko odskoczyło odsłaniając zawartość: szary, drobny proszek. Nie był groźny, dopóki nie zetknął się z wodą. Wstrzymał oddech i wsypał zawartość zegarka do wiadra. Obserwował, jak proszek błyskawicznie się rozpuścił. Teraz należało odczekać pięć minut, aż nastąpi reakcja chemiczna: cold fire, zimny ogień, trawiący wszystko, co organiczne lepiej i szybciej niż kwas solny. Kilka minut. 

Trzask gałązki uświadomił mu jednak, że nie jest sam. Z krzaków wyszedł oto Unteroffizier Kubel z pistoletem w dłoni. 

Max wysiadł z ekspresu do Berlina, poprawił czapkę i udał się wprost do zawiadowcy stacji Neu Bentshein. Otyły, nieprzyjemny człowiek z kwadratowym wąsikiem pod nosem nie był szczęśliwy, że jakiś młody poruczniczyna miesza mu szyki. To on był tutaj zawiadowcą od wielu lat. Jego frustracja brała się zapewne i stąd, że z jednej z najważniejszych stacji Neu Bentschen stał się prowincjonalnym dworcem, kiedy granice Rzeszy przesunęły się aż do Wisły.  

Sieg Heil ! – Maxa zawsze bawiło to powitanie, ale musiał udawać, że jego misja jest oficjalna. – Przyjechałem do pana z Berlina, ponieważ prowadzę śledztwo. Chciałbym, żeby pan mi w tym pomógł. Kilka chwil, kilka pytań? 

Naczelnikowi od razu nie spodobał się ten młody, wycackany dupek i w ten czy inny sposób zamierzał mu to okazać. On też pełnił ważną funkcję jako zawiadowca stacji, przez którą co chwila przetaczały się transporty na wschód. A tutaj ten arshloch… 

Herr Leutnant, proszę się streszczać, bo mam mało czasu – odwrócił się ostentacyjnie plecami i zaczął studiować rozkład jazdy. Zdumiony Max otworzył usta, wstał i podszedł do telefonu. 

– Czy mogę choć zadzwonić? – spytał pozornie uległym tonem. 

– Ja – rzucił od niechcenia zawiadowca nie odwracając się. Max wykręcił kilka cyfr, odczekał chwilę. – Czy to centrala gestapo w Warschau? Poproszę ze Standartenfuhrerem Hahnem…, tak pilne.  

Zawiadowca odwrócił się pomału. Jego okrągłe oczy wrażały najwyższe zdumienie.  

– Powiedziała: do pięciu minut – Max pokazał oczami słuchawkę, którą teraz przyłożył nonszalancko do ramienia. – Tyle ma pan czasu, żeby znaleźć przekonujący powód, dla którego sabotuje pan niemieckiego oficera na służbie. W przeciwnym razie będzie miał pan wielkie szczęście, jeśli Herr Standartenfuhrer Hahn, na którego rozkaz tu jestem wyśle do Auschwitz tylko pana, a nie całą pańską rodzinę.  

– Ale… – zdumiony zawiadowca szukał pośpiesznie słów – proszę mnie zrozumieć, Herr Leutnant, my mamy dużo pracy i czasami… – rwał mu się głos. Max wciąż trzymał w ręku słuchawkę. – Kiedy otrzymam połączenie, a będzie to lada chwila, pańskie życie zmieni się w koszmar. 

Zawiadowca miał łzy w oczach. Stanął na baczność i wyrecytował – Herr Leutnant, jestem do pańskiej dyspozycji! – Max przyłożył słuchawkę do ucha. Ciągły, słaby sygnał wciąż czekał, żeby wybrać numer rozmówcy. – Proszę anulować połączenie – rzucił niedbale i odłożył słuchawkę na widełki. 

– Also, mein Lieber – Max rozsiadł się za biurkiem naczelnika, – Chodzi mi o człowieka, który w połowie sierpnia 1939 sprzątał peron, kiedy jechał tędy express Berlin – Warschau.  

Jawohl, naturalnie… Mamy wielu pracowników, którzy sprzątają perony, oczywiście, sprawdzimy wszystkich!  

Max wyciągnął książkę i odnalazł odpowiedni fragment:  

„Nic nie wskazywało na to, że pasażerowie z wizami tranzytowymi nie mogą wchodzić do budynku dworca, ale że była to miejscowość przygraniczna i przepisy mogły być zaostrzone, uznałem za stosowne zapytać tragarza, czy mogę pójść do bufetu”. – Spojrzał na zawiadowcę. Jeśli można o kimś powiedzieć, że cały zamienił się w słuch, to musiał mieć jego wygląd. 

„Otrzymałem raczej gburowatą odpowiedź, iż restauracja jest po drugiej stronie ulicy i tam mogę się udać. Nagle mężczyzna ten dodał: 

– Lepiej niech pan pójdzie do miasteczka, jeśli panu pozwolą. Nie spodoba się panu na stacji. 

– Dlaczegóż to? – zapytałem, wręczając mu hojny napiwek, który sprawił, że stał się bardziej rozmowny…” – I tak dalej. 

Zawiadowca kręcił z niedowierzaniem głową: – Łapówki na mojej stacji…  Dziękuję, że pan zwrócił mi na to uwagę, Herr Leutnant, odszukam go i wyrzucę z pracy! 

– Wręcz przeciwnie, odszuka pan go dla mnie i na tym pan skończy. – Max pochylił się w stronę zawiadowcy i ściszył głos – To człowiek Standartenfuhrera Hahna, tajny współpracownik, oddany sprawie, sam pan rozumie? – Max podniósł brwi. – Będę wdzięczny, gdybym mógł zamienić z nim kilka zdań na osobności, panie zawiadowco. 

Unteroffizier Hugo Kubel wydawał się iść od sukcesu do sukcesu, co tylko dodawało mu skrzydeł: medal za 1939, występ w roli Dolmetschera przed Sturmbahnfuhrerem Glockiem, ale to wszystko nic. Dzisiejsza akcja musi zakończyć się awansem! 

  Z pistoletem w dłoni wyszedł zza krzaków. Ten ogrodnik miał głupią minę, kiedy go zobaczył: stał nad jakimiś papierami w wykopanym dole.  

– Co tam masz?! – zapytał. Ogrodnik nie odpowiadał, tylko przyglądał mu się zmrużywszy oczy. – Rzuć mi tę teczkę – pokazał końcem lufy swojego Walthera – a potem trzymaj ręce w górze. – Ku jego zdumieniu ogrodnik opuścił ręce i usiadł spokojnie na brzegu wykopu. 

– I tak nic z tego nie zrozumiesz. Jesteś na to za głupi, daleko za głupi… – skończył z tytułowaniem Feldfebla i mówieniu mu per „pan”. Spojrzał z politowaniem na kaprala, który potrząsnął pistoletem. 

– Zaraz się okaże, kto jest za głupi, jak wezwę Sturmbahnfuhrera Glocka! – użył najcięższego argumentu. 

 – To wezwij, daj mi spokój – powiedział z rezygnacją ogrodnik. – Robisz aferę, bo przypadkiem wykopałem jakieś gówniane polskie papiery sprzed wojny? Szukałem robaków na ryby, tego gówna – pokazał na otwartą skrzynię – jest tutaj pełno. Chcesz łopatę? To kop, sam się przekonasz. Nalej mi wody do kubka – pokazał na wiadro. – Strasznie mnie suszy od rana, i przestań wymachiwać pistoletem, bo się postrzelisz. Chyba dobrze pochlałeś, jak ci z Warszawy odjechali, co? No, miałeś powód, muszę przyznać, że nie znałem cię z tej strony, nawet ten gestapowiec był pod wrażeniem, jak dobrze znasz polski. No, no, mówił, że o tobie nie zapomni, pamiętasz? 

 Ale Kubel nie odpuszczał: – Przyglądam ci się od kilku dni, coś mi nie pasuje, jeszcze nie wiem co. Ale zaraz się dowiem, nicht wahr?! – pogroził lufą pistoletu. – Mówisz, że przyszedłeś nakopać robaków na ryby? Po co ci pełne wiadro wody?! 

Ogrodnik spojrzał na niego z politowaniem: – Byłeś kiedyś na rybach? Tak myślałem. – Po chwili zastanowienia powiedział:                  – Dżdzownice wychodzą na zewnątrz po deszczu. Są takie gatunki mew, takie duże, że deptają ziemię udając deszcz, robak myśląc, że pada, wychyla łeb i cap! Robak jest prymitywny i ciągnie tam, gdzie mokro. Jeśli w suchym terenie wylejesz nagle wiadro wody, to za pół godziny będziesz miał tyle robaków, że nie dasz rady ich nakopać. Daj mi wody, bo mnie suszy.  

Teoria wymyślona na poczekaniu zadziałała. Rozluźniony Kubel, wciąż trzymając pistolet w dłoni zrobił sobie krótką przerwę w przesłuchaniu; schylił się nad wiadrem. Nie spuszczając wzroku z ogrodnika zaczerpnął blaszanym kubkiem i pociągnął kilka dużych łyków. Chciał coś jeszcze powiedzieć unosząc pistolet, ale już nie dał rady: cold fire błyskawicznie zaczął trawić jego trzewia. Jeszcze przez chwilę na twarzy malowało się bezgraniczne zdumienie, chciał krzyczeć z bólu, ale szybko zaczął tracić struny głosowe, gardło, żołądek, trzewia. Substancja rozprowadzona wraz z krwioobiegiem błyskawicznie robiła swoje. Po to właśnie została wynaleziona. 

 Ogrodnik nie widział wcześniej skutków działania tego preparatu, stał i z ogromnym zdumieniem konfrontował teraz to, o czym tylko słyszał. Po kilkunastu minutach na wypalonej trawie została sprzączka od pasa, pistolet i…blaszana odznaka za 1939.  

Otrząsnął się z szoku i rozejrzał wokół: dzięcioł wciąż stukał, bąki latały wokół a strumyk płynął leniwie.  Z kieszeni marynarki wydobył grube, gumowe rękawice. Zebrał strzępy pasa, butów, munduru Kubela i wrzucił do wykopu. Ostrożnie chwycił wiadro i rozlał zawartość na otwartą skrzynię. Oprócz skobla, okuć i kłódki wszystkie papiery i drewno skrzyni zamieniało się w popiół w ciągu kilkunastu minut. 

Stał zdumiony z boku obserwując, wreszcie wrzucił wiadro do dołu, to samo spotkało metalowe części, które zostały po Feldfeblu oraz gumowe rękawice. Pozostawił sobie tylko pistolet. Szybko zakopał dół i ubił ziemię. Na górze starannie ułożył darń i posypał zeszłorocznymi liśćmi.  

Kiedy Max wrócił z wczesnego obiadu, który zjadł w dworcowej restauracji, w pokoju zawiadowcy czekał na niego starszy, szczupły mężczyzna o ziemistej twarzy i siwych, rzadkich włosach. Ubrany w znoszony, kolejarski mundur, czapkę trzymał w dłoni. W jego oczach pojawił się niepokój, kiedy Max wszedł do pomieszczenia. Stanął na baczność, to samo zrobił zawiadowca. 

– Herr Leutnant, to jest nasz pracownik, Otto Haas. Jest tragarzem od 1935 roku. Był na służbie również tego dnia, o który pan pytał, poruczniku. 

Max uśmiechnął się do zawiadowcy. – Dobra robota, bardzo dziękuję. Gdzie moglibyśmy porozmawiać z panem Otto w cztery oczy? 

– Proszę za mną panie poruczniku.  

Przez chwilę Max bacznie przyglądał się tragarzowi. – Niech pan usiądzie. Nie spadnie panu włos z głowy, chodzi mi tylko o kilka informacji i zapomnimy o sobie, dobrze? Nikt więcej nie będzie pana o nic pytał, o ile będzie pan ze mną szczery. 

Porucznik wydobył z aktówki książkę. Otworzył na zakładce i spojrzał na Ottona. – Pamięta pan, Herr Otto ten dzień, kiedy na dworcu byli Żydzi czekający na deportację do Polski? To była gdzieś połowa sierpnia 1939 roku. Pociąg z Berlina pojechał dalej na granicę, a na stacji został pewien Anglik… 

Otto podniósł wzrok i spojrzał na Maxa, który wyciągnął paczkę papierosów zakupionych właśnie w dworcowym bufecie i poczęstował rozmówcę. Po chwili wahania wziął papierosa, którego przypalił mu oficer. Zaciągnął się dymem i odezwał się: 

– To było dwa lata temu, panie poruczniku, ale pamiętam… Chodził po pustym peronie, jego pociąg odjechał… A ten Anglik chodził i się rozglądał, jakby szukał nie wiadomo czego. Chciał wiedzieć, czy wolno mu iść do bufetu, ja nie chciałem się z nim zadawać, SA mani kręcili się wokół, mógł się ich zapytać. Ale podszedł do mnie. Widocznie tamtych się bał? A ja bałem się rozmawiać na ich oczach z Anglikiem, pan rozumie… 

– Oczywiście, każdy to rozumie. – Max spojrzał do książki: – I wtedy on dał panu kilka fenigów za wiadomość, tak? 

– Człowiek od zawsze żył z napiwków, taki dodatkowy dorobek tragarza, w domu się nie przelewa, to choć na papierosy się uzbiera. 

– Her Otto, mnie nie interesują te sprawy, niech pan opisze dokładnie, jak on, ten Anglik wyglądał? 

Tragarz popatrzył na stół, jakby skupiając myśli i przywołując tamten obraz. – Noo… zaczął ociągając się. – Był elegancki, ale jakoś tak inaczej, czy to inny krój marynarki, czy melonik? Elegancko, ale tak… tak na sportową modłę. Buty miał brudne, takie dziwne, w szpic. 

– Niski, wysoki? 

– Jak te wszystkie dżemojady panie poruczniku, chudy i wysoki, ale nie za wysoki, z metr siedemdziesiąt pięć, nie więcej. 

– Twarz? Coś charakterystycznego? 

– Czy ja wiem? Ten wzrok, taki przenikliwy i te zaciśnięte usta. Niby miły, ale te wąskie usta, tak, teraz sobie przypominam, jeszcze taki… żydowski nos, taki zagięty lekko. 

– Dużo pan pamięta! 

– A bo to ile razy w życiu widziało się Anglika? 

– Jego niemiecki? 

– Tak coś kaleczył, wie pan, tak niby dobrze mówił po niemiecku, ale zaciągał innym akcentem. Tak jakoś miękko wymawiał słowa, o ile sobie dobrze przypominam. Zapamiętałem, bo mnie to śmieszyło. 

– Wiek? 

Kolejarz popatrzył na Maxa – Myślę, że nie starszy od pana porucznika, około trzydziestki na oko. 

– Zęby? – Max badawczo przyglądał się rozmówcy. 

– Normalne, zdrowe, przynajmniej te z przodu. Nic co by przykuło uwagę. 

Max spojrzał w okno, myśląc nad czymś intensywnie: – Na stacji zawsze jest głośno… Czy on miał jakieś trudności z usłyszeniem, co pan mówi? Czy kazał powtórzyć coś, nie zrozumiał, nie dosłyszał? 

Otto Haas zastanowił się przez chwilę. – Nie, nic takiego nie przypominam sobie… nie, raczej nie panie poruczniku. 

Max zamknął książkę i schował ją do aktówki. Pomyślał chwilę i nagle wstał, wyciągając rękę do tragarza: – Bardzo panu dziękuję, Herr Haas, bardzo mi pan pomógł!  

W oczach tragarza dostrzegł jakiś promyk wdzięczności. – Niech pan zatrzyma – włożył mu do ręki prawie pełną paczkę papierosów. – Ja nie palę – uśmiechnął się przepraszająco.  

Z Neu Bentshen Max już szybko dotarł do Berlina i zameldował się w biurze pułkownika Hammlinga. Ten ucieszył się na widok porucznika. 

– Dopiero dziś rano dzwoniłem, a ty już jesteś – spojrzał zdumiony na zegarek. – Gdyby we wszystkich moich oficerach było tyle zapału do pracy! 

– Miałem dobre połączenie, Herr Oberst! – ale Hammling nie słuchał. Był skoncentrowany na powiedzeniu czegoś, co z trudem przechodziło mu przez gardło: 

– Siadaj Max. Jesteśmy żołnierzami, walczymy za ojczyznę i często ponosimy straty…Twój brat, Rolland – spojrzał na porucznika, który teraz wyprostował się słuchając uważnie. – Major Rolland Schramml został zestrzelony nad południową Anglią. Nie wiemy nic więcej na razie oprócz tego, co zeznał jego przyboczny: i to jest akurat dobra wiadomość. Rolland nie rozbił się, do końca prowadził postrzelany samolot i wylądował bez podwozia na jakimś polu. Samolot nie palił się, nie eksplodował. Major Schramml prawdopodobnie dostał się do niewoli, sprawdzamy to swoimi kanałami i sprawdza Czerwony Krzyż. Natychmiast, jak coś będę wiedział, dam ci znać – mówiąc ostatnie słowa nalał sobie i Maxowi lampkę koniaku. – Prosit! Za jednego z najlepszych pilotów w Luftwaffe! 

Max przechylił lampkę i wchłonął całą jej zawartość. Musiał mieć chwilę, żeby dojść do siebie. 

– Tak, jest wojna Herr Oberst. Dajemy z siebie, co możemy. 

Pułkownik Hammling również przechylił swoją lampkę do dna. Chwilę trwała ogłuszająca cisza, którą przerwał Max. 

– Panie pułkowniku, chciałbym zapoznać pana z dotychczasowymi ustaleniami mojego śledztwa w sprawie skrzyń- powiedział stanowczo. 

Dzień zero 

O siódmej rano z Tempelhof odlatywał do Warschau duży Ju 52. Pułkownik zadbał, żeby na jego pokładzie znalazł się porucznik Schramml. W ten sposób Max był z powrotem już o dziewiątej. Wprost z lotniska udał się do komendy garnizonu, gdzie wpadł na kapitana Guse: 

– Jak Berlin? Gorąco? – uśmiechnął się. – Dzwonił jakiś Glock z gestapo, oni tam bardzo za tobą tęsknią! 

– Walić ich! Klaus, biorę motor, będę w tym… Wiasno! Masz jakąś panterkę, jeszcze jest dość zimno na przejażdżki motorem? 

Wyciskając z BMW ile dała fabryka pędził znanym już sobie szlakiem. Po upalnych dniach nastąpiło ochłodzenie. Siąpił deszczyk, a raczej mżawka, która oblepiała motocyklowe gogle porucznika. Co pewien czas przecierał szybki, ale nie na wiele to się zdało. 

Dojechał do bramy parku. Spojrzał na zegarek: dwadzieścia po dziesiątej. Wbił jedynkę i pomału, na niskim biegu jechał wśród starodrzewu. Uderzył go w nozdrza znajomy zapach: gdzieś tu musiały kwitnąć lipy, jak wtedy, gdy chodzili z babcią za rączkę na cmentarz, żeby podlać kwiatki na grobach. Wtedy ten zapach zapisał się gdzieś w głowie małego Maxa. Zapewne i Rollanda, który zawsze niósł konewkę pozostawiając transport grabek w gestii brata. 

Przed pałacykiem postawił motor na stópki i pomału poszedł w stronę ogrodu. Wiedział, że on gdzieś tu musi być, chociaż miał nad Maxem tę przewagę, że znał ogród i pałac doskonale. Zszedł do piwnicy: jakieś łóżko polowe, zaścielone i przykryte kocem, wygasła dawno westfalka, obok której stał z boku nieużywany aparat do pędzenia bimbru. Słoiki Wecka na półce zbitej z desek, jakieś marynaty, nic co by mogło naprowadzić na ślad.  

Wyszedł na zewnątrz i stanął na tarasie na tyłach domu. „Kiedyś Polonius musiał tu siedzieć w wiklinowym fotelu i palić cygaro przyglądając się, jak po stawie pływają dzikie kaczki” … Przypomniał sobie zdjęcie, które znalazł na kominku.  „Tak, to musiała być bogata, dumna rodzina…” 

 Wtem poczuł, że nie jest sam. Odwrócił się gwałtownie: Stanisław stał kilka metrów od niego ze szpadlem w ręku świdrując Maxa wzrokiem. Uśmiechnął się lekko ukazując kilka czarnych dziur w miejsce zębów, ale szybko zacisnął usta. Przyglądał się porucznikowi uważnie. 

Kubel, wo ist Unteroffizier Kubel? – zapytał, żeby przerwać ciszę i usankcjonować swój ponowny przyjazd do pałacyku. Ogrodnik wzniósł ramiona na znak, że nie ma bladego pojęcia, gdzie może być Kubel. 

Max doskonale wiedział, po co tu przyjechał, co gorsza, tamten też. 

Du, here? – pokazał na piwnicę i wykonał w powietrzu ruch, jakby mieszał zupę na ogniu. Tamten wahał się przez chwilę świdrując Maxa czarnymi oczami. Uśmiechnął się nieznacznie i wypalił: kaputt, scheisse! 

Roześmiali się nerwowo. 

Also, nix Kubel, Ich fahre zuruck nach Hause! – Schramml rozłożył raniona w geście bezradności. Ale miał wrażenie, że ogrodnik, tak jak i on nie spotkali się tu, aby poszukiwać Kubela. Uśmiechnął się przepraszająco i wyszedł pomału z piwnicy. Nie oglądał się, tylko kopnął starter i motor zadudnił basem. Wbił jedynkę i ostro ruszył w drogę powrotną do Warszawy. 

– Panie pułkowniku, pan pułkownik Winterbotham! – zaanonsował sierżant. Pułkownik Perkins ucieszył się patrząc na drzwi:  

– Freddie, witaj ponownie na Regent Street! Mamy chyba wspólny kłopot?! 

Freddie usiadł w przepastnym fotelu, jego krótkie nóżki wisiały tuż nad ziemią: – Naciskają mnie w sprawie tych ruskich agentów. Wiesz, że jeśli ulegniemy, nasz agent w Warsaw będzie spalony, jeśli nikt mu nie pomoże. A jeśli dostanie się w ręce gestapo, co jest bardzo możliwe w tej sytuacji, i oni wycisną z niego, po co przyleciał z Anglii, to możemy się od razu poddać.   

– Kiedy on wraca? Dzisiaj w nocy ma opuścić Polskę, prawda? 

Winterbotham spojrzał na zegarek, coś kalkulował i wreszcie odparł z namysłem: – Dzisiaj o północy, to znaczy za mniej więcej dwanaście godzin. Czy ci Ruscy już są u nas? 

– Tak Freddie. Wysiedli dziś w nocy na Loch Ewe, Aultbea. Dwóch przystojnych facetów. Zaczęło się odmierzanie czasu. Dla nas. 

–  Musimy opóźnić ich wylot z Wysp, dopóki nasz agent nie dostanie się przynajmniej do Szwecji? Czyli jakieś powiedzmy… dwie doby? 

Yes, clock is ticking my dear… 

Stanisław wziął grabie i wsiadł na stary rower, który był tu jeszcze od czasów dziadka Salomona. Na tyle szybko, żeby nie zwracać na siebie niczyjej uwagi podjechał na północ od pałacu, na ulicę Parkową.  Było tam spore poletko usytuowane pomiędzy parkiem a wysokimi drzewami z drugiej strony. Teraz należało szybko naznosić chrustu na dwa, odległe od siebie o równe sto metrów ogniska.  

Pracował w pocie czoła, wciąż myśląc o tym poruczniku, który nie wiadomo po co złożył mu dziś rano wizytę?! Szukał niby tego Kibla, ale coś to było grubymi nićmi szyte. Ta udawana uprzejmość, te pytania. Czyżby…?! 

Max pędził osiemdziesiątką, co było i tak dużo jak na te warunki: drobny deszczyk roztapiał brunatną ziemię na szosie naniesioną przez chłopskie furmanki. Do tego mżawka osiadała na goglach. Max podniósł je, bo stracił cierpliwość, żeby co chwila przecierać szybki, zresztą, i tak na niewiele to się zdawało. Myślami był wciąż w Wiasno. 

Ten Stanisław, ogrodnik… Z książki wynikało, że jest na wpół głuchy. A więc gdy nie widzi skąd pada dźwięk, nie jest w stanie tego umiejscowić. Tymczasem, kiedy Max zapytał o godzinę, odwrócił się natychmiast w jego kierunku… 

Dzisiaj pojechał, żeby skonfrontować to, co usłyszał w Neu Bentschen od tragarza… Te wąskie usta, ciemne, przenikliwe oczy, haczykowaty nos… Przydrożne drzewa umykały teraz coraz szybciej, aż nagle, jak piorun z jasnego nieba uderzyła go myśl: 

– To Polonius! Przecież to on!  – Przycisnął gwałtownie hamulce, zablokowane koła straciły przyczepność i choć Max starał się wybalansować motor, już było za późno: wyleciał do góry i spadł gdzieś w mrok i śmierdzącą wilgoć.     

Tak, to był koniec, a przynajmniej koniec misji w Polsce. Polonius spojrzał na zegar: dwudziesta druga, jeszcze dwie godziny… Ogień w westfalce wesoło buzował, za pomocą pogrzebacza odciągnął fajerki i przez chwilę przyglądał się żarowi, po czym otworzył usta i nie bez problemu ściągnął z zębów kauczukową protezę, wrzucając ją do ognia. To samo spotkało zegarek na łańcuszku i zestaw do makijażu z drewnianej skrzynki: szminki, pędzelki, pudry. Wszystko, w co wyposażyło go brytyjskie SOE, Kierownictwo Operacji Specjalnych. 

Jeszcze dwie godziny… Wyszedł przed pałacyk… Tyle pięknych dni, nawet wtedy, kiedy wybuchła wojna. Piękny, gorący wrzesień i wielki dramat ludzi, uchodźców z Warszawy przepływających szeroką rzeką przez Wiązownę. Zrobił wtedy tyle, ile mógł: zorganizował Służbę Obywatelską, uruchomił piekarnię i punkt medyczny… 

 Gdzie jest dziś matka, ojciec, Antosia? Gdzie brat? Być może w Warszawie na Willowej, kilkadziesiąt minut jazdy? A może gdzieś daleko w świecie? Kiedyś znowu wszyscy usiądziemy tu, z tyłu domu na tarasie i będziemy śmiać się popijając koniak. Tylko kiedy?! 

Westchnął ciężko i zszedł szerokimi schodami do ogrodu. Stanął przy stawie, przyklęknął, nabrał wody w dłonie i umył twarz. Odwrócił się i spojrzał na dużą bryłę pałacu na tle wieczornego nieba.  Za kilka dni będzie znów pił wino w centrum Londynu, wspominając ten widok.

„Zszedł szerokimi schodami do ogrodu.”

Max ocknął się na wpół zanurzony w cuchnącym zgniłą wodą rowie. Strasznie bolała go głowa i ręka. Był w jakiejś dziwnej pozycji. Oddychał ciężko. Leżał w ciemnościach, coś przygniatało mu lewą część ciała.  

Z wielkim trudem spojrzał w bok: leżący motocykl uniemożliwiał mu ruchy. Poczekał jeszcze chwilę i zebrawszy wszystkie siły zaczął wyszarpywać lewą rękę i nogę. Rękaw grubej panterki zahaczył o coś. Wstrzymał oddech i szarpnął mocniej. Rozległ się trzask prutego materiału, ale udało mu się uwolnić od ciężaru. Poruszył dłońmi, nogami, szyją. W porządku, chyba nie jest źle. Pomału przewrócił się na brzuch i podniósł na kolana. Wstał z wielkim trudem. Był zziębnięty, mokry i obolały. Chwycił się kępy trawy i podciągnął. Ze zdumieniem spostrzegł, że stoi w przydrożnym rowie po kostki w wodzie.  

Początkowo nie mógł sobie przypomnieć, co się stało, jednak po chwili zaczęły pojawiać się jakieś obrazy, z których pomału składał sobie wydarzenia ostatnich godzin. 

 Z trudem wygrzebał się z błota, kręciło mu się w głowie. Stanął niepewnie na nogach i rozejrzał wokół. Puste pola jak okiem sięgnąć.  Był wieczór, a więc pewnie już po godzinie policyjnej. Drogi pozostaną puste do rana. Mała szansa na jakiś wojskowy pojazd. 

Spojrzał na zegarek i przystawił go do ucha: kwadrans po dwudziestej drugiej. Rozejrzał się wokół. Zdeformowany motor z rozbitym reflektorem nie nadawał się do użytku. 

 Z minuty na minutę odzyskiwał pamięć, obrazy sprzed wypadku zaczęły pojawiać się coraz wyraźniej: Berlin, przecież dzisiaj rano byłem jeszcze w Berlinie! Rozmowa z pułkownikiem Hammlingiem, ich wspólne ustalenia co do pałacyku w Wiasno… Tak, teraz sobie przypomniał wszystko: wracał od Stanisława, ogrodnika, żeby się upewnić! Miał wrócić, aresztować go i zrobić tak, żeby nie dostał się w ręce gestapo. Max złapał się za głowę i pozostał tak chwilę. Rozmasował lewe ramię, co przyniosło mu trochę ulgi. Wyszedł na wąską, brukowaną drogę wśród starych drzew. Cisza absolutna nie licząc przeciągłego wycia psów gdzieś daleko. 

Zebrał myśli: – Jestem daleko od Warschau i od Wiasna. Wszędzie zaciemnienie, nie wiadomo, w którą stronę iść… Jeśli zaczną mnie szukać, to za kilka godzin, w dzień, może być za późno… Scheisse…   Oparł się o pień drzewa, kiedy nagle do jego uszu dotarł nikły, z każdą chwilą jednak wzmagający się dźwięk klapiących końskich podków… 

Polonius zażył ostatniej kąpieli w stawie, ubrał się w swoją odzież wrzucając stare szmaty po Stanisławie do westfalki. W szafie na poddaszu znalazł nawet swoje przedwojenne, solidne buty, których nikt nie zdołał jeszcze wyszabrować.  

Jaka ulga, nie musi już nikogo udawać, jest sobą. Ale długie godziny lekcji z brytyjskim aktorem w Audley End przydały się: odegrał swoją rolę chyba dobrze, skoro nikt się nie zorientował. Nawet ten młody porucznik, chociaż był bardzo dociekliwy. 

Spojrzał nerwowo na zegarek: dochodziła dwudziesta trzecia, było już prawie ciemno. Spojrzał jeszcze w kąt: dwie butelki z benzyną, peleryna. Uśmiechnął się. Jeszcze godzina. 

– Halt! – Max wyskoczył zza drzewa celując w chłopa na furmance. Prędzej mógł spodziewać się szatana niż niemieckiego oficera o tej porze i w tym miejscu. Zatrzymał konia, wstał i podniósł ręce do góry. 

Wo ist Więzohnie?! – zadał pytanie jak umiał. Chłop jednak stał wciąż z rękami do góry. – Wiesohna?! – mimo bólu głowy Max starał się dotrzeć jakoś do wieśniaka, który pod osłoną nocy robił najwidoczniej jakieś ciemne interesy. Ale ten wciąż stał na koźle z rękoma w górze. 

Verdamte noch einmall! – Rekwiruję twojego konia, schnell!  – Chłop zorientował się w czym rzecz. Już chciał coś powiedzieć, kiedy Max pokazał mu BMW w rowie: – Zamienimy się na dzień, ty mi koń, ja ci BMW, dobra maszyna! 

Trudno, chłop machnął ręką czując, że jego obecność po godzinie policyjnej w tym miejscu jest równie dziwna, jak tego zmokłego oficerka wymachującego pistoletem. W jakiś nieprzewidywalny sposób cienka nić solidarności połączyła tej nocy polskiego chłopa i niemieckiego oficera Abwehry. – Morgen  zuruck Wiazofna !  – Max pokazał na konia. Chłop, z braku innego wyjścia przytaknął z rezygnacją.  

Miłośnik prozy Karola Maya wdrapał się na furmankę ostrożnie starając się dostać na grzbiet konia, aby natychmiast znaleźć się na ziemi po drugiej stronie. Chwilę leżał podziwiając koński brzuch, z trudem uklęknął i pomału wstał. Na ten widok chłop natychmiast podniósł ręce w górę. Verdammte Scheisse, pomoc! – wskazał na chłopa. Ten, z głębokim westchnieniem zszedł z furmanki i położył derkę na końskim grzbiecie.  Przerzucił lejce i pomógł Maxowi wejść powtórnie.  

– Dostaniesz Eisernes Kreutz!. Wo ist richtung nach Wiasovna?!   

Chłop pokazał kierunek na wprost. Pomału, ostrożnie Max ruszył w tę stronę przypominając sobie dawno zapomnianą sztukę jazdy wierzchem. 

Dwadzieścia minut po jedenastej wieczorem uznał, że pomału można iść.  Zawiązał buty, włożył butelki z benzyną do plecaka i założył fajerki na wciąż żarzące się palenisko. 

 Kiedy się odwrócił, w wejściu do piwnicy, w czerwonej poświacie z piecyka zobaczył nagle oficera Abwehry z pistoletem w dłoni. Był cały umorusany w błocie, bez czapki i w rozchełstanym mundurze. Tylko oczy jarzyły się jakimś dzikim blaskiem. 

– Dobry wieczór, Herr Polonius! Czytałem pańską książkę… – zaczął po angielsku. 

Człowiek nazwany Poloniusem uśmiechnął się i usiadł przy westfalce. – Podobała się panu, Herr Leutnant? – odpowiedział w języku Shakespeara. 

– Owszem. Zostało mi jeszcze trochę. Nie miałem wiele czasu, żeby przeczytać do końca, ale na pewno to zrobię. Dobra robota, dobry język. 

– Chce pan mnie zabić, panie poruczniku? – wskazał na wycelowane w niego Parabellum. – To takie infantylne. I zupełnie nie w pańskim stylu. 

– Co tu robisz?! Po co wróciłeś z Anglii? Dla kogo pracujesz? 

Polonius uśmiechnął się. – Jestem brytyjskim agentem, zrzucono mnie, żeby zniszczyć część archiwum ambasady brytyjskiej, która tu była schowana. Już jej nie ma. 

– Opowiesz o tym jutro na gestapo w Warschau. 

Polonius pomyślał chwilę. – Pan wybaczy panie poruczniku, ale zastanawiam się, co panu przyjdzie z tego? Pochwała, medal? Pan wie, że albo oni mnie zakatują tam, albo… raczej nie dam się zakatować? Na mojej śmierci nikt nic nie zyska, a już najmniej pan. 

– Tak myślisz? – Max uśmiechnął się drwiąco. 

– Ta wojna skończy się szybciej niż pan myśli: Hitler porwał się na Związek Sowiecki, na razie idzie wam nieźle. Ale daję wam dwa, trzy lata, kiedy Sowieci będą w Berlinie. Do wojny wkrótce przyłączy się Ameryka. Z Niemiec nie pozostanie kamień na kamieniu. 

–  Do czego zmierzasz? – porucznik wciąż trzymał pistolet zwrócony w stronę Poloniusa. 

– Od czasu do czasu bywam szpiegiem – uśmiechnął się przeszywając porucznika swoim wzrokiem – ale tak naprawdę jestem ekonomistą w Londynie. Jeśli pozwolisz, wrócę tam i zajmę się tym, na czym się znam? Będzie to z większą korzyścią niż wątpliwa znajomość ze Sturmbahnfuhrerem Glockem czy tym drugim dotkniętym syfilisem oficerem gestapo. 

– Obrażasz Niemców! 

– Bardzo przepraszam Herr Leutnant, ale ludzi tego pokroju nigdy nie uważałem za reprezentację waszego narodu. To fornale.   

Max ostrożnie usiadł na polowym, zaścielonym starannie łóżku. Po wypadku na motocyklu rwała go lewa ręka i bolała głowa, musiał nią gdzieś uderzyć. Mimo to trzymał Poloniusa na muszce. 

– Jednak jesteśmy wszyscy Niemcami, jesteśmy potęgą, bo trzymamy się razem! – wyrecytował. 

– Pan sam w to nie wierzy Herr Leutnant. Pana nic nie łączy z tymi ignorantami w czarnych mundurach albo fanatykami z SS. Tacy jak pan będą niedługo elitą wolnych Niemiec. 

Max uśmiechnął się ironicznie: – Co rozumiesz przez to? 

Polonius spojrzał prosto w oczy młodego oficera. – Żaden totalitaryzm jeszcze nie trwał wiecznie, wręcz przeciwnie, im bardziej rozbuchany, tym szybszy jego koniec. Hitler szybko upadnie, a po nim i jego bandzie, kiedy Niemcy się obudzą, ktoś musi wziąć przywództwo. I to będzie pan, panie poruczniku. Jestem w stanie założyć się teraz z panem, że za kilka lat spotkamy się w Londynie albo Monachium i w największej zgodzie wychylimy szklaneczkę. 

– Skąd ta pewność?! 

Polonius pochylił się w stronę oficera: – Bo takie prawa rządza światem od tysiącleci. – Spojrzał na zegarek: za piętnaście minut północ. Trzeba iść. 

Pomału wstał, sięgnął po plecak: – Czas na mnie, panie poruczniku. Do zobaczenia w Berlinie! 

Ale Max nie zamierzał odpuszczać. – Siadaj! Myślisz, że słodkim gadaniem się wyłgasz?! Szukam skrzyń z dokumentacją z fabryki AVA. Są tu zakopane a ty wiesz, gdzie! 

Polonius spojrzał w ziemię i na Maxa. Walther zdobyty na Kublu i zaskoczenie dodawały mu pewności siebie. W każdej chwili mógłby wyciągnąć pistolet, który miał schowany z tyłu, za paskiem od spodni i po prostu strzelić mu między oczy. Spojrzał na zegarek. Czas najwyższy. 

– Dobrze, pokażę ci, gdzie kopać, puścisz mnie? 

– Zobaczę… 

– Chodź szybko! Szybko! – Polonius ruszył do wyjścia nie oglądając się za siebie. Po drodze chwycił jeszcze szpadel. Zaskoczony Max spojrzał na swój pistolet i ruszył za nim. Posuwali się w ciemnościach, rozświetlanych przez nikły blask latarki trzymanej w ręku Poloniusa. Porucznik trzymał wciąż palec na spuście, co dodawało mu poczucia bezpieczeństwa. Gdyby tamten zgasił latarkę, strzeli mu w plecy. Ostrzegł Anglika lojalnie. 

Truchtem dotarli do dużego dębu. Polonius oświetlił go, pomyślał i odliczył dziesięć kroków w przeciwnym kierunku do tego miejsca, gdzie pochował odznakę po Kublu. Jeszcze raz sprawdził odległość, strony świata i wbił szpadel w ziemię. 

– Kop tu! Muszę lecieć! – nagle zgasił latarkę pozostawiając Maxa w zupełnych ciemnościach. Ale porucznik był przygotowany na taką ewentualność. Natychmiast, z bezpośredniej odległości wystrzelił kilka pocisków tam, gdzie przed sekundą stał Polonius. Nie miał ani latarki, ani zapałek. Pokręcił się w kółko, ale to nie miało sensu. Doskonała ciemność rozpościerała się dookoła. Podszedł kilka kroków, ostrożnie wyczuwając nogą podłoże. Musi tu gdzieś leżeć, wystrzeliłem kilka razy w tej samej sekundzie, w której zgasił latarkę. Ale ciała nie było. 

Postanowił wrócić do pałacu po jakąś lampę naftową. Jeśli jej nie znajdzie, niedaleko był posterunek żandarmerii, tam pewnie będzie ten Kubel. Tak, to dobry pomysł! Ruszył szybko w stronę pałacu. 

Polonius bez trudu przemknął przez park, piaszczystą uliczkę i dotarł po omacku do pierwszego stosu patyków. Spojrzał na fosforyzujące zielono wskazówki zegarka. Za dwie północ. Spocony biegiem wyciągnął butelkę z benzyną i rozbił ją podpalając ognisko. Pobiegł sto metrów do drugiego stosu i zrobił to samo. Dwa ogniska zapłonęły teraz jasnym blaskiem. Była dokładnie północ.   

Max przebił się przez park, przebiegł obok stawu i ruszył na posterunek mijając ciemny gmach pałacu. Biegł aleją prowadzącą do głównej drogi, serce chciało wyskoczyć mu z piersi. Po drugiej stronie, zaciemniony jak cała miejscowość stał niewielki budynek żandarmerii. Dopadł go i zaczął walić w drzwi. Przez długą chwilę nic się nie działo, wreszcie usłyszał kroki po drugiej stronie i jakiś zaspany głos zapytał: 

– Kto tam? 

– Gestapo, otwieraj! – Nerwy Maxa były napięte do granic. – Otwieraj! 

– Chwilę, pójdę po klucze… 

Verdamte noch mal! – wycelował w zamek i pociągnął za spust. Rozległo się kilka wystrzałów, ale ku zdumieniu Maxa, zamek od drzwi pozostał nienaruszony. 

Was soll das sein?! – spojrzał zdumiony.      

Polonius stał na linii drzew i przyglądał się ogniskom: płonęły jasno, musiały być widoczne z daleka. Skierował swój wzrok na wschód i próbował przebić ciemność. Wiedział, że ten oficerek nie da za wygraną i zaraz się tu pojawi. Może pobiegł na posterunek po pomoc, może zadzwonił na gestapo albo do najbliższej jednostki… No, dalej! Spojrzał na zegarek. Fosforyzująca wskazówka pokazywała siedem minut po północy. Ale w powietrzu panowała absolutna cisza, tylko ogień wesoło trzaskał w ogniskach… 

Kapral, który otworzył wreszcie drzwi i włączył zewnętrzną żarówkę nad drzwiami cofnął się na widok oficera w poszarpanym, brudnym mundurze z pistoletem w dłoni. W jego oczach był jakiś obłęd, dyszał ciężko i wymachiwał pistoletem. Jego obłocona twarz była naznaczona czerwonymi kreskami zadrapań. 

– Ilu was tu jest?! – krzyknął wreszcie. 

– Dwóch, Herr Leutnant! – powiedział żandarm pomału. 

– Gdzie jest najbliższa jednostka?! Połącz mnie z dowódcą! 

– Jawohl, sofort! – widząc, że ma do czynienia z wariatem, żandarm pokręcił kilka razy korbką polowego telefonu. 

Polonius wciąż stał na linii drzew, próbując przebić wzrokiem ciemność na wschodzie. Spojrzał na zegarek: wskazówka pokazywała piętnaście minut po północy. Za chwilę będzie tu ten oficerek z posiłkami. Trzeba będzie uciekać do Warszawy.  

Sprawdził pistolet za paskiem, kiedy do jego uszu doszedł jakiś dziwny, wzmagający się z każdą chwilą świst. Nagle rozległ się huk i pisk, jakby ktoś wyrzucił starą, sprężynową kanapę z czwartego piętra. Odwrócił się i ku swojemu najgłębszemu zdumieniu zobaczył dwupłatowy samolot z wyłączonym silnikiem sunący coraz wolniej w kierunku dwóch ognisk. Przez chwilę stał zdumiony, wreszcie ruszył szybko i stanął naprzeciw. Zgodnie z instrukcją pułkownika Perkinsa mignął pilotowi latarką: dwa długie, trzy krótkie, dwa długie.  

Na ten znak silnik prychnął i odezwał się głośnym, równym basem. Polonius poczuł się zaproszony i rzucił się pędem w kierunku samolotu.  

Po opanowaniu sytuacji i telefonie do jednostki przeciwlotniczej w Góraszce Max zabrał dwóch żandarmów i pobiegli w stronę pałacyku, minęli staw i wpadli do ciemnego parku. Biegli przed siebie poganiani przez porucznika, kiedy nagle ciemności rozświetliła jakaś jasność. Przystanęli pod wielkim dębem nasłuchując. Ale oprócz nieopisanego blasku gdzieś tam za parkiem było cicho.  

– Naprzód! – Max wydał komendę i pobiegli w kierunku ognia. 

Dobiegł do samolotu z czerwoną gwiazdą na burcie. Silnik hałasował a z przedniej, otwartej kabiny wychyliła się głowa w pilotce i goglach na oczach. Pilot ponaglił Poloniusa ręką w długiej rękawicy: 

Nu dawaj, dawaj, skorieje, skorieje, uchodim!     

Wrzucił plecak, kiedy samolot zaczął pomału toczyć się po łące. 

W tym momencie z parku wyskoczyło trzech ludzi: – W samolot, ognia! – rozkazał Max. Dwóch żandarmów, którzy nigdy nie mieli do czynienia ze strzelaniem do wroga próbowało zarepetować karabiny, gdy nagle z kabiny pilota rozległo się przekleństwo. Pilot wyciągnął wielki rewolwer i wypruł cały bębenek w stronę Maxa.  

Gatow? Uchodim! – Polonius wskoczył po skrzydle i wpadł do otwartej kabiny.  Samolot zgrabnie nawrócił przy dopalających się ogniskach i rozpędzając się gwałtownie szarpnął do góry. Kiedy usadowił się w kabinie, pilot odwrócił się do niego pokazując, żeby zapiął pasy. Pęd powietrza był nie do zniesienia, skurczył się w kabinie i zamknął oczy.   

– Ma pan gości – lekarz stał nad łóżkiem porucznika Schrammla, który znalazł się tu po wydarzeniach ostatniej nocy. Umyty, opatrzony wypoczywał w izolatce. Otworzył oczy. Po kilku zastrzykach głowa przestała boleć, choć pozostawała obandażowana, podobnie jak lewa ręka.   

Do pokoju weszły dwie postacie w czarnych mundurach. Przez chwilę przyglądały się Maxowi. 

– Jak pan się czuje, panie poruczniku? – Hahn podszedł do łóżka, odczepił tabliczkę informacyjną o stanie pacjenta studiował ją przez chwilę, po czym odwiesił z powrotem i spojrzał na porucznika. – Jak pan się czuje? 

Oprócz kilku fizycznych i niegroźnych ran, Max dochodził do siebie psychicznie. – Już dobrze, Herr Standartenfuhrer. Dzięki panu doktorowi… 

– Co się właściwie wydarzyło wczoraj wieczorem? – Hahn usiadł na podsuniętym mu przez Glocka krześle i uważnie spojrzał porucznikowi w oczy. – Był pan w Berlinie, skąd ta nagła chęć zobaczenia stolicy? – uśmiechnął się ironicznie. 

Max podciągnął się i usiadł. Teraz on spojrzał w oczy tego syfilityka Hahna.  

– Zostałem nagle wezwany, żeby dowiedzieć się, że mój brat, major Rolland Schramml, as Luftwaffe wielokrotnie odznaczany za bohaterstwo w boju został zestrzelony nad południową Anglią. To chyba jest dobry powód zobaczenia stolicy, Herr Standartenfuhrer? – ostatnie słowa wycedził podniesionym głosem. 

Przez kilka sekund trwała niezręczna cisza, którą wreszcie przerwał Glock: – Bardzo współczujemy panie poruczniku… Pan rozumie, martwiliśmy się o pana, nie mówi pan, gdzie i kiedy pan jedzie i dochodzi do takich sytuacji jak wczoraj. O mało nie postradał pan życia działając na własną rękę. Nie można tak! Jest pan młody, jest pan przyszłością tego narodu, trzeba działać rozważnie. 

Już to gdzieś słyszałem, i to zupełnie niedawno – Max uśmiechnął się do swoich myśli. – Teraz będą zapewne drążyć temat wczorajszej strzelaniny… 

– Herr Leutnant, Sturmbahnfuhrer Glock ma absolutną rację: stoimy murem za panem, jesteśmy na każde wezwanie. Mamy ludzi i środki.          Hahn wstał i uśmiechnął się pojednawczo do Maxa – razem możemy wiele Herr Leutnant!  

Teraz Glock przejął inicjatywę: – Przesłuchaliśmy tych dwóch żandarmów z Wiasniwy. Opowiedzieli o nocnym strzelaniu do ruskiego samolotu, który wylądował niedaleko pałacu, ale chyba byli pijani, że widzieli coś takiego? Co pan o tym myśli poruczniku? – zwrócił się do Maxa z judaszowskim uśmieszkiem. 

– Nie, nie byli pijani… – Schramml zbierał szybko myśli: od tego, co teraz powie wiele zależy, trzeba uważać, bardzo uważać na każde słowo. – Nie byli pijani, pozostawali na służbie i należy im się pochwała za zdecydowanie.  

– Czy chce pan potwierdzić, Herr Leutnant, że i pan widział ruski samolot startujący z niewielkiego poletka niedaleko pałacu?!  

– Oczywiście, strzelaliśmy do nich a oni do nas! Niestety, było ciemno i… Chociaż nie, tam płonęły dwa ogniska! Sprawdźcie to! Jakby znak, gdzie on ma wylądować, tak! 

Gestapowcy spojrzeli po sobie: – Już sprawdziliśmy… Były ogniska i są ślady na trawie od kół, ślady urywają się na końcu pola…   Po co ten samolot wylądował, żeby kogoś zabrać? Kogo?! 

Max czuł, że gestapowcy coraz bardziej zapędzają go w kozi róg. Nagle doznał olśnienia. – Herr Standartenfuhrer, kiedy po raz ostatni widział pan Unteroffiziera Kubla?! 

Gestapowcy spojrzeli zdumieni po sobie. 

Zbierało mu się na mdłości. Niewielki, dwupłatowy samolot falował raz w górę, potem ostro w dół, znowu i znowu aby uniknąć ostrzału z ziemi. Mimo, że zapiął pasy, trzymał się jakiegoś żelastwa dla pewności. Skurczył się w kabinie, żeby nie być wystawionym na pęd powietrza, ale i tak skostniał z zimna. Pilot wyrównał na chwilę lot, odwrócił się do niego i coś powiedział, jakimś takim dziwnie wysokim głosem pokazując na swoje plecy. Nie załapał w pierwszej chwili, szczękając zębami. Pilot powtórnie odwrócił głowę w pilotce i goglach pokazując za siebie a potem na niego. Odwrócił się i ze zdumieniem dostrzegł kawałek rękawa za swoim prymitywnym siedzeniem. Wyszarpał go: gruba, lotnicza skórzana kurtka podbita futrem! I pilotka na głowę. 

Lecieli długo, jego błędnik przyzwyczaił się po pewnym czasie do tej huśtawki, co przyjął z ulgą do wiadomości. Pilot musiał być bardzo dobry, bo leciał tuż nad wierzchołkami drzew, omijając przeszkody.  Czasem wypadali znad lasu na płonącą wioskę, która szybko zostawała za nimi. Nic z tego nie rozumiał, ale wiedział, że jeszcze więcej niewiadomych przed nim. 

Poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła: to pilot zredukował obroty i ostrożnie w ciemnościach podchodził do lądowania. Łagodnie posadził samolot na trawie, czemu towarzyszyło skrzypienie i metaliczne jęki. Jeszcze przez chwilę toczyli się po łące aż wreszcie nastała cisza.  Pilot wyskoczył zgrabnie z kabiny, po skrzydle zszedł na ziemię. Akurat, kiedy podjechało jakieś dziwne auto, z którego wyskoczył zapewne oficer. 

Towariszcz kapitan, melduję powrót z misji! – pilot wyprężył się jak struna i zameldował nie odrywając dłoni od pilotki. Ale towarzysz nie był zainteresowany meldunkiem, zignorował pilota i chwilę przyglądał się kabinie, w której siedział Polonius. 

No, dawajtie sjuda! – zachęcił. 

Skostniały z zimna nie bez trudności odpiął pasy i wygramolił się, zeskakując na skrzydło i na ziemię. Kapitan, zapewne w jego wieku, w jakimś dziwnym mundurze przyglądał mu się ciekawie. Wokół panowała ciemność, tylko światła auta dawały trochę iluminacji tego miejsca. Ale to wystarczyło, żeby dostrzec pilota, który ściągnął pilotkę, rozsypując długie, blond włosy.  

Just a minute – powstrzymał kapitana, który coś do niego mówił. Podszedł pomału do dziewczyny. Mogła mieć dwadzieścia kilka lat. Dopiero teraz zobaczył, że ma łobuzerskie spojrzenie i ogień w niebieskich oczach. Właśnie upinała włosy w kok, pochłonięta tym trzymała spinki w ustach. Zamarła z tymi spinkami, kiedy do niej podszedł. 

Thank you… – powiedział, po czym pomyślał intensywnie aż sobie przypomniał: – spasibo!  

Dziewczyna roześmiała się szczerze: – Never mind, just a job!- wzruszyła ramionami. – Just a job. – klepnęła go po ramieniu i wróciła do czesania niesfornych włosów. 

Zdjął lotniczą kurtkę: – Thanks, saved my life. – Pilotka spojrzała na kapitana, ten lekko skinął głową. – Keep it, u nas wsiewo mnoga! Keep it, a suvenir! – Znowu uśmiechnęła się eksponując piękne, białe zęby. 

Dawajtie, nam nada jechat ’– kapitan zapraszał do auta, ale Polonius sięgnął za siebie i wyciągnął pistolet Kubla: – souvenir – wręczył trzymając za lufę zaskoczonej pilotce. – What’s your name? 

Chwila wahania: – Tanya. All the best! – roześmiała się perliście. –  See you later! 

-Take care… 

Jechali w ciemnościach dobre pół godziny. Kapitan nie był rozmowny, ukradkiem zerkał na Poloniusa, może pierwszy raz widział człowieka Zachodu, a może nawet nie wiedział, kogo wiezie? Dojechali wreszcie do jakiegoś miejsca. W nikłym świetle reflektorów spostrzegł samolot: dużo większy i na oko solidniejszy. 

Nu, dawajtie – oficer wskazał drogę do samolotu. – U nas wajna, zdies nie nada ostawatsa. – wyjaśnił i poprowadził Poloniusa do samolotu. Gdzieś na horyzoncie płonął świat.  

– Żadnych wieści? – pułkownik Perkins powitał Winterbothama.  

– Jeszcze nie, kompletnie nie wiadomo. Powinien być u Rosjan. Powinni nas o tym powiadomić. Powinni… powinni… Dopiero, kiedy dotrze do naszej ambasady w Sztokholmie będziemy pewni, na razie pozostają nam domysły. 

– Freddie – Perkins szukał odpowiednich słów – ta misja nie mogła zakończyć się inaczej. Jeden przeciw… 

– Daj spokój – przerwał mu Winterbotham. – Wiem, to nie zawodowiec, kieruje się intuicją, ale może właśnie to jest jego mocna strona? Nie strzela, nie morduje, ale używa głowy. A tego nikt się nie spodziewa. No dobrze, a jak z tymi ruskimi? 

– Są w Edynburgu, pomału pojadą do Cambridge. Tam przejrzymy ich, ugościmy, dostaną od nas broń. Formalności da się przeciągnąć z kilka dni. NKWD bardzo naciska, wręcz zarzucają nam sabotaż. Ale odpowiadamy, że mamy swoje procedury i że to dla ich dobra. Ale oni… oni nie liczą się z tym, wysłać agentów do Austrii, wkrótce przypłyną następni! – Perkins spojrzał na Freddiego. 

– Tak, to zdumiewające, jak szastają ludzkim życiem! Ale miejmy nadzieję, że dobrze zajęli się naszym człowiekiem! Tyle od niego zależy! 

Max miał pozostać jeszcze kilka dni w szpitalu. Nawet nieźle, dobre żarcie, zgrabne pielęgniarki, pewnie specjalnie dobrane, żeby szybciej chciało się wrócić do życia. 

Wydarzenia kilku ostatnich dni nadwyrężyły jego nerwy. Jeszcze nigdy przedtem w życiu porucznika nie działo się aż tyle. Ale fakt pozostawał faktem: zgubił angielskiego szpiega nie zdobywszy tych cholernych skrzyń z AVY. Po co zrzucili go tutaj? Na pewno nie po to, żeby zniszczył archiwum ambasady brytyjskiej. A więc po co?! 

Herr Leutnant, czas na leżakowanie – jego ulubiona pielęgniarka Helga, wysoka blondynka z szerokimi biodrami podeszła do łóżka zapraszając na taras. Natychmiast wyobraził sobie, jak na nim siedzi z przymkniętymi oczami poruszając się powoli… Jej warkocz, no właśnie, nie mógł sobie wyobrazić w tej scenie warkocza… 

Herr Leutnant … uśmiechnęła się, jak gdyby czytając w jego myślach… Bitte! 

– Teraz nie mogę – pokazał wzrokiem krocze. Dziewczyna zrobiła duże oczy i otworzyła usta. – Aber Herr Leutnant… 

Kilka długich godzin lecieli samolotem transportowym. Tym razem, wciśnięty w trochę wygodniejszą ławkę i owinięty w grubą, lotniczą kurtkę od pięknej Tani zdołał się zdrzemnąć. Wydarzenia ostatnich godzin wciąż pozostawały gdzieś w podświadomości. Oczywiście, kiedy pułkownik Perkins namawiał go do misji nie wspomniał, że będzie to wiązało się z takim ryzykiem. Zresztą, wiadomo, że diabeł tkwi w szczegółach i kiedy sytuacja wymyka się spod kontroli nic nie jest już dłużej przewidywalne. 

Wylądowali na jakimś dużym, zaciemnionym lotnisku. Pod samolot natychmiast podjechała czarna limuzyna. Kapitan, który eskortował go przez całą drogę wyprostował się jak struna i składał meldunek innemu, który wysiadł z auta: szczupły, wysoki oficer w granatowych bryczesach, czarnych oficerkach, zielonej kurtce mundurowej i granatowej czapce z czerwonym otokiem. Mruknął coś do kapitana, który zwrócił się do Poloniusa wskazując auto: 

Get in. 

Znowu trwało kilkadziesiąt minut zanim dotarli na miejsce. Po drodze spoglądał za okno, choć w tych ciemnościach trudno było cokolwiek zobaczyć. Nagle pojawił się charakterystyczny budynek – wieża z wielkim zegarem i czerwoną gwiazdą na szczycie: był w Moskwie! 

Podjechali pod monstrualny, klocowaty budynek i wjechali na dziedziniec. Niezliczone korytarze i piętra, wreszcie dotarli do jakiegoś pokoju. Milczący do tej pory oficer wskazał na krzesło. Sam zdjął czapkę i położył ją na półce. Czerwona gwiazda na otoku mignęła złowrogo. 

Oficer usiadł naprzeciwko za biurkiem i rozłożył ręce: 

– Jest pan w Moskwie, na Łubiance. Stąd nie ma wyjścia, chyba, że sami pana wypuścimy. A więc proszę, w pana interesie jest ścisłe odpowiadanie na pytania. – Skinął głową na żołnierza siedzącego przy maszynie do pisania. – Imię, nazwisko, stopień? 

Zdumiony Polonius spojrzał mu prosto w twarz: – Pan żartuje panie oficerze?  

Ale tamten zerwał się z miejsca i w ataku furii uderzył w blat biurka: 

– U nas trwa wojna, nie mamy czasu bawić się ze szpiegami, albo mówisz, albo jedno moje słowo sprawi, że już nikt nigdy o tobie nie usłyszy, ponjał?! 

Polonius doskonale pamiętał instrukcje, które przed wylotem otrzymał od pułkownika Perkinsa. Przygiął się do przodu i powiedział: 

– Jestem agentem Jego Królewskiej Mości Króla Jerzego. Pracuję dla brytyjskiego wywiadu. I u nas też trwa wojna. 

Szpion? No choroszo. – Podszedł od tyłu do krzesła i nagle przystawił pejcz do policzka Poloniusa: – No dawaj, teraz mów! 

– Zawołajcie pułkownika, nie będę rozmawiał z nikim poniżej tego stopnia. – Jedyną reakcją był trzask pejcza o blat biurka, aż podskoczył żołnierz skupiony nad stenografowaniem. 

– A ja ci nie wystarczam, ty swołocz?! – przybliżył swoją twarz. Powiało przetrawioną wódką. – Odpiął kaburę i podstawił Poloniusowi pod nos wielki rewolwer. – Ot tiebie połkownik! – uśmiechnął się złowieszczo. – Kola, zawołaj naszych chłopców od składania zeznań – zachichotał. – Za pół godziny będę wiedział wszystko nie tylko o tobie, ale i o królu Jerzym – spojrzał, jakie wrażenie wywołał na podwładnym, ale ten nagle stanął na baczność a w oczach miał przerażenie. Oficer odwrócił się w stronę drzwi i głupawy uśmieszek zamarł mu na ustach.  

Tłusty oficer w takim samym mundurze stał w drzwiach. Musiał być wysoko w hierarchii, bo przesłuchujący również stanął na baczność i wyrecytował: – Towariszcz połkownik, pozwólcie zameldować: przesłuchuję imperialistycznego szpiega, który… – Nie dokończył, bo z krzesła podniósł się Polonius i zwrócił do przybyłego: 

– Panie pułkowniku, proszę o rozmowę w cztery oczy! 

Enkawudzista o nalanej twarzy przyglądał mu się przez chwilę, wreszcie dał głową znak. W mgnieniu oka zostali sami. Podszedł pomału i usiadł za biurkiem. – Nu, sztoż takowo, towariszcz szpion?  

Polonius wiedział, że nie będzie lekko przekonać tego grubasa, ale próbować trzeba. 

– Towarzyszu pułkowniku, jestem tutaj, ponieważ takie były ustalenia pomiędzy brytyjskim wywiadem a NKWD. Wykonałem zadanie w Warszawie, teraz macie mi pomóc w dotarciu do Szwecji. 

– Mamy pomóc? A dlaczegóż to? 

– Bo tylko wtedy z Anglii wystartuje samolot, który zrzuci waszych agentów do Austrii. Oni tam już są i czekają. 

Pułkownik bawił się ołówkiem spoglądając na Poloniusa: – Bardzo słaba wasza opowieść, ale… sprawdzę wasze słowa. Jeśli się nie potwierdzą, pojedzie pan, towariszcz szpion dalieko, oj dalieko…- wysapał. Pomyślał jednak chwilę: – Kto może potwierdzić to, o czym mówicie? 

– Towarzysz… Stalin. On wie, tak jak i Churchill. To oni dali przyzwolenie na współpracę naszych wywiadów. 

Na pułkowniku nie zrobiło to większego wrażenia. – No tak, oczywiście. A konkretnie? 

– Proszę połączyć się z pułkownikiem Iwanem Cziczajewem z NKWD, albo z brygadierem George Hill’em, jest w Moskwie. Oni są odpowiedzialni za współpracę naszych wywiadów. 

– Dużo wiecie… No, poczekajcie, sprawdzimy – ciężko podniósł się od biurka i pomału ruszył w stronę drzwi. Polonius także wstał: 

– Panie pułkowniku, póki co, proszę nie wpuszczać tu tego idioty z pejczem? 

Nie tylko flirtowanie z pielęgniarkami miał w głowie porucznik Schramml. Długie godziny leżakowania i każdą wolną chwilę oddawał się lekturze. Oczywiście młody, przystojny oficer, który czyta książki po angielsku nie mógł ujść uwagi personelu. Wokół niego wciąż kręciły się pielęgniarki gotowe przynieść mu kompotu albo poprawić koc. 

Pochłaniał tymczasem książkę. Ucieczka Poloniusa w trzydziestym dziewiątym przez Wilno, Kowno, Rygę do Szwecji. Zastanawiające było, ilu miał tam znajomych, o których pisał. 

Gdzie to było… Max wertował strony, pobyt w Kownie, jest: 

„Podczas gdy Marian walczył o paszport odbyłem krótką rozmowę z polskim ministrem, panem Charwatem…”  Ale Maxa zainteresował inny fragment:  

„Marian wpadł do kowieńskiego oddziału Związku Polaków, który zajmował się kwaterami dla uchodźców z Polski, a ja poszedłem na herbatę z brytyjskim konsulem, panem Gentem.” 

Herbatka z brytyjskim konsulem… A dalej jest jeszcze lepiej: 

„Dokładnie w tym momencie byłem w brytyjskiej placówce na spotkaniu z panem Prestonem, który tego dnia absolutnie nie wyglądał na przedstawiciela supermocarstwa. Ból zęba dopada zarówno dyplomatów jak zwykły lud…” 

To nie mógł być przypadek, Tak samo, jak paszport: 

„Wystąpiłem także o wizę łotewską, którą bardzo trudno otrzymać, gdyż władze tego kraju nie podstemplują ci paszportu, dopóki nie okażesz rezerwacji na podróż z Rygi do Sztokholmu. Sposób, w jaki postępują z posiadaczami brytyjskich paszportów nie jest szczególnie uprzejmy.” 

A więc już w trzydziestym dziewiątym cieszył się względami Brytyjczyków. Max skojarzył fragmenty książki, kiedy pisał on o bacznej obserwacji sytuacji w Niemczech podczas podróży na wakacje do Warszawy. Już wtedy musiał być ich agentem. Mieli jakiś kanał przerzutowy przez Łotwę do Szwecji… 

Zamyślony nie zauważył nawet, że siostra Helga znalazła sto powodów, żeby ostentacyjnie kręcąc biodrami przejść obok jego leżaka. 

Marta otworzyła drzwi i cofnęła się na widok porucznika Schrammla. To go ubawiło: – Nie spodziewała się pani ujrzeć mnie już więcej żywego, Marto? 

– Nie było pana od kilku dni, martwiłyśmy się z mamą, nawet gestapo pana szukało, więc… 

Wszedł do korytarza i zamknął za sobą drzwi. – Jak to: gestapo? 

Marta wzruszyła ramionami: – Trzech, kilka dni temu. Starali się być mili, nie najlepiej im to wychodziło. Ale wypytywali o pana, gdzie pan może być, gdzie jest pana pokój. 

– Wchodzili tam?! 

– Nie, mama powiedziała, że to pokój pana porucznika i jeśli to nie jest oficjalna rewizja, lepiej, żeby tam nie wchodzili. 

– Naprawdę tak powiedziała? 

Marta uśmiechnęła się skromnie. – Takie jesteśmy.  Czy pan porucznik zostanie teraz u nas? – zapytała filuternie, co natychmiast zmiękczyło serce Maxa.  – Niestety, muszę się spakować i wracam do Berlina.  

– Podobało się panu na wakacjach? 

– No, na brak wrażeń nie mogę narzekać. 

– Szukał pan dworku w Wiasno, udało się panu dotrzeć tam? 

Max spojrzał uważnie w jej oczy, ale oprócz dziewczęcej ciekawości nie dostrzegł nic podejrzanego. W końcu, wyjeżdża stąd za kilka godzin. 

– Taak – powiedział przeciągle – Wiasno okazało się Wiązowną, na południowy wschód od Warschawy. Ale ten dworek, który tam jest wymaga sporych nakładów, więc zostawiłem sprawę. 

– A książka, którą mi pan obiecał? – znowu ten sam ton. 

Max zasępił się. – Pani wybaczy, jeszcze nie przeczytałem, ale jak skończę, wyślę pani! 

– Żebym tylko ja nie skończyła przez nią. Na Pawiaku. 

Max uśmiechnął się. – Napiszę dedykację:” Od porucznika Schrammla”. 

– Jeśli to ma pomóc? 

Porucznik uśmiechnął się patrząc w oczy Marty. Nagle zapytał: 

– Czy pani zna się na broni? 

Duże oczy Marty stały się jeszcze bardziej okrągłe:                                – Przepraszam, o czym pan mówi panie poruczniku? 

– No… czy pani potrafi obsługiwać pistolet? Załadować, rozładować, zmienić magazynek, zabezpieczyć? 

– Potrafię… – dała sobie chwilę do namysłu – potrafię ugotować rosół, zrobić naleśniki, a nawet kopytka z ziemniaków. 

Porucznik spojrzał na tę piękną buzię i uśmiechnął się.                    – Chciałbym kiedyś spróbować rosołu… Jeśli mnie pani zaprosi, Marto. Ale pani jest córką oficera, a córki oficerów są nieraz bardziej bojowe niż synowie? 

Marta wstała od stołu – proszę zapytać mamę, jak było w tym domu: koszary ojciec zostawiał za progiem, tutaj był papciem i mężusiem. Nie mówię o broni, miał zakaz wnoszenia jej do domu, bawiłam się lalkami, nie pistoletem, niech mi pan wierzy poruczniku Schramml – uśmiechnęła się w taki sposób, że Max był w stanie uwierzyć we wszystko. 

– Wracam do Berlina. Czy…, kiedy będę w Warschawie mogę panią odwiedzić, Marto? 

Te maślane oczy znała nie od dziś. – Oczywiście, jest pan zawsze mile widziany. 

Kiedy odjechał, usiadła i zatopiła twarz w dłoniach. Serce waliło jej jak młotem. Mam nadzieję, że uwierzył – pomyślała. Ta jedna chwila, kiedy był w łazience kilka dni temu. Wśliznęła się do jego pokoju, wyciągnęła Parabellum z kabury i sprawnie zamieniła magazynki, kiedy usłyszała, że wraca. Zapomniał mydła do golenia. Szybko zaczęła ścielić jego łóżko. Był zdumiony, bo nigdy wcześniej tego nie robiła. Musiała się przemóc i udając zalotną idiotkę spłonęła rumieńcem.  

Kapitan Antonii Voellnagel miał dość. Nie po to wylatał całą turę lotów w 301 dywizjonie bombowym, żeby teraz jego i cały polski personel służący w ramach tajnego 138 dywizjonu brytyjskiego był traktowany jak śmieci. Przeszkody na każdym kroku: brytyjscy mechanicy przydzieleni do obsługi polskich Halifaxów sabotowali wszelkie prace, atmosfera w kasynie była napięta. Chyba nie tak wyobrażali sobie wspólną walkę. Ci, którzy jak kapitan, zakończyli turę lotów i zamiast ulokować się na ciepłych posadkach instruktorów zgłosili się ochotniczo do138 dywizjonu, żeby dowozić do okupowanego kraju cichociemnych i broń dla AK. 

Niezrozumiała była niechęć Brytyjczyków do polskich załóg. Nazywali ich „Polish bandits” z powodu nienawiści, której nie kryli w stosunku do Niemców. 

Ale teraz przelał się kielich goryczy. Kapitan Voellnagel, który był „Senior Officer” odpowiedzialny za współpracę z Brytyjczykami wkręcił w wałki maszyny do pisania czystą kartkę i po chwili namysłu zaczął stukać w klawisze list do generała Ujejskiego, Inspektora Polskich Sil Powietrznych: – 

„Eskadra ta miała wykonać zadania specjalne, jak utrzymanie łączności z krajem przez zrzucanie ludzi w Polsce, dostawę potrzebnego do dywersji materiału, bombardowanie o specjalnym znaczeniu. Eskadra ta miała oczekiwać na rozkazy Naczelnego Wodza, miała służyć bezpośrednio Rządowi Polskiemu. Wygląd tego, co pozostało z projektów, przewidywań i marzeń – jest pożałowania godny. Z tego, jak Anglicy odnoszą się do nas i jak obsługują maszyny nam przydzielone, nie można wysnuć innego wniosku jak ten, że jesteśmy wśród nich intruzami, że łaskę wyświadczono nam dając Halifaxy, że nasze zadania nie są tej wagi, jak się nam wydaje.” 

Kapitan wstał od maszyny. Przygładził włosy, wysoki, postawny, jego twarz wyrażała zdecydowanie i bezkompromisowość. 

 Zapalił papierosa i nalał sobie szkockiej. Podszedł do okna i spojrzał na zewnątrz: księżyc w pełni świecił trupim blaskiem. Voellnagel odpowiedzialny był za stosunki z brytyjskim personelem, ale oni nie wykazywali ani krztyny dobrej woli. Tak się nie da walczyć. Jeśli to mieli być sojusznicy… 

Kapitan wiedział od przyjaciela, komandora Krawczyka, że w Szkocji, gdzie stacjonowały nasze łodzie podwodne wcale nie było lepiej.  

O co im kurwa chodzi?! Czują się gorsi? W trzydziestym dziewiątym dali ciała, żeby nas wspomóc, teraz my wspieramy ich. O co im chodzi?! 

Kapitan pociągnął łyka ze szklanki i kontynuował list do wielkiego inspektora bez nadziei, że to coś da… 

Polonius od dłuższego czasu siedział w zatęchłym pokoju na Łubiance czekając na szybkie wyjaśnienie sprawy. Była noc, chciało mu się spać, oczekiwał jakiegoś sensownego ruchu ze strony Rosjan. 

Nagle otworzyły się drzwi i wszedł ten od pejcza w towarzystwie jakiegoś osiłka. 

Nu, sobierajtieś, idiom w tiurmu towariszcz szpion! – powiedział to z jakąś satysfakcją w głosie. Nu dawaj, dawaj, skorieje! 

Polonius nie mógł uwierzyć w to, co widzi, ale osiłek w białej koszulce w granatowe, poprzeczne paski przywrócił go do rzeczywistości rzucając na ścianę, co wyraźnie ubawiło kapitana.  

– Powiedziałem ci: jedno moje słowo. Zabierajcie go! 

Pułkownik Perkins wiedział, gdzie Freddie chodzi na wieczorne spacery z Jackiem. Czekał tam na niego. Kiedy się pojawił, wysiadł z auta i uśmiechnął się. Oto Freddie halsował tak, jak chciał Jack prowadzony na krótkiej smyczy: w lewo, do tyłu, nagle prosto, w prawo i do tyłu, gdzie trawa pachniała jakąś samiczką, potem strzała do przodu i znowu zawieszenie nad kępą trawy… Skupiony na psie prawie nie zauważył, że wpadł na Perkinsa. 

– Co tu robisz?! – Spojrzał zdumiony. 

– Wpadłem na pewien pomysł, wyobraź sobie. Musiałem ci o tym powiedzieć. 

– Myślisz o Poloniusie? 

– Możemy dowiedzieć się, czy dotarł do Rosji! 

– Niby jak?! 

– No przecież mamy w Moskwie naszego człowieka, odpowiedzialnego za współpracę z NKWD? Wyślę depeszę przez naszą ambasadę! Jeśli Polonius jest w Moskwie, to on będzie o tym wiedział! A jeśli nie wie, to mamy pewność, że nie dotarł! 

Pułkownik Winterbotham podrapał się po głowie.  – Wiem, kogo masz na myśli! Jedziemy do twojego biura! 

Polonius ocknął się w śmierdzącej celi bez okien. Miał rozcięty łuk brwiowy i wargę. Bolała go głowa. Nie rozumiał całej tej sytuacji, dalekiej od wizji pułkownika Perkinsa. Ten idiota od pejcza miał jednak rację: poślą go na białe niedźwiedzie, o ile przeżyje śledztwo. Miał w zanadrzu fiolkę z trucizną, ale to… ostateczność. 

Skrył głowę w dłoniach siedząc na zimnej podłodze, kalkulował swoje szanse na wydostanie się stąd. Nie były wielkie. W zasadzie były żadne. Nagle zobaczył staw, poczuł jego zapach, ciepłą wodę obmywającą jego nagie ciało, głośną muzykę świerszczy. Dzięki ci Boże, że mogłem jeszcze tego doświadczyć, zanim odejdę… Zapadł w płytki, nerwowy sen. 

Obudził go chłód i hałas na korytarzu. Ktoś krzyczał, co dziwne, wyłapywał pojedyncze słowa po angielsku. Nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem. Oprócz wartownika i tłustego pułkownika stał tam ktoś jeszcze. Polonius zmrużył oczy, żeby lepiej się przyjrzeć, bo zdawało mu się, że ten drugi, szczupły człowiek był w jakimś znanym mu mundurze. Ale zanim zdołał zorientować się, tamten zaczął krzyczeć wzburzony. 

– Taka wasza współpraca?! Zamykacie bezmyślnie naszych najlepszych agentów! Jaka była umowa?! Ty wiesz, że wasi agenci czekają u nas na znak, kiedy on znajdzie się w Szwecji?! Germański sabotażysta! 

Tłusty pułkownik próbował coś wytłumaczyć, ale kościsty Colonel w brytyjskim mundurze był w furii. – Ty jesteś germańskim szpionem – pokazał na tłusty brzuch zaskoczonego enkawudzisty. – Zaraz o tym zamelduję, będziesz miał dużo szczęścia, jak towarzysz Stalin wyśle cię na białe niedźwiedzie a nie na Kołymę! Job twoju sabacza mat’!- dodał dla jasności. 

Wysoki, kościsty pułkownik w brytyjskim mundurze podszedł do Poloniusa. Chwilę przyglądał mu się, wreszcie wyciągnął rękę 

Colonel George Hill, bardzo mi przykro, że tak pana potraktowano. Obawiam się, że winni tego – spojrzał na grubego pułkownika – nie zaznają łaski swoich szefów. Proszę ze mną – wyciągnął rękę. 

Pociąg z Warschau do Berlina zatrzymał się na stacji Neu Bentshen. Max wyszedł na korytarz i otworzył okno. Znowu doszedł go zapach smołowanych podkładów kolejowych, zapach dzieciństwa. Uśmiechnął się do swoich wspomnień, kiedy zobaczył znajomą postać naczelnika stacji z podniesionym lizakiem. Parowóz pomału ruszył i stacja zaczęła się oddalać. Kiedy wagon Maxa mijał naczelnika, złapali kontakt wzrokowy na krótką chwilę. Wyprostował się i zasalutował, na co porucznik uśmiechnął się. Już za chwilę pęd powietrza był zbyt duży, Max zamknął okno i wrócił do pustego przedziału, wracając do lektury. 

Był pewien, że Polonius już w trzydziestym dziewiątym był brytyjskim agentem. Kiedy upadła Warszawa, nie bez kozery starał się przedostać na wschód, do Rygi, jedynego wolnego wtedy jeszcze portu. To musiało być wcześniej ustalone. Dlatego uciekał właśnie tam. Ale jak zbratał się z bolszewikami, o których tak lekceważąco pisze w książce, o ich śmierdzących mundurach, karabinach na sznurku, nieładzie w wojsku? Dlaczego ci sami bolszewicy przysłali po niego samolot?! Był podwójnym agentem?! 

Rozsiadł się wygodnie. Do Berlina jeszcze dwie godziny, rozpiął haftkę pod kołnierzem i zagłębił się w lekturze.

Część czwarta

– Sytuacja Rosjan jest doprawdy rozpaczliwa: Niemcy są już pod Moskwą i Leningradem – Polonius i pułkownik Hall siedzieli w oddanym do ich dyspozycji pokoju na Łubiance. – W wyjaśnieniu sytuacji pomógł jeden telefon do Londynu i krótka rozmowa z pułkownikiem Cziczajewem, moim radzieckim odpowiednikiem w Londynie – uśmiechnął się. – Pułkownik wściekł się na wiadomość, jak pana potraktowano. Ten tłusty pułkownik i jego ludzie już skończyli kariery, zapewnił mnie o tym. Pewnie ich rozwalą za sabotaż. To nie nasza sprawa. – Pomyślał chwilę, zaciągnął się papierosem zanim kontynuował.

– Przerzucą pana do Leningradu, skąd na pokładzie łodzi podwodnej dostanie się pan do Sztokholmu. Tam, z naszej ambasady dadzą znać do Londynu i radzieccy agenci natychmiast wystartują do Austrii. Szkoda, że przez takich tłustych wieprzy jak ten, który pana tu przetrzymywał tracimy czas.

– Co z nim będzie? – zainteresował się Polonius.

– Właśnie skończył karierę, podobnie jak ten z pejczem, jak go pan nazwał. Nie chciałbym być w ich skórze…

– A propos: czy mógłby pan zapytać o moją kurtkę lotniczą? Dostałem ją w podarunku…

Znowu długi lot, Polonius wstał rozprostować kości i podszedł do okienka wychodzącego na zachód: łuny ognia gdzieś na horyzoncie. Naród płacił za sojusz dwóch zbrodniarzy. Naród, czyli setki i tysiące niewinnych kobiet, dzieci, zwykłych ludzi. Polonius doświadczył tego dwa lata temu w Warszawie. Widział, jak politycy potrafią zniszczyć życie uczciwych, prostych ludzi. Widział bombardowane szpitale, rozstrzeliwane przez niemieckie samoloty matki i dzieci. I nie mógł zrobić nic, postanowił więc napisać o tym książkę i rozesłać ją po świecie, aby dać świadectwo niemieckiego barbarzyństwa. Nie mógł wówczas przewidzieć, że to obróci się przeciwko niemu…

Mózg uciekł mu gdzieś wysoko, znak, że podchodzą do lądowania. Pod samolot natychmiast podjechała czarna limuzyna. Szybko i bez jednego słowa został zawieziony gdzieś nad morze: śmierdziało śledziami, wiał ten charakterystyczny wiatr od morza niosący zapach glonów i przestrzeni.

Poprzez słabo oświetlone zakamarki został doprowadzony do miejsca, w którym cicho mruczały diesle łodzi podwodnej. Szybko, przez trap, poczuł, jak grunt zachwiał mu się pod stopami. Przez kiosk, w dół. Śmierdziało ropą, spalinami, czymś jeszcze… Bardzo ciasne pomieszczenie, do którego został wprowadzony i zamknięty. Za chwilę poczuł wzmagające się wibracje silników. Za drzwiami słyszał głosy, komendy wydawane po rosyjsku. Zrzucił swoją lotniczą kurtkę i rozejrzał się wokół: ciasne pomieszczenie, proste łóżko, rozkładany stolik i szafka. Dosyć, żeby zwariować, jeśli ktoś cierpi na klaustrofobię, pomyślał.

Usiadł na łóżku i zdjął buty. Jakże marzył o kąpieli. Ostatni raz pływał w stawku w Wiązownie. Noc, gorąca noc, świerszcze i oszałamiający zapach jaśminu. Uśmiechnął się do wspomnień, kiedy nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich jakiś oficer w czarnym mundurze. Zatrzasnął za sobą drzwi przyglądając się przez chwilę swojemu gościowi. Wreszcie uśmiechnął się: – Kapitan Marinesko – wyciągnął na powitanie rękę.

Był niezbyt wysoki, z czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu. Z jego pucułowatej twarzy biła jakaś poczciwość.

– Jest pan moim gościem, proszę się czuć jak u siebie w domu – roześmiał się pokazując swoją małą kajutę, w której ledwie mieściły się dwie osoby.

Bez słowa wyciągnął z szafki na ubrania butelkę wódki i dwie szklanki. Polonius z przerażeniem obserwował, jak tamten napełnił je do jednej trzeciej i postawił przed nim. – Niestety, nie mam lodu – uśmiechnął się i uniósł swoją szklankę w górę. – Za pański szczęśliwy powrót! Polonius ostrożnie uniósł swoją i uśmiechnął się do kapitana: – Na zdarowie!

– Na zdarowie! – podniósł szklankę do ust nie chcąc być niegrzecznym.

Wódka rozpaliła mu trzewia jak cold fire. Kapitan Marinesko uśmiechnął się lekko widząc przed sobą dyletanta. Wy pewnie tylko te wasze perfumowane świństwo pijecie – pomyślał i podniósł słuchawkę telefonu. Za pięć minut rozległo się stukanie do drzwi i pojawił się kucharz z talerzem. Polonius spojrzał ze zdumieniem na małe kanapki z kawiorem i wędzonym łososiem.

Pamiętał z dzieciństwa opowieści ojca o wojnie polsko bolszewickiej w 1920 roku. „Szabla do uda, lanca w dłoń, bolszewika goń, goń, goń!”. Ale głupio było odmówić drugiej szklanki wódki, co on sobie pomyśli o nas?!

Po trzeciej szklance, biorąc przykład z kapitana brał do ust rękami kawałki wędzonego jesiotra i zagryzał białym chlebem, wciąż słuchając morskich opowieści, którymi raczył go gospodarz. Nagle spojrzał na Poloniusa, odczekał chwilę, jakby się wahał, wreszcie zapytał:

– Jak wygląda Londyn?

Polonius spojrzał zdumiony. Dla niego to była codzienność, dla kapitana nigdy nie spełniony sen.

– Jak stoisz na Trafalgar Square, Picadilly czy nad Tamizą, przy Parlamencie, czujesz na plecach wielkość Imperium. Ale są też dzielnice, gdzie bieda aż piszczy i tam strach się zapuszczać.

Kapitan Marinesko rozlał następną kolejkę:

– A ludzie, jacy są ludzie?

Polonius z przerażeniem spojrzał na kolejną porcję wódki. Szybko zagryzł kanapką z wędzonym łososiem.

– Ludzie tacy sami jak w Leningradzie, Moskwie, Warszawie: zawsze zalatani, kochają się albo nienawidzą, wychowują dzieci i chcą dla nich jak najlepiej. Pracują i martwią się, czy tej pracy jutro starczy dla nich. Chcą normalnie, godnie żyć. Jak wszędzie.

Telefon przerwał tę dywagację. Kapitan Marinesko wstał, ubrał czapkę i przeprosiwszy gościa wyszedł na zewnątrz. Polonius z ulgą wyciągnął się na jego koi i przykrył lotniczą kurtką, zapadając w głęboki sen.

Ktoś lekko potrząsał go za ramię. Z trudem wróciła mu świadomość, jeszcze gorzej było z otwarciem oczu. Przez dobrą chwilę nie wiedział, gdzie jest, aż zobaczył nad sobą kapitana. Szeroki uśmiech rozjaśniał jego pucułowatą twarz.

-Towariszcz szpion, dawajties, za pół godziny wysadzamy pana!

Chwilę trwało zebranie myśli. Ostrożnie usiadł na wąskiej koi. Poczuł mdłości i karuzelę w głowie. Najchętniej położyłby się z powrotem i zdrzemnął. Ale kapitan Marinesko, świeży i wypoczęty miał na to sposób. Wlał wódki w dwie szklanki i tonem nie znoszącym sprzeciwu podstawił mu pod nos.

– Duszkiem! – rozkazał.

Na wpół śpiący Polonius posłuchał kapitana. O dziwo, po chwilowym buncie jelit wszystko wróciło do normy. Kapitan spoglądał na tę przemianę, nagle poklepał go po ramieniu.

– Mołodiec! No dawaj tiepier za mnoj! – otworzył drzwiczki i pokazał drogę.

W kiosku łodzi podwodnej ubrali go w sztormiak i walonki. Skupiony przy peryskopie kapitan dał znak i pomału łódź wypłynęła na powierzchnię. Teraz wypadki nastąpiły błyskawicznie: wyskoczył po drabince na pokład, ponaglany przez jakiegoś marynarza w czerni. Było ciemno, wiatr wiał z dużą prędkością, szumiało morze i śmierdziało glonami. Okręt był na wpół zanurzony. Z ulgą wdychał krystalicznie czyste powietrze.

Nagle z brzegu dało się zauważyć trzy długie, dwa krótkie i znowu trzy długie błyski. – Czas, powodzenia, widzimy się w Londynie! – kapitan Marinesko przekrzykiwał szum fal.

Popychany w ciemnościach przez kogoś wskoczył do pontonu, dwóch marynarzy zaczęło wiosłować i wkrótce znaleźli się gdzieś pod kamiennym klifem. Gestem pokazali mu, że ma wysiadać. Niechętnie wskoczył do wody po kolana i zaczął iść w kierunku brzegu, Po chwili odwrócił się jeszcze, ale tam była tylko ciemność, szum fal i zapach morskich alg.

Porucznik Schramml zaanonsowany przez adiutanta wszedł do dużego gabinetu pułkownika Hammlinga.

– Witaj Max – ucieszył się na jego widok. Opowiadaj wszystko od początku! – powiedział wskazując na kozetkę.

Porucznik Schramml, pełen wrażeń z krótkiej wizyty w Warschau nie za bardzo wiedział, od czego zacząć. Tyle się zdarzyło, sprawy tak bardzo się skomplikowały… Zaczął więc od początku.

Pułkownik słuchał nie przerywając Maxowi, przypalał tylko od czasu do czasu papierosa. Kiedy porucznik skończył, wstał i chodził po całym gabinecie myśląc o czymś zawzięcie. Wreszcie usiadł w fotelu i przyłożył filiżankę do ust.

– Czyli… Polonius wywiózł tajemnicę na pokładzie radzieckiego samolotu?!

– Na to wygląda panie pułkowniku. Ten ogrodnik Stanislaw okazał się być brytyjskim szpiegiem. Ulokował się w pałacyku w Wiasno, Wiazofna, i czegoś tam szukał. Być może, tego samego co my.

– Czy Hahn zorientował się w tym? – pułkownik przystanął i spojrzał na Maxa.

– Chyba nie, oni myślą, że ten Kubel, tamtejszy żandarm, który zniknął bez śladu był ruskim agentem. Nic nie wiedzą o Poloniusie i jego książce.

– Czyli… to wszystko przeczytał pan w tej książce?! – pokazał na egzemplarz leżący na biurku.

– Tak, w pewnym sensie panie pułkowniku. – Hammling uniósł brwi. – W pewnym sensie. Wiele miejsc, nazwisk jest w tej książce ukrytych, zakamuflowanych, jak nazwa: Wiasno, miejscowość, gdzie stoi ten pałacyk. Ale mimo to, wszystko pokrywa się z prawdą.

– Szkoda tylko, że nie dotarł pan do tych skrzyń, poruczniku. Dalej nic nie wiemy, co miał na myśli ten… – pułkownik przerzucił papiery na biurku wyciągając kopię listu inżyniera Kozłowskiego. – Pisał, że wie o współpracy wywiadów i o tych cholernych skrzyniach. A właściwie, dlaczego uparłeś się na to Wiasno? Skąd wiadomo, że to akurat tam?!- Hammling stawał się nerwowy i nawet nie zauważył, jak przeszedł na „ty”.

– Miałeś szukać dokumentacji, wiedziałeś, że sprawa, którą ci powierzyłem jest bardzo poważna. I jak się z niej wywiązałeś?!

Max słuchał tego z jakąś rosnącą, dziką satysfakcją chcąc doprowadzić pułkownika do tego właśnie pytania.

Z kamienną twarzą sięgnął po swoją skórzaną teczkę. Odpiął zamki i wyciągnął z niej kilka tekturowych skoroszytów z polskimi nagłówkami. Położył na biurku:

– Właśnie tak panie pułkowniku!

Jak było do przewidzenia, na lotnisku pojawiła się mieszana, polsko – brytyjska komisja do zbadania zarzutów pod adresem Brytyjczyków. Kapitan Voellnagel nie miał złudzeń, że to coś da, ale pozostała mu satysfakcja, że jako Senior Officer, coś w rodzaju łącznika między naszymi a tamtymi zrobił to, co do niego należało. Teraz czekał już tylko na odwołanie i przeniesienie z lotnictwa operacyjnego do jednostki szkoleniowej albo za biurko.

Gorzko to wszystko wyglądało, bardzo gorzko. Przybyli na Wyspy z nadzieją, że tu znajdą odpowiedni grunt, żeby się odbić po porażce w Polsce i Francji. Mieli dobry sprzęt, wszyscy w 138 odbyli turę lotów na Wellingtonach, w polskich dywizjonach zawożąc Adolfowi setki i tysiące ton bomb. Teraz zgłosili się ochotniczo, żeby nie zapomnieć, że tam, daleko najbliżsi cierpią upodlenie, a ich życie codziennie wisi na włosku. A te dżemojady, które nie wiedzą i nie chcą wiedzieć co dzieje się w Polsce, nie czują, nie ogarniają tego ani sercem, ani głową. Rozgrywają jakieś swoje partykularne gierki, od szeregowca po generała. Rzygać się chciało nie raz, ale zaciskali szczęki i robili swoje. Ale jak długo można to wytrzymać, jak długo?!

Gdzieś na wschodzie horyzont z ciemno granatowego zaczął stawać się coraz jaśniejszy. Wiatr ustał, choć fale wciąż rozbijały się o klif, kiedy Polonius dotarł do szwedzkiego brzegu. Z trudem brnął przez fale, na szczęście ostatni stakan wypity z kapitanem Marinesko wciąż trzymał go w pionie.

Dwóch mężczyzn w czarnych kombinezonach czekało na niego. Nie pytając o nic, kazali mu iść pod górę, jeden z przodu, drugi z tyłu. Tak doszli do czarnej limuzyny, usiadł z tyłu w asyście jednego z nich, drugi prowadził. Jechali w milczeniu, długo. Polonius oparł się o siedzenie, zawinął w swoją lotniczą kurtkę i zasnął wymęczony długą i pełną nieoczekiwanych atrakcji podróżą z kapitanem Marinesko.

Obudziło go szarpanie, lekkie, aczkolwiek natrętne. Niechętnie otworzył oczy. Było całkiem jasno, auto stało przed wejściem do jakiejś sporej kamienicy. Dopiero po chwili zauważył dużą, łopoczącą na wietrze brytyjską flagę. Pozbierał myśli i dłońmi otarł twarz. Marzył o gorącej kąpieli i jajecznicy.

– Witamy w Szwecji – jakiś dupek w garniturze uśmiechał się do niego szeroko…

Pułkownik Hammling spojrzał z niedowierzaniem na Maxa, po czym przeniósł wzrok na skoroszyty. Chwilę je studiował, przeglądając kartki z rysunkami technicznymi. – Skąd to masz?!

Max uśmiechnął się. – Z Wiasna, wykopałem to w parku przy pałacu. Kiedy wróciłem do miejsca, w którym ten szpieg uciekł mi w nocy, zauważyłem wbity szpadel. Zacząłem kopać. Gdzieś z metr pod ziemią natrafiłem na skrzynię z tym – wskazał brodą na kilka skoroszytów.

– To wszystko?! – pułkownik stuknął palcem w skoroszyt.

– Ależ skąd, panie pułkowniku, cała skrzynia jest zdeponowana w podziemiach warszawskiej Abwehry. Wie o niej tylko kapitan Guse.

– Trzeba ją jak najszybciej przewieźć do Berlina poruczniku!

– Panie pułkowniku, obawiam się, że są jednak pilniejsze sprawy… – porucznik uśmiechnął się zagadkowo. – Długo studiowałem tę książkę – pokazał na dzieło Poloniusa leżące na biurku. – Jestem pewien, że tak jak w trzydziestym dziewiątym, będzie chciał skorzystać z ich punktu przerzutowego w Skandynawii: przez Sztokholm, Oslo, Bergen na Wyspy.

– A co z Ruskimi? Jaki byłby ich wkład w to i dlaczego?

– Tego nie wiem panie pułkowniku, ale wiem, że brytyjskie statki z zaopatrzeniem dla Armii Czerwonej pływają do Murmańska. Może dogadali się i na innych szczeblach?

Pułkownik Hammling zamknął oczy i pomasował się po skroniach myśląc nad czymś intensywnie. – Co więc proponujesz?

– Coś mi mówi, że musi być teraz w Szwecji w drodze na Wyspy. Skoro tak…

– Nawet jeśli, jak to sprawdzisz?

Max podszedł do biurka, wziął książkę i wertował ją przez chwilę szukając odpowiedniej strony. – Proszę posłuchać tego:

„Zeszliśmy ze statku i już kilka minut później kroczyłem ulicami z moim uniwersyteckim kolegą, który obecnie wykładał na uniwersytecie w Sztokholmie.”

– Ma na imię Gosta i jest pracownikiem naukowym uniwersytetu w Sztokholmie, wcześniej był kolegą Poloniusa w Londynie. Jak pan myśli panie pułkowniku, ilu może być w Sztokholmie profesorów o imieniu Gosta wykładających ekonomię z historią pracy w Londynie?

– Działaj! – pułkownik uśmiechnął się, bo i on miał swoją niespodziankę. – Max, twój brat… twój brat jest cały i zdrowy w brytyjskiej niewoli!

– Pan konsul czeka – dupek w garniturze i muszce zaprowadził Poloniusa do dużego gabinetu i gestem pokazał, że ma tam wejść. Zamknęły się za nimi drzwi.

– Witamy w Szwecji – korpulentny, starszy, siwy pan, grubo po sześćdziesiątce, wskazał fotel i podszedł do barku.

– Czego się pan napije? – zapytał uprzejmie.

– Wody, jeśli można – po doświadczeniach z kapitanem Marinesko wolał nie poruszać tego tematu jeszcze przez jakiś czas.

– Tak… – nieco zaskoczony konsul odstawił butelkę szkockiej, wezwał tego w muszce i poprosił go o szklankę wody, która postawił przed Poloniusem. – Wie pan od pułkownika Perkinsa, że pana przyjazd do Szwecji uruchamia natychmiast lot z radzieckimi agentami do Austrii. Właśnie powiadomiłem Londyn o pana szczęśliwym powrocie. Teraz proszę wypocząć, moi ludzie zajmą się wszystkim, proszę tylko dać im znać. Dzisiaj pan wypoczywa, jestem pewien, że umiera pan ze zmęczenia. Jutro na spokojnie porozmawiamy.

Kilka minut później zrzucił wszystko, co miał na sobie, zakręcił wodę i ostrożnie wsunął się do gorącej wanny. Próbował przypomnieć sobie, kiedy kąpał się po raz ostatni, ale zdołał tylko oprzeć głowę o kant wanny i zamknąć oczy…

Dzwonek telefonu wyrwał pułkownika Perkinsa z zadumy. Dzwonił jego podwładny, major Sweet-Escott:

– Panie pułkowniku, mamy potwierdzenie ze Sztokholmu. Polonius jest bezpieczny w naszej ambasadzie!

Pułkownik poczuł, jak spada mu wielki kamień z serca. – Proszę natychmiast powiadomić pułkownika Farleya. Do niego należy teraz decyzja. Proszę mu jednak zasugerować, żeby zrobił co w ludzkiej mocy, radziecki ambasador naciska i oskarża nas o sabotowanie NKWD. Muszą polecieć tak szybko, jak się da!

– Rozumiem panie pułkowniku. Ale z tego, co dowiedziałem się w dowództwie RAF-u pogoda wyklucza dzisiaj jakiekolwiek loty.

– Proszę jednak zadzwonić do bazy i powiadomić pułkownika. Niech sam zadecyduje.

Za chwilę na biurku pułkownika Farleya, dowódcy tajnego, 138 dywizjonu SOE rozległ się dźwięk dzwonka.

– Farley.

– Tu Sweet- Escott. Zielone światło dla operacji „Whiskey”.

Pułkownik Farley był dowódcą tego tajnego dywizjonu od kilku miesięcy. Niedawno otrzymał też zaszczytne odznaczenie DFC. Usankcjonowanie jego ciężkiej pracy dla RAF-u. Nie może zawieść zaufania przełożonych.

Podniósł słuchawkę telefonu. – Z meteo… Jaka pogoda nad kontynentem?

– Widoczność praktycznie zerowa, bardzo niski pułap chmur. A prywatnie powiem ci, że nikt nie lata dzisiaj, ani my, ani oni. Nie trafisz z powrotem na lotnisko.

– Dobra, dzięki! – odłożył słuchawkę na widełki. – Dzięki za rady – dodał, kiedy już nikt go nie słyszał. Wyszedł przed barak i spojrzał w niebo: sine, niskie chmury i drobny deszczyk. Nic dziwnego, że nie było chętnych do latania. Ale my polecimy! Tylko z kim?

Pułkownik miał do dyspozycji kilka załóg, które mógłby postawić w stan gotowości, ale pomyślał o Polakach. Jeśli potrafią płakać nad swoim losem i skarżyć się, to niech pokażą, na co ich stać! – pomyślał. Podniósł słuchawkę – Kapitana Voellnagla, natychmiast!

Nie lubił Polaków z jednego względu: byli tak dobrzy jak on sam. A on nie lubił się z nikim dzielić.

– Sir, kapitan Voellnagel! – przystojny, postawny oficer w nienagannym mundurze stał przed nim prężąc się służbowo.

– Proszę przygotować samolot i załogę do lotu. Za osiem godzin lecimy do Austrii, ja będę drugim pilotem. Jakieś pytania kapitanie?! – prowokował polskiego oficera, mając nadzieję, że ten zacznie skarżyć się na pogodę.

– Nie panie pułkowniku.

– Dismiss!

– Pański paszport? – celnik na berlińskim lotnisku Tempelhof przyglądał się uważnie każdemu pasażerowi zanim przystawił pieczątkę. – Herr Joseph Rash? W jakim celu leci pan do Szwecji? – zapytał podejrzliwie.

– Jestem przedstawicielem zakładów metalurgicznych, lecę na negocjacje ze Szwedami w sprawie cen rudy. – Urzędnik jeszcze chwilę spoglądał na pasażera, ale nie zauważył niczego podejrzanego w jego wyglądzie i nie wychwycił żadnego obcego akcentu, więc przystawił stempel i oddał mu paszport. – Danke!

Inżynier Rash wszedł po stopniach do srebrnego Junkersa w barwach Lufthansy i zajął swoje miejsce. Natychmiast otworzył skórzaną aktówkę i pogrążył się w studiowaniu jakichś dokumentów.

Czekali tylko na Farleya. Polska załoga była perfekcyjnie przygotowana do lotu nad Austrię. Nic nowego, mieli zrzucić dwóch agentów, ale nigdy ich nie widzieli, taka obowiązywała zasada: dostarczyć na miejsce i nie zajmować się tym więcej.

– Twój ostatni lot, dostaniesz DFC i pójdziesz za biurko, panie poruczniku. – Kapitan Voellnagel, schodząc do swojej klitki nawigatora w nosie Halifaxa zahaczył jeszcze pilota, wysokiego trzydziestolatka. Mimo młodego wieku, miał on na swoim koncie zaliczoną morderczą turę, trzydzieści jeden lotów w polskim dywizjonie bombowym 301, teraz jeszcze ostatni lot w 138. Porucznik Zygmuntowicz ze Skarżyska Kamiennej, przystojny brunet uśmiechnął się. – Damy radę…

Kapitan Voellnagel sprawdził wszystkie stanowiska i rozłożył mapę na stoliku w przedziale nawigatora. Studiował jeszcze coś, kiedy wyżej w kabinie pilotów rozległy się jakieś wrzaski. Zostawił mapę i wbiegł po wąskich schodkach na górę. Farley właśnie wyjaśniał coś podnieconym, wysokim głosem pilotowi.

– O co chodzi, panie pułkowniku?! – zapytał z zaciśniętymi zębami.

Farley spojrzał na niego nienawistnie – Dlaczego silniki jeszcze nie pracują?! Startujemy za chwilę, dlaczego…

Kapitan Antonii Voellnagel postarał się opanować. – O tym decyduje pierwszy pilot, kapitan Zygmuntowicz, pan pułkowniku jest na pokładzie tego samolotu drugim pilotem, więc na czas lotu proszę się podporządkować pierwszemu pilotowi. Tym bardziej, że pan nigdy wcześniej nie siedział nawet w tego typu maszynie. Poza tym, jeszcze nie dotarli agenci i nie wiadomo, kiedy dotrą, a dla nas każda kropla paliwa może decydować o życiu. Czy pan mnie zrozumiał, pułkowniku?! – zbliżył twarz do twarzy Farleya tak, żeby nikt nie słyszał:

– I proszę o więcej szacunku dla kawalera Victoria Cross, który dumnie nosi na piersi kapitan Zygmuntowicz, albo wypierdolę cię przez te drzwi nad morzem bez spadochronu, zrozumiałeś?!

Warunki meteo były fatalne. Mimo wielkiego doświadczenia, nikt z nich wcześniej nie latał w takiej bryndzy jak dzisiaj. Decyzją ich dowódcy, Farleya byli chyba jedyni w powietrzu tej nocy. Pułkownik chciał się wykazać, ale chyba tego pożałował już po starcie, kiedy Antonii wytłumaczył mu dobitnie, że nic nie znaczy na pokładzie. Karma wracała do niego za podłe traktowanie Polaków.

Gdzieś w tyle samolotu siedziało dwóch radzieckich agentów. Farley, który o tym wiedział, nie uważał za stosowne podzielić się tą wiadomością z załogą. Ważne, że wreszcie będzie mógł zameldować wykonanie zadania: skoczkowie zrzuceni w okolicach Wiednia.

Mijała kolejna godzina lotu. Kapitan Zygmuntowicz leciał już tylko polegając na przyrządach: ciemność i gęsty śnieg uniemożliwiały jakąkolwiek nawigację. Do tego lecieli w górach, bawarskich Alpach.

– Antek, stery reagują coraz gorzej, oblodzenie – podał przez interkom. Voellnagel oderwał się od mapy i wszedł na górę ignorując Farleya. – Wracamy? – zapytał.

– Tak byłoby najrozsądniej – pilot spojrzał na kapitana, a ten na Farleya, który domyślił się, w jakiej pozostają sytuacji.

– Kontynuować misję! – zaskrzeczał.

Kapitan Voellnagel spojrzał przez przednią szybę. Lecieli we mgle tak gęstej, jak mleko.

– Antek, musimy być tuż nad górami, nie mam pojęcia…

Nagły trzask, wybuch, którego już nie zdążyły zarejestrować ich mózgi leżące teraz na śniegu wśród płonących szczątków Halifaxa V-9976.

– Pozostanie pan w ambasadzie jeszcze kilka dni, potem przerzucimy pana do Norwegii i stamtąd na Wyspy – konsul uśmiechnął się do Poloniusa. – Mam nadzieję, że już się pan nie spieszy?

– Chętnie zwiedzę miasto, ostatnio byłem w Sztokholmie dwa lata temu. Wie pan, panie konsulu, tu oddycha się inaczej niż tam, na południu. Lubię ten skandynawski klimat, wolność…

– Niech pan nie zapomina, że i tutaj roi się od niemieckich szpiegów. Jesteśmy wciąż inwigilowani przez ich służby, patrzą nam na ręce, czasami czują się, jakby już okupowali ten kraj. Niech pan uważa na siebie.

Pukanie oderwało profesora od codziennego rytuału parzenia kawy. Niechętnie poczłapał do drzwi i zapytał: – Kto tam?

– Awaria centrali telefonicznej, sprawdzamy wszystkie linie, proszę otworzyć!

Profesor Gosta posłusznie otworzył drzwi i zobaczył dwóch monterów. – Proszę, ale mój telefon…

– Niech pan siada profesorze. Wiem, że pański telefon jest w porządku, ale musieliśmy się uciec do tej mistyfikacji, bo na mieście, sam pan wie, pełno szpicli. Jesteśmy z brytyjskiej ambasady, pański kolega, Andrew z Anglii prosił, żeby pan zadzwonił na ten numer i umówił się z nim na kawę. Jest przejazdem w Sztokholmie. Tu ma pan adres i godzinę. Prosił, żeby zostawić mu wiadomość w sekretariacie, tu jest numer. Jak najmniej szczegółów, sam pan rozumie, telefony mogą być na podsłuchu. – Wskazał ruchem głowy aparat.

Andrew jest w Szwecji?! A to dopiero nowina! Oczywiście, że chętnie się z nim spotka, ostatni raz widział go prawie dwa lata temu. Podniósł słuchawkę, wykręcił numer i po chwili oczekiwania przedstawił się.

– Dzień dobry, nazywam się Gosta, profesor Gosta. Proszę o przekazanie wiadomości panu Andrew Neuman, że będę na niego czekał – spojrzał na podstawiona mu kartkę – dziś o osiemnastej w cafe Viking na Kungsgatan 23. Dziękuję! – Profesor odłożył słuchawkę na widełki. – Ale… skąd Andrew…?

– Panie profesorze, sam pan wie, że w dzisiejszych czasach lepiej o nic nie pytać, prawda? Dziękujemy panu za wyrozumiałość, do widzenia!

Profesor wrócił do parzenia kawy, wciąż nie rozumiejąc, o co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego Andrew nie zadzwonił sam, tylko przysłał tych monterów? A może faktycznie chodziło o jakieś tajemnice, w które lepiej nie wnikać? Wrócił do przerwanego pisania.

Jakież było jego zdziwienie, kiedy godzinę później zadzwonił telefon. Ktoś, kto podawał się za pracownika ambasady brytyjskiej powiedział:

– Panie profesorze, pan Andrew niestety nie może się z panem dzisiaj spotkać, ale natychmiast damy panu znać, kiedy i gdzie będzie czekał na pana. Proszę nie dzwonić do nas, sam pan rozumie, skontaktujemy się z panem w odpowiednim czasie. Do usłyszenia.

Profesor Gosta odłożył z wahaniem słuchawkę i zadumał się nad zawiłościami współczesnych czasów.

Pukanie do drzwi oderwało Poloniusa od golenia. W drzwiach jego pokoju stał sekretarz ambasady. – Dzwonił profesor Gosta, zostawił wiadomość: spotkanie dzisiaj o osiemnastej w Cafe Viking.

Polonius był co najmniej zaskoczony ta wiadomością. – Skąd Gosta wie, że tu jestem?!

– Powiedział, że wszystko wytłumaczy na miejscu.

– Dobrze, dziękuję…

Jednym z dobrych zwyczajów gentlemana jest punktualność. Polonius wszedł do Cafe Viking i rozejrzał się dokoła. Było prawie pusto, tylko dwóch mężczyzn przy stoliku, za barkiem stało blond uosobienie tego narodu, za nią półka z trunkami z całego świata. Mimo gwaru ulicy tutaj było cicho i spokojnie. Opuszczone żaluzje dawały nie tylko dystans od ulicy, ale pozwalały przenieść się w świat pierwszych władców tej ziemi.

Wszedł radośnie szukając wzrokiem przyjaciela, ale widocznie jeszcze go nie było. Postanowił spocząć i poczekać na niego, kiedy przechodząc obok stolika jakiegoś człowieka w ciemnej marynarce zauważył swoją książkę na blacie. Przystanął zaskoczony, kiedy tamten odwrócił się pomału. Uśmiech na jego twarzy niemalże zwalił Poloniusa z nóg.

– For God’s sake, Poruczniku Schramml, co pan tu robi?! – zapytał zdumiony.

– Zapomniał pan wpisać mi autograf do książki – uśmiechnął się sarkastycznie. – Proszę, niech pan siada! Profesor nie dotrze dzisiaj, zamówiłem panu białe wino, jeśli źle pana oceniłem, proszę powiedzieć, zaraz zmienimy zamówienie – gestem dłoni wskazał miejsce naprzeciwko. Polonius wahał się przez chwilę rozpoznając swojego prześladowcę, wreszcie rozważywszy szybko swoje szanse zapytał:

– Czego pan chce, poruczniku?

– Przepraszam: panie inżynierze Rash, przedstawicielu niemieckiej firmy metalurgicznej – Max uśmiechnął się podnosząc w górę palec. – Zje pan coś? – porucznik nagle zainteresował się menu, ale szybko odłożył kartę i lekko nachylił się do Poloniusa.

– Starał się pan wyprowadzić mnie w pole wtedy w Wiasno. Mamy sobie dużo do wyjaśnienia, nieprawdaż?

Polonius zastanowił się chwilę. – Nie sądzę, zostawiłem panu to, o co pan prosił: skrzynię z dokumentami, które przyjechałem zniszczyć, ale pan mi w tym przeszkodził.

Max uniósł brwi: – Tak łatwo oddał mi pan te plany?

– To była cena mojego życia. Umawialiśmy się.

Max zadumał się. – Mimo wszystko szpieg nigdy…

– Nie jestem szpiegiem, jestem ekonomistą, Max. – Podniósł lampkę wina – czy mogę tak się zwracać?

– A jak mam się zwracać do ciebie, Mr Polonius?

– Andrew. Po co przyleciałeś do Sztokholmu?

– Po ciebie. – Rozejrzał się dyskretnie. – Abwehra ma pewną ofertę. Nie do odrzucenia – Max uśmiechnął się chytrze – Masz dwie opcje: polecisz ze mną jutro do Berlina, mam dla ciebie paszport, zostaniesz moim współpracownikiem, analitykiem w biurze Abwehry w Berlinie. Twoja wiedza na temat stosunków panujących na Wyspach jest dla nas bardzo cenna.

Polonius słuchał z niedowierzaniem. – A druga opcja?

Max pociągnął spory łyk wina, skrzywił się z obrzydzeniem i zamówił dwie szklaneczki szkockiej. Wskazując na płyn powiedział:

– To jest druga opcja. Wrócisz spokojnie do Londynu.

– Tak po prostu?! – zdziwił się.

– Tak. Będziesz tam robił swoje, czyli wrócisz zapewne do pracy naukowej. Jak przyjdzie czas, może za rok, może wcześniej, ktoś się do ciebie zwróci z prośbą o takie czy inne wiadomości.

– Dlaczego miałbym się zgodzić na którąś z tych opcji? Ty chyba postradałeś rozum, Max! Za chwilę zadzwonię na policję i ujawnię twoją prawdziwą tożsamość!

Schramml chwilę bawił się lodem, wreszcie podniósł szklankę do ust, ignorując groźbę – Bo jesteś postępowym, rozsądnym człowiekiem, Andrew. Pamiętasz, jak mówiłeś mi w Wiasno o przyszłości Niemiec? Więc posłuchaj, miałeś wtedy rację, ta wojna kiedyś się skończy, prędzej czy później. Ale już dziś musisz odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chcesz dożyć jej końca i żyć do siedemdziesiątki ciesząc się z sukcesów swoich dzieci i bawić wnuki, czy wolisz zginąć dla idei jak bohater, który bardzo szybko zostanie po wojnie zapomniany?

Polonius otworzył usta, ale Max nie dał mu dojść do słowa: – Co robisz, jak pada deszcz? Otwierasz parasol i starasz się wyjść z ulewy w miarę sucho, czy może wystawiasz się na oberwanie chmury, żeby komuś coś udowodnić i dostać zapalenia płuc?

Korzystając z chwili, gdy Niemiec zatopił usta w płynie, spytał – Nie rozumiem do czego zmierzasz, Max?

Zamiast odpowiedzi porucznik sięgnął do teczki i położył na stole duże zdjęcia anonsując: – Twoja matka Wanda, twoja siostra Zula, czyli Antonina, ciocia Janina i jej mąż… – Przez chwilę przyglądał się, jakie wywarł wrażenie. Andrew wyglądał na zdruzgotanego.

– Uwierz mi, dla Hahna i Glocka nie było żadnym problemem, żeby odszukać familie Neuman, nawet twojego brata w oflagu.To starzy wyjadacze… tak, teraz ich los jest w twoich rękach Andrew. Masz wybór bądź rozsądny!

– Co z nimi? – wyszeptał.

– Żyją, wszyscy żyją, ale Hahn dokopał się waszych… żydowskich korzeni. Trafili do warszawskiego getta.

– To szantaż Max!

– To wyciągnięcie ręki w twoją stronę, Andrew. Coś za coś, tak już jest na tym świecie i niczego nie zmienisz!

Polonius odsunął swoją szklankę. Ukrył twarz w dłoniach i długo coś rozważał. – Jaką mam gwarancję…

– Żadnej – przerwał mu porucznik – ale współpracując z nami ich szanse przynajmniej nie maleją.

– Szanse?! Na co?

– Na przeżycie Andrew, na przeżycie. Tamten świat, który pamiętasz sprzed wybuchu wojny odszedł na zawsze. Kamienice w Warszawie, Gdyni, Wiązowna, auta, znajomości i brydżyki. To już nigdy nie wróci Andrew, nigdy! Trzeba brać to życie takim, jakim teraz jest i spróbować się w nim odnaleźć. Nie ma innego wyjścia. – Max dopił swojego drinka i zamówił następną kolejkę z uznaniem taksując dużą Szwedkę, która przyniosła zamówienie.

Polonius siedział zupełnie skołowany, wpatrując się w zdjęcia. Wreszcie podniósł głowę. – Skąd mam pewność, że nie blefujesz, Max?

Porucznik uśmiechnął się. – Nie śmiałbym blefować w takich sprawach. Ja też mam matkę. Też mam brata. Jest u was w niewoli. Poza tym, spójrz na to – podsunął mu jakiś papier, który wydobył z teczki. Polonius rzucił okiem na nagłówek:

Gestapo…Szucha, Warshau… Drogi poruczniku Schramml… Informuję, że poniższe osoby znajdują się na liście deportowanych do getta… ze względu na ich żydowskie korzenie… Z partyjnym pozdrowieniem… Hahn, Standartenfuhrer…

– A jeśli powiem „nie”?

– Nie powiesz. Nie powiesz, bo …, jeśli się zgodzisz, jutro zadzwonię z Berlina do Hahna i postaram się o to, żeby przerzucili twoją matkę i siostrę na aryjską stronę i dali im porządne dokumenty. Ze względu na interes III Rzeszy. Nie obiecuję niczego więcej, ale to bardzo dużo, uwierz mi.

Wstał od stołu i wyciągnął portfel szukając pieniędzy. Max powstrzymał go gestem. – Daj spokój Andrew, dzisiaj piliśmy za pieniądze Abwehry.

Polonius pochylił się nad stołem. – Będę czekał na kontakt w Londynie. Jak ma na imię twój brat?

Max wstał również. – Rolland. Major Rolland Schramml, pilot myśliwski. Jesteś bardzo rozsądny Andrew. Tylko pamiętaj, żadnych trików, będziesz pod nieustanną obserwacją naszych agentów w Londynie. Zdziwiłbyś się, kto dla nas pracuje! Acha, a co z autografem? To naprawdę dobra książka, Andrew!

Polonius nie był w stanie ogarnąć tego wszystkiego. Jeśli Max blefował, żeby wciągnąć go do współpracy? Jak to sprawdzić? Tyle mógł zrobić dzisiaj, teraz wraca do Londynu.

Samolot do Oslo odlatywał o siódmej rano. Polonius stał na płycie lotniska, obserwując srebrnego junkersa Lufthansy, który odlatywał do Berlina dziesięć minut później. Nagle dojrzał go: elegancki człowiek w długim, beżowym płaszczu. Przystanął, uśmiechnął się i wszedł na pierwszy stopień. Tu rozchodziły się ich drogi. Na razie.

Polonius siedział na ławeczce nad jeziorkiem w St. James’s Park w sercu Londynu. Obserwując kaczki leniwie płynące gdzieś dalej, myślał o stawie w Wiązownie, w którym jeszcze nie tak dawno pławił się w nocy. Max miał zapewne rację, mówiąc w Sztokholmie, że już nic nie będzie tak samo, niezależnie kto wygra tę wojnę. Trzeba to dobrze rozegrać, żeby żyć, żeby przetrwać, żeby przeprowadzić przez to piekło najbliższych…

Zatopiony w myślach nie zauważył, kiedy przysiadła się kobieta, młoda, ładna szatynka o nieco skośnych oczach. Uśmiechnęła się pokazując nieskazitelnie białe zęby.

– Witaj kuzynie!

Polonius wyrwany z zadumy uśmiechnął się na jej widok.

– Dziękuję, że przyszłaś Krysiu. Co u ciebie? Dobrze? – Po kilku słowach i skupionej bardziej niż zwykle twarzy od razu poczuła, że coś go gnębi.

Spojrzała mu w oczy, uśmiechnęła się, łagodnie położyła swoją dłoń na jego dłoni i patrząc w oczy zapytała – Mów, w czym problem?

– Zaraz idę do twojej firmy, do SOE. Chciałem zapytać cię o coś… Wracam z Polski, miałem tam misję do wykonania. Byłem w Wiązownej, w pałacu. Nadziałem się tam na oficera Abwehry, który mnie rozszyfrował. Udało mi się uciec, dotarłem do Sztokholmu, tam mnie dopadł. Zaproponował współpracę.

– Chyba się nie zgodziłeś, Andrzeju?

– On pokazał mi zdjęcia. Była na nich matka, Antosia, ciocia Janina i jej mąż. Wiedzą o Franku, jest w oflagu. Wiedzą o twoim stryju, ambasadorze. On pokazał mi pismo z gestapo, potwierdzające to wszystko.

– Ale co?!

– Że oni są zamknięci w getcie w Warszawie. Zaoferował pomoc w wydobyciu stamtąd matki i Antosi, jeśli pójdę na współpracę – To blef, nie masz żadnej gwarancji. To Niemcy, pierwsza zasada – nie ufać im. Niemcom nie ufa się w żadnym wypadku. Nigdy! – jej piękna twarz stała się nagle zacięta. – Mówisz, że byleś w Polsce? Ja też, rok temu. Dwukrotnie. Chciałam wydobyć stamtąd matkę, nie chciała. Nie wierzyła, że ktoś może posunąć się do takiego barbarzyństwa. Nie wiem, gdzie jest dzisiaj… – Krystyna patrzyła gdzieś daleko ponad stawem. – Nie wiem, czy ją jeszcze kiedykolwiek zobaczę… Trudno mi z tym żyć, ale wszystko co robię, dedykuję jej. Tobie też tak radzę. To pomaga.

– Jeśli coś im się stanie…

– To nie będzie to twoja wina, Andrzeju. – Przerwała mu stanowczo. Spojrzała na staw, szukając właściwych słów. – Byłam w Warszawie, matka odmówiła powrotu ze mną, ale dowiedziałam się kilku rzeczy o rodzinie Goldfeder. – Spojrzała na Poloniusa, który zwrócił w jej stronę głowę i zamarł w oczekiwaniu. – Twój ojciec… – spojrzała mu w twarz – popełnił samobójstwo w Nowy Rok 1940 roku.

Polonius westchnął ciężko i ukrył twarz w dłoniach. – On nigdy nie był specjalnie silny psychicznie – powiedział po chwili. – Czy wiesz, co z moją matką? – spytał niepewnie.

– Nie. Nic nie wiem, nie słyszałam, pewnie są wszyscy już w getcie. Dlatego… – spojrzała w twarz Andrzeja – robię to, co robię, bez cienia litości. Tobie radzę to samo, bądź tam, gdzie możesz i rób to, co tylko dasz radę zrobić. Andrzej, rozumiesz mnie?! – Jej piękne oczy stały się okrągłe, usta zaciśnięte, piękna, kobieca twarz stworzona do kochania przyjęła jakiś diaboliczny wygląd. – I pamiętaj, kiedy tylko zechcesz, daj znać, spotkamy się i pogadamy! No, muszę iść. – Uśmiechnęła się. Polonius nie mógł oderwać oczu patrząc jak zgrabnie i z wielką klasą oddala się alejką, aby w końcu zniknąć gdzieś za zakrętem.

Mała kuzyneczka Krysia – pomyślał z sympatią Polonius odprowadzając ją wzrokiem. Jeszcze niedawno razem wspinali się na drzewa w Wiązownie i łowili karasie ze stawu. Mała, zawsze niesforna Krysia Skarbkówna…

Spojrzał na zegarek: czterdzieści minut, powinno wystarczyć, żeby dotrzeć na Baker Street do centrali SOE. Chwila wahania, czy jechać metrem, czy iść pieszo. Wybrał tę drugą opcję, chciał znowu poczuć ten jedyny na świecie londyński klimat, uśmiechać się do mijanych osób, chłonąć całym sobą tak trudno odzyskaną wolność. Wstał, nałożył na głowę kapelusz i przecinając The Mall ruszył w stronę Oxford Street.

Natychmiast po powrocie ze Sztokholmu porucznik Schramml zameldował się u pułkownika Hammlinga z raportem o wykonaniu zadania. Pochwalił się pozyskaniem Poloniusa dla Abwehry.

– A wie pan, poruczniku, plany, które przywiózł pan z Warschau są teraz opracowywane przez naszych techników od radiostacji. To są jakieś nowe typy, które miały dopiero wejść do produkcji.

Ale Max był zatopiony w swoich myślach, co nie uszło uwagi Hammlinga. – Pana coś trapi, poruczniku?

Max wyrwany z zadumy spojrzał na przełożonego. – Czy nie wydaje się panu, Herr Oberst, że to wszystko jakoś zbyt łatwo poszło?

– Co ma pan na myśli? – zdziwił się.

– Te plany, oddał mi je bez walki. Zbyt łatwo zgodził się na współpracę…

– Ryzykował życiem najbliższych w razie odmowy. Może kombinował tak, że zdoła ich wyciągnąć z getta?

– To wytrawny gracz, Herr Oberst. Wysłał mnie pan tam, żeby odnaleźć skrzynie z fabryki AVA, prawda? Niewątpliwie były one w Wiasno, to przyznał sam ogrodnik. Tylko… – Max zawiesił głos i spojrzał na Hammlinga – tylko czy chodziło nam wszystkim o tę właśnie, czy o inną skrzynię?!

– Co masz na myśli, Max? – pułkownik zapalił papierosa i skupił swój wzrok na poruczniku.

– Spodziewał się pan, że odnajdę coś innego, prawda? Czego szukaliśmy w archiwum AVY?!

Pułkownik zaciągnął się dymem, spojrzał w okno i odwrócił się do Maxa: – Szukamy dowodów na współpracę polskiego wywiadu z francuskim i angielskim tuż przed wojną. Ten… ten Kosolsky o tym pisał, niestety, w porę go zlikwidowali. Max – pułkownik Hammling miał zatroskaną minę, nieco podkrążone oczy i ziemistą cerę – chodzi nam o Enigmę.

Oczy Maxa stały się okrągłe ze zdumienia. – Czy oni mogą wiedzieć o Enigmie? Przecież to niemożliwe?! – Szukał potwierdzenia u przełożonego, ale ten odwrócił się i sięgnął po kolejnego papierosa.

– Max, jakby to ująć? Widzisz, my, oficerowie sztabowi mamy ogromne doświadczenie, ale myślimy mniej lub bardziej schematycznie. Dlatego wybrałem ciebie do tej misji. Ty nie masz może wielkiego doświadczenia, ale górujesz nad nami jedną rzeczą, świeżym spojrzeniem na sprawy. Tacy młodzi oficerowie myślą inaczej. Dlatego Canaris prosił mnie o kogoś takiego do tej sprawy. Mój błąd, że nie powiedziałem ci przed twoją misją do Warschau, czego tak naprawdę szukamy. Teraz już wiesz. – Hammling wpatrywał się w nieco zdezorientowanego Maxa.

– Herr Oberst, wydobędę od Poloniusa, po co naprawdę był w Wiasno! Ale będzie mi potrzebne spore wsparcie. Mam plan.

Pułkownik Hammling wzniósł w górę brwi. – Jaki, na boga?!

Max uśmiechnął się chytrze. – Taki sam jak on, Herr Oberst, taki sam!

Pułkownicy Perkins i Winterbotham czekali z niecierpliwością w centrali SOE na Baker Street, kiedy zapukał sierżant i zaanonsował Poloniusa. Podnieśli się z miejsc.

– Witamy w domu, Mister Polonius! – obydwaj uścisnęli mu rękę. – Jaka pogoda w Polsce?

Dobrą godzinę zajął mu raport o pobycie w pałacu i ucieczce do Sztokholmu.

– Tak, wiemy o pańskich trudnościach w Moskwie, na szczęście był tam – Winterbotham spojrzał porozumiewawczo na Perkinsa – pułkownik Hill, który wybawił pana z kłopotów. – Potem zapewne wszystko poszło już gładko? – uśmiechnął się niepewnie.

Polonius pochylił się i powiedział ściszonym głosem: – Potem, panowie, dopiero się zaczyna ta historia. – Spojrzał na ich zdumione miny. – W Sztokholmie dopadł mnie nikt inny tylko… Leutnant Schramml – z satysfakcją obserwował, jak pułkownikom tężeją miny. – Warszawskie gestapo ma w rękach całą moją rodzinę. Mamy żydowskie korzenie, więc zamknęli ich w getcie… Schramml oferował wydostanie mojej matki i siostry na aryjską stronę, oczywiście nie bezinteresownie.

Perkins podniósł brwi – Jaka jest cena?

Polonius westchnął ciężko: współpraca z ich wywiadem.

– Pan wie, że to bzdura? Nikt nie zwolni pańskich krewnych z getta – oburzył się Winterbotham.

– Poczekaj Freddie – Perkins przypalił sobie papierosa i zaciągnął się dymem – To otwiera nam nowe możliwości. Ktokolwiek zgłosi się do pana, będziemy go prowadzić tak, jak my będziemy chcieli! Musimy to dobrze rozegrać! – Podszedł do ściennej mapy Europy i zadumał się. – Obawiam się, że niewiele możemy pomóc, żeby ocalić pańską matkę i siostrę. Bardzo mi przykro. Choć, never say never! Pan wróci jakby nigdy nic na swoją uczelnię, gdyby coś się działo… – Perkins zawiesił głos.

– …, gdyby coś się działo, wiem, co mam robić panie pułkowniku!

– … chociaż… – Perkins wpatrywał się w podłogę myśląc o czymś intensywnie. – Musimy to dobrze zaplanować.

Winterbotham i Polonius spojrzeli na siebie zdumieni i pomyśleli o tym samym. – Co zaplanować?

Pułkownik Perkins spojrzał na nich – Jak wydostać pańską matkę i siostrę z getta! Chyba… chyba wiem jak…

Leutnant Max Schramml czuł się wreszcie w swoim świecie. Stał przed wielkim gmachem z napisem „Staatsbibliothek zu Berlin”. Pewnie wszedł do hallu i zwrócił się do recepcjonisty. – Jestem umówiony z Frau Pape.

– Ein Moment – recepcjonista podniósł słuchawkę telefonu i po krótkiej chwili zakomunikował: – Ein Moment bitte Herr Leutnant.

Z bocznych drzwi wyszła wysoka brunetka o zielonych oczach i zniewalającym uśmiechu.

– Gruss Dich Max!

– Witaj Eva! Dawno cię nie widziałem!

– Dokładnie, odkąd przerwałeś studia i poszedłeś na wojnę?

Max uśmiechnął się – Takie czasy! Co zrobić.

– Rozumem, że nie przychodzisz do mnie bezinteresownie? – uśmiechnęła się.

– Potrzebuję fachowej pomocy… Chodzi mi o brytyjskiego ekonomistę, Andrew Neuman, czy macie go w katalogu?

– Chodź, pójdziemy do działu ekonomii. Jak żyjesz? Jak brat?

Parę minut później Eva wydobyła kilka fiszek z nazwiskiem Neuman: – doktor ekonomii na The London School of Economics. Publikował w Cambridge University Press, kilka pozycji. – Spojrzała zdumiona na Maxa – A ty co, zająłeś się ekonomią?!

– Raczej ekonomistami. Choć interesują mnie także urocze bibliotekarki, co robisz dziś wieczorem?

W ramach przerwy na lunch pułkownik Winterbotham wziął Jacka na spacer. Natychmiast pojawiła się rozbieżność interesów: ilekroć pułkownik próbował się skupić na sprawie Poloniusa, Jack wyrywał go z zadumy szarpiąc smycz w tę stronę, z której doszedł ciekawszy zapach niesiony od kęp traw zroszonych przez inne psy. Po tak pracowicie spędzonych dwudziestu minutach wrócili do biura, gdzie Jack dostał swój popołudniowy posiłek. Tansey, który właśnie wszedł zastał przełożonego na dolewaniu wody do psiej miski.

– Sir, pilne – podał pułkownikowi kartkę, ale jego wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu.

– Sierżancie, są pilniejsze sprawy – wymamrotał pod nosem ustawiając pełną miskę obok psiego posłania. Upewniwszy się, że Jack ma wszystko, odebrał kartkę. Tansey odwrócił się, kiedy usłyszał swoje nazwisko – Yes, Sir? – Dziękuję Tansey!

Sierżant skinął głową i poszedł w stronę drzwi widząc szefa zaczytanego w najnowszy meldunek z Ultry. Zdążył je zamknąć za sobą, odliczył do pięciu kiedy jak zwykle rozległo się:

– Tansey!

– Sir?

– Mapę Morza Śródziemnego! Please.

Przez pięć lat służby w biurze, sierżanta Tanseya właściwie już nic nie potrafiło zdziwić, oprócz jednej rzeczy. Wbrew wszelkim regulaminom stosowanym zapewne w większości cywilizowanych armii na świecie, tylko jego szef rozpościerał mapę na podłodze, przyciskał ja swoimi butami, telefonem i nogą od krzesła, aby raczkując po niej jak baby szukać czegoś mrucząc do siebie. Tym razem jednak w sukurs przyszedł mu jego czworonożny przyjaciel wykorzystując okazję, żeby odwdzięczyć się panu za wodę i raz za razem próbował sięgnąć językiem do jego twarzy.

– Jack, szukaj gdzie jest Kreta? – ale jego czworonożny przyjaciel nie miał pojęcia gdzie jest Kreta, chętnie cwałując jednak po wielkim papierze, co chwila doskakując do pułkownika szczeknięciem wyrażając swoją wdzięczność za wynalezienie tak ciekawej zabawy.

Pułkownik porównał odszyfrowany meldunek z mapą, zegarem, zmierzył coś cyrklem i wstał zdumiony.

– For fuck’s sake… – wyszeptał i podniósł słuchawkę zielonego telefonu. – Z premierem!

Hauptmann Braun był dumny patrząc na długi szereg transportowych Junkersów i setki spadochroniarzy, „zielonych diabłów”, których sam szkolił w bawarskich Alpach i na morskich poligonach nad Bałtykiem. Stworzył z nich wszechstronnie wykształconych zabijaków. Każdy z nich wart był teraz górę złota – pomyślał z satysfakcją.

Nie mieli wielu okazji, żeby sprawdzić się w walce, dopiero teraz, operacja „Merkury” otworzy przed nimi wrota sławy! Kreta, Kreta, co to jest ta Kreta? – myślał Braun. Nikt się nie oprze takiej potędze! – spojrzał na długie szeregi, które jak mrówki wchodziły nieśpiesznie na pokłady Ju-52 z czarnymi krzyżami na burtach. Jesteśmy potęgą! – pomyślał i zarządził zbiórkę swojej kompanii, gdyż zbliżał się ich czas zajęcia miejsc w samolotach. Jeszcze ostatni papieros, jeszcze pogawędka z Feldfeblem Zimmermanem ze Schneidemuhl i wreszcie nadeszła ta chwila. Pomału jego żołnierze wspinali się po stopniach zapełniając wnętrze maszyny. Wreszcie drugi pilot zatrzasnął drzwi.

– Alles Klaar Manner ?! – zawołał zawadiacko Hauptmann Braun.

– Jawohl, Herr Hauptmann! – ryknęło kilkadziesiąt gardeł. Huk trzech silników wzmagał się pomału.

Stara, obtłuczona limuzyna zatrzymała się wzbijając tumany kurzu, Wyskoczył z niej raczej korpulentny człowiek w brytyjskim mundurze, około pięćdziesiątki, o łobuzerskim wyrazie twarzy. Rozejrzał się wokół, ale zanim opadł kurz stał już przy nim szczupły, wysoki oficer.

– Sir, porucznik Papoutsakis melduję… – ale przyjezdny przerwał mu gestem ręki. – Tak, jak nas ostrzegano: ogromne siły niemieckich spadochroniarzy, wczesnym rankiem, jesteście gotowi, poruczniku?!

Dopiero teraz rozpoznał generała Freyberga, dowódcy sił zbrojnych na Krecie. – Tak jest, Sir! Każde działo i każdy karabin czeka na nich! Wszystkie lufy patrzą w niebo! – zaryzykował taki żart. Ale generał miał zatroskaną minę. – To armada poruczniku. Będą tu … – spojrzał na zegarek – za czterdzieści minut, mniej więcej. Nie spodziewają się większego oporu, myślą, że wezmą nas przez zaskoczenie, ale się bardzo zdziwią.

– Yes, Sir! – zgodził się porucznik. Freyberg spojrzał mu w oczy. – Jeszcze jedno, nie walczyliśmy dotąd z Fallschrimmjager, proszę więc przekazać swoim ludziom, że ich taktyka polega na zrzuceniu osobno ludzi, osobno sprzętu i broni. Są groźni dopiero na ziemi. Pan rozumie poruczniku?

– Natłuc ich w powietrzu ilu się da, Sir! – domyślił się błyskawicznie porucznik Nico Papoutsakis wyszczerzając swoje białe zęby.

Generał Freyberg uśmiechnął się, spojrzał w niebo na północy i odsalutował – Trzymajcie się, będę w kontakcie. – Wsiadł do swojej postrzelanej limuzyny i otarł pot z czoła. Wyjątkowo gorąco – pomyślał i uśmiechnął się, gdyż gorąco dopiero będzie. – Do sztabu! – zakomenderował.

Hauptmann Braun spojrzał w okienko: pod nimi wciąż błękitne morze. Wstał i podszedł do oszklonej kabiny pilotów. Przekrzykując huk trzech silników zapytał

– Daleko?! – W odpowiedzi uśmiechnięta twarz młodego pilota.

– Jakieś piętnaście minut, tam! – wskazał ręką przed siebie, gdzie na linii horyzontu wyraźnie odcinał się ląd. – Teraz lecimy nad morzem, żeby nas nie namierzyli, ale zaraz wejdziemy na pułap do skoku! Niech pan się rozejrzy wokół, Herr Hauptmann! – zachęcił drugi, nieco starszy, może dwudziestopięcioletni pilot. Braun podszedł bliżej – Och Du liebe Zeit! – wyszeptał widząc dziesiątki Junkersów wokół. Obaj piloci ryknęli nerwowym śmiechem.

Hauptmann czuł na sobie skupione spojrzenia spadochroniarzy. Wiedział, że pójdą za nim w ogień, tego ich uczył i to im wpajał.

– Zapiąć linki, czekać na sygnał!

– Za dwie minuty nad celem – starszy pilot odwrócił się i pokazał dowódcy na wszelki wypadek dwa palce – Dwie… – nie dokończył, bo nagła eksplozja podrzuciła samolotem. Huk, dym i dwa poszarpane odłamkami, zakrwawione ciała pilotów zwisające bezładnie w fotelach.

– Skaczemy, dali, dali! – Oszołomieni nagłym zwrotem sytuacji spadochroniarze zwlekli chwilę, która wystarczyła, aby wielki Junkers pomału zaczął pochylać się na skrzydło.

– Raus! Alle raus! – wrzeszczał Hauptmann Braun widząc, jak pożar zaczyna trawić samolot. Chciał uratować jak najwięcej z nich, przede wszystkim samego siebie. Opierając się o burtę dowlókł się do drzwiczek i spojrzał wstecz: kilku jego ludzi zostanie tu już na zawsze… Nabrał powietrza i wysunął się z samolotu. Poczuł szarpnięcie i zobaczył nad sobą czaszę spadochronu.

– Brawo chłopcy! – szczupły porucznik, który kierował ogniem przeciwlotniczego Boforsa obserwował przez lornetkę, jak jeden z Junkersów trafiony bezpośrednio w kabinę pilotów zaczął pomału zwalać się na skrzydło. Jednak ku jego zdumieniu zobaczył spadochroniarzy wyskakujących z samolotu: jeden, drugi, trzeci… Natychmiast wykwitały nad nimi spadochrony w maskujących barwach. Pomału opadali na ziemię. Nagle rozległ się wściekły jazgot karabinów maszynowych.

– Nowozelandczycy! – pomyślał z uznaniem.

Po kilku dniach statek z Lizbony szczęśliwie dotarł do portu w Liverpool, co większość z pasażerów przyjęła z wielką ulgą. Nie tyle obawiali się zaczajonych w głębinach niemieckich U-bootów, gdyż płynęli pod banderą neutralnego państwa, ile sztormowej pogody na Zatoce Biskajskiej, która dała się dobrze we znaki tym nie obeznanym z morzem.

– Czy ma pan coś do oclenia? – zapytał urzędnik celny Jego Królewskiej Mości.

Elegancki mężczyzna w jasnym, letnim prochowcu i dobranym starannie kapeluszu uśmiechnął się do swoich myśli, zanim odpowiedział.

– Nie, tylko rzeczy osobiste i dokumenty. To wszystko.

Jego angielski był jakiś lekko kanciasty, więc spojrzał na paszport.

– Mister Hans Bauer? Obywatel Szwajcarii? – zainteresował się.

– Tak, przypływam tu z ramienia Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, może pan to łatwo sprawdzić w naszej ambasadzie.

– Jaki jest cel pańskiej podróży? – Drążył urzędnik spoglądając w oczy Szwajcara. Ale ten, rozluźniony i uśmiechnięty oświadczył.

– Patrzymy Krautsom na ręce, jak postępują z waszymi jeńcami, teraz chciałbym zobaczyć, jaki jest los niemieckich żołnierzy w brytyjskiej niewoli.

– Och, te darmozjady nie mają u nas źle! A… jak tam nasi? – Przychylił się i spojrzał na boki. – Bo mój szwagier siedzi u nich jeszcze od czasów Dunkierki. Jak Krautsy ich traktują?! – Szwajcar uśmiechnął się i dyskretnie pokazał zaciśniętą pięść. – Nie damy im zrobić krzywdy! – Uspokojony tym zapewnieniem celnik przybił pieczęć i oddał paszport. – Owocnego pobytu Sir!

Wybrał skromny hotelik przy Portugal Street. Schludny pokoik i właściciel nie zadający pytań. Poza tym niedaleko do centrum i London School of Economics.

Nie mógł się pohamować: zapadał gorący wieczór, mimo to na ulicach był spory ruch, niektórzy spieszyli się do domów, inni spacerowali, wielu żołnierzy, Bobbies w swoich wielkich hełmach i czarnych mundurach, smród spalin od piętrowych autobusów i taksówek komponował się w jakiś sposób z ciepłem, które oddawały nagrzane w ciągu dnia wielkie kamienice.

Znał londyńskie widoki tylko z albumów i podręczników. Zawsze marzył, że kiedyś… Ale wybuchła wojna i Londyn oddalił się. Wojna… mijał po drodze zburzone domy, wypalone budynki ziejące czarnymi oczodołami okien. Widział to już w Berlinie i Warszawie. Teraz Londyn…

Skręcił w Houghton Street i znalazł się naprzeciw kompleksu jasnych, wysokich budynków: London School of Economics. A więc to tu. Jakże daleko stąd do zapomnianego od Boga i ludzi pałacyku w Wiasno… – pomyślał – całe wieki…

Właściciel hotelu przyglądał mu się z ukosa, kiedy wrócił. Coś wisiało w powietrzu, coś, co już w następnej chwili upersonifikowało się w postaci smutnego człowieka w wypłowiałym prochowcu, około pięćdziesiątki, który czekał w hallu. Za nim stało dwóch policjantów.

– Komisarz Ross, Scotland Yard – pokazał legitymację. Jego mina nie wróżyła niczego dobrego. – Czy pan Hans Bauer? – spojrzał przenikliwie.

– Tak, w rzeczy samej. O co chodzi? – uśmiechnął się.

– Poproszę pański paszport. – Policjant długo wertował kartki, wreszcie spojrzał na Bauera. – Czy ktoś może potwierdzić pańską tożsamość? – zapytał oschle. Hans spojrzał mu prosto w oczy:

– Mój drogi, spędziłem mnóstwo czasu i wiele upokorzeń jako przedstawiciel Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, żeby sprawdzić każdy niemiecki obóz jeniecki, sprawdzić, czy waszym żołnierzom i oficerom nie dzieje się krzywda, czy są traktowani jak należy, czy otrzymują paczki, interweniowałem wiele razy u komendantów obozów nie po to, żebyście teraz witali mnie jako szpiega?!

Komisarz Ross spojrzał beznamiętnie na Szwajcara: – Ktoś może potwierdzić pańską tożsamość? – powtórzył. Zamiast odpowiedzi Bauer wskazał na telefon stojący na kontuarze w recepcji. – Można? – Podniósł słuchawkę i wykręcił kilka cyfr. Odczekał chwilę – z sekretarzem Herr Weissem proszę, mówi Hans Bauer… Tak, Herr Weiss, jest tu Mister Ross ze Scotland Yardu, chciałby potwierdzić, że nie jestem… agentem Abwehry tylko przedstawicielem Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża… tak, oddaję słuchawkę – wyciągnął rękę, ale komisarz zignorował te pokojowe zamiary, skinął na policjantów i wyszli na rozedrganą londyńską ulicę.

Bauer spojrzał na hotelarza oczekując jakiegoś wyjaśnienia sytuacji, ale tamten tylko mruknął pod nosem podając mu klucz do pokoju – Procedury…

– Oczywiście… by the way, czy mógłbym prosić książkę telefoniczną?

Pozornie bez większego zainteresowania otworzył na literze N i powiódł palcem w dół gęsto zapisanych nazwisk. Neuman… Książka zawierała adresy ośmiu A. Neumanów. Doskonale pamiętał książkę, którą pokazała mu Eva: A.M. Neuman. Był jeden, na Calthorpe Street!

Podziękował i poszedł do swojego pokoju, w którym kilka drobnych znaków pozostawionych przed wyjściem wskazywało na dyskretne przeszukiwanie. Uśmiechnął się do siebie. Wszystkie dokumenty z Czerwonego Krzyża leżały na stoliku, zapewne komisarz Ross zapoznał się z nimi. Bardzo dobrze.

Otworzył okno i wyszedł na mały balkonik. Jak okiem sięgnąć otaczał go wielki Londyn… tajemniczy, zaciemniony. Zdjął marynarkę, krawat i rozpiął kilka guzików od koszuli chłonąc przez chwilę jedyny w świecie klimat tej metropolii. Odwrócił się i podszedł do planu miasta, wydanego przed wojną w Szwajcarii. Calthorpe Street… jest! Jakieś półtora kilometra, jak na Londyn niedaleko. Miał już plan na jutrzejsze przedpołudnie…

Korzystając z pięknego słońca admirał Canaris siedział na tarasie swojego biura przeglądając najnowsze raporty, kiedy ordynans zaanonsował Obersta Hammlinga. Canaris podniósł się z wiklinowego fotela.

– Witaj Siegfried! Cieszę się, że znalazłeś dla mnie chwilę czasu, siadaj proszę – wskazał wolny fotel. – Czytałem twój raport o Warschau. Taaak… Czy jest coś, o czym powinniśmy porozmawiać w cztery oczy?

Pułkownik uśmiechnął się – Oczywiście! Dlatego prosiłem o to spotkanie… – pomału zbierał myśli, żeby być jak najbardziej precyzyjny.

– Porucznik Schramml wykazał się dobrze z powierzonego mu zadania: odnalazł pałacyk pod Warschau i znalazł archiwum firmy AVA. To była jedna skrzynia z dokumentacją.

– Czego dotyczyła? – zapytał niecierpliwie Canaris.

– Jakieś supertajne, nowatorskie radiostacje, które miały być na wyposażeniu ich łodzi podwodnych. Nasi spece od tych spraw wciąż badają tę dokumentację. Ale – pułkownik spojrzał na admirała – ten porucznik twierdzi, że skrzynia z dokumentacją była… podstawiona!

– Jak to?! – zdumiał się Canaris.

– Tak, Schramml przypuszcza, ba, jest pewien, że ten brytyjski agent, o którym pisałem w raporcie, to wszystko ukartował, żeby…

– Żeby?!

– Wiesz co robi matka, kiedy zobaczy, że lis skrada się do gniazda z jej pisklętami? Wyskakuje i robi dużo hałasu, żeby ściągnąć na siebie uwagę i odciągnąć napastnika od gniazda. Tak zadziałał nasz Polonius, brytyjski agent. Ale porucznik nie odpuszczał. Poleciał za nim do Sztokholmu.

– Skąd wiedział, że tam będzie?

– Z książki, którą Polonius wydał w Anglii na wiosnę, a która wpadła w ręce Schrammla. Ten agent opisuje, jak uciekł z okupowanej Warschau w 1939 kanałem przez Łotwę i Szwecję. Max tam go dopadł i zwerbował do współpracy.

– Czy chcesz powiedzieć, że ten Polonius zgodził się?!

– Tak, za cenę uwolnienia z getta w Warschau jego matki i siostry. Ale Schramml nagle zorientował się, że ten Polonius prowadzi jakąś grę, że zbyt łatwo zgodził się na wszystko, że chodziło w tym wszystkim o coś dużo grubszego, niż te radiostacje. To było na przynętę!

Admirał wstał z fotela i podszedł do stolika. Ważąc coś w myślach nalał brandy do dwóch lampek, jedną podał Hammlingowi: – A więc ten Polonius wystawił nas do wiatru? – Podniósł rękę powstrzymując pułkownika, który chciał coś powiedzieć – czyli to jest… może być Enigma?! – zanim pułkownik odpowiedział, Canaris usiadł w fotelu i wzniósł lekko lampkę w górę. Umoczyli usta.

– Posłuchaj Siegfried, jak wiesz, nasze wojska powietrzno desantowe zajęły Kretę. Pyrrusowe zwycięstwo! Miała to być wycieczka, rzuciliśmy tam ogromne siły. Tymczasem oni wiedzieli precyzyjnie o naszych planach. Ich obrona zdziesiątkowała spadochroniarzy. Znowu! – wstał i nerwowo odstawił lampkę. Hammling uznał, że powinien zrobić to samo.

– Rozumiesz Siegi, wiedzieli, gdzie zrzucimy naszych spadochroniarzy i tam czekali! Świetnie zorganizowani, jacyś kozodoje z Nowej Zelandii wytłukli setki naszych najlepszych ludzi! Znowu! Jak te dywizjony bombowców lecących na Plymouth, jak nasze U-booty na północnym Atlantyku! Teraz Kreta! Co jeszcze?! – Podszedł do stolika i umoczył wargi w brandy dając sobie czas do połapania tego wszystkiego. – Siegi, to nie jest przypadek… Nasz los jest w rękach tego porucznika. Musi dopaść tego… Poloniusa i wycisnąć z niego prawdę! On wie, kto rozdaje karty! Gdzie jesteśmy?!

Pułkownik westchnął ciężko. – Porucznik Schramml, po odpowiednim przeszkoleniu popłynął z Lizbony do Anglii jako przedstawiciel Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Wykorzystaliśmy nasze wtyki…

– Dyskretnie mam nadzieję? – przerwał my admirał. – Nasz agent w ambasadzie Szwajcarii w Londynie jest jednym z najcenniejszych, jakich tam mamy? I niestety, nielicznych!

Pułkownik spojrzał w okno, trochę zaskoczony niespodziewanym wybuchem histerii Canarisa, który zdawał się nie doceniać całej mrówczej pracy wykonanej, żeby perfekcyjnie przygotować Maxa do tej misji. Starając się nie uzewnętrznić swoich emocji powiedział spokojnie.

– Porucznik Schramml to student anglistyki na naszym uniwersytecie w Berlinie. Inteligentny oficer, oddany ojczyźnie. Jego starszy brat, as myśliwski jest u Brytyjczyków w niewoli. – Pułkownik zobaczył zniecierpliwienie w oczach admirała. – Popłynął do Liverpool z oryginalnym szwajcarskim paszportem, przeszedł dwa tygodnie szkolenia w naszym Czerwonym Krzyżu, jeśli Angole zechcą go sprawdzić, natrafią na naszego człowieka w centrali Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża w Genewie, ale… oni nie sięgną tak głęboko- powiedział z przekonaniem Hammling.

Canaris chodził po tarasie skupiony, nagle odwrócił się i spojrzał przenikliwym wzrokiem. – Jakie jest zatem zadanie porucznika?

Pułkownik Hammling spojrzał uważnie w oczy admirała:

– Odnaleźć, wydobyć prawdę i zlikwidować.

Polonius szedł niespiesznie, do wykładu pozostało czterdzieści minut a był już niedaleko uczelni. Uśmiechnął się mijając jakichś oficerów w polskich mundurach, którzy stacjonowali tutaj w Edynburgu. Nie był szczęśliwy, że musiał przenieść się z Londynu, ale pułkownik Perkins wytłumaczył mu dobitnie, że jeśli chce żyć i uniknąć współpracy z Abwehrą, musi rozpłynąć się we mgle. Kwestię matki i siostry naukowca przyrzekł załatwić jak najszybciej.

Zostawił za sobą pustkę, białą kartę, jeśli ktokolwiek chciałby go wytropić. Szkoda mu było tylko świetnie zapowiadającej się współpracy z profesorem Bowleyem, ekonomicznej sławie uniwersytetu w Oxfordzie.

Ale pułkownik Perkins uświadomił mu, że obok kariery na szali jest jego życie. Jego, matki i siostry.

Przystanął, sprawdził czas i energicznie ruszył w kierunku katedry, żeby choć na chwilę zatopić się w boski wymiar życia.

Max stanął przed czarnymi drzwiami z mosiężną gałką i numerem „9” na drzwiach. Wziął głęboki oddech, zanim zastukał kołatką w drzwi. Calthorpe Street, trzypiętrowy blok wybudowany z jakichś przypadkowych cegieł, nieotynkowany, byle jaki a jednak z duszą, londyńską duszą.

Serce podeszło mu do gardła, kiedy usłyszał chrobot klucza w zamku. Pomału i ostrożnie uchylające się czerwone, solidne drzwi dopuszczały obcego do twierdzy jaką dla każdego Brytyjczyka jest jego dom. Ze zdumieniem spostrzegł siwą głowę drobnej kobiety i jej uśmiechniętą życzliwie twarz, na której malowało się pytanie o cel wizyty.

– Good morning, przepraszam, że niepokoję panią, ale szukam mojego przyjaciela, Andrew Neuman, podobno tu mieszka? – zapytał siląc się na uśmiech.

Drzwi otworzyły się szerzej. Starsza pani taksowała mężczyznę uśmiechając się. Musiał być gentlemanem, bo zdjął kapelusz i skłonił się z szacunkiem. Widząc wahanie w oczach starszej pani przedstawił się:

– Hans Bauer.

– Czy pan jest Niemcem?! – uczyniła ruch, jak gdyby chciała zamknąć drzwi.

– Ależ skąd, jestem Szwajcarem, pracuję dla Czerwonego Krzyża – wyjaśnił czym prędzej mając wielką nadzieję na uzyskanie jakichś wiadomości o Neumanie. Ale starsza pani była nieustępliwa. – Byliśmy z mężem w Genewie w 1929. A może i rok wcześniej, bo tam mieszka jego siostra. – Spojrzała, jakie wrażenie wywołała na Bauerze. – A na jakiej ulicy jest teraz wasza siedziba? – zadała niespodziewane pytanie.

Szwajcar stał się odrobinę zniecierpliwiony, ale starał się trzymać fason, jeśli miał się czegoś dowiedzieć. – Ach, mamy kilka filii w różnych częściach Szwajcarii, wie pani… Czy mój przyjaciel…

– Ach tak, byłabym zapomniała – uśmiechnęła się przepraszająco. – Doktor Neuman już tu nie mieszka. Przeniósł się gdzieś na inną uczelnię w innym mieście. To był prawdziwy gentleman! Miło było pana poznać! – z uśmiechem zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.

W innym mieście… A więc nie jest już na London School of Ecomomics? Scheisse! Ale może tam będą wiedzieli, dokąd pojechał?! Pędzony nagłym impulsem zamachał na taksówkę. W końcu płaci Abwehra!

Starszy pan, który siedział w portierni LSE, London School of Economics, sprawiał wrażenie człowieka, którego aspiracje są dużo większe, niż udzielanie informacji i odbieranie kluczy od pracowników. Niewysoki, szczupły ze starannie zaczesanymi do tyłu siwymi włosami i czarnymi, okrągłymi okularami na nosie utożsamiał się być może z pozdrawiającymi go co chwila pracownikami naukowymi uczelni. Znał ich wszystkich, co było naturalne po tylu latach spędzonych tutaj. Tym bardziej zaintrygował go elegancki gentleman, który rozglądał się niepewnie przy wejściu.

– Czy mogę w czymś pomóc, Sir? – wyszedł z portierni, swojego królestwa. Tamten zdjął kapelusz i skłonił lekko głowę uśmiechając się przepraszająco.

– Good morning, jestem Jan Kowal, polski pilot, stacjonuję pod Londynem i dowiedziałem się, że mój stary przyjaciel z Polski, Andrew Neuman pracuje tutaj. Bardzo się ucieszyłem, bo nie widziałem go od trzech lat. Chciałbym zrobić mu niespodziankę… pan rozumie?

Obcy, twardy akcent, który portier wyczuł natychmiast okazał się być polską naleciałością. To go uspokoiło, polscy piloci byli bardzo popularni i większość Brytyjczyków ceniła ich za brawurę w walce i fantazję poza nią.

– Bardzo chciałbym panu pomóc, ale doktor Neuman już u nas nie pracuje. Zmienił uczelnię. Pożegnał się ze mną zupełnie niedawno.

– A to pech – rozłożył ręce pilot. – Znowu mi umknął, pewnie na następne trzy lata… – zagrał brawurowo swoją rolę Max. Wydawało się, że nic więcej nie wydobędzie od tego portiera, ale nie chciał go zniechęcić pytaniem wprost. – Gdyby jednak pojawił się, proszę mu przekazać, że mam wiadomości z Warszawy od jego matki i siostry. Na pewno na nie czeka… Z góry dziękuję!

Portier chwilę przyglądał mu się badawczo. Odczekał, aż ten pilot odwróci się do wyjścia i zawołał.

– Excuse me Sir…

Komisarz Ross zapalił śmierdzącego papierosa i nie wyjmując go z ust rozsiadł się za swoim biurkiem, na którym delikatnie mówiąc panował spory bałagan: spiętrzone skoroszyty, poplamione herbatą listy gończe, instrukcje, filiżanka z kilkudniowymi fusami i górująca nad całością popielnica z petami. Nie czuł się najlepiej po wczorajszym wieczorze spędzonym w pubie, więc postanowił rozpocząć ten dzień spokojnie, od napisania raportu z wczorajszych wydarzeń. W tym celu odsunął stos papierów i postawił w tym miejscu starą maszynę do pisania. Z pewnym trudem wkręcił czystą kartkę i wystukał nagłówek raportu.

Właściwie wczoraj nie zdarzyło się nic specjalnego: kradzież roweru, bijatyka dwóch marynarzy, ale to skierował do żandarmerii wojskowej, włamanie do sklepu monopolowego… Acha – przypomniał sobie- i jeszcze ten szemrany Szwajcar w hotelu. Odgiął się na krześle i sięgnął do kieszeni płaszcza, gdzie schował swój notes. Chwilę wertował kartki: Hans Bauer z Genewy… Chwilę ważył coś w myślach, spojrzał na maszynę, czystą kartkę i zniechęcony pisaniem zaczął przewracać stosy papierów, aż w końcu wydobył stamtąd książkę telefoniczną.

– Ambasada Szwajcarii, w czym mogę pomóc? – odezwał się miły głos sekretarki.

– Czy mogę rozmawiać z Herr Weissem? Komisarz Ross, Scotland Yard.

Dłuższą chwilę trwało oczekiwanie, aż w końcu ktoś podniósł słuchawkę. – Radca Weiss – szczeknęło po drugiej strony linii.

– Bardzo mi miło – skłamał brawurowo Ross – w ramach procedur sprawdzamy szwajcarskich obywateli, którzy przybywają do nas.

– Czy obywatele szwajcarscy są o coś podejrzewani?! – Weiss nie był nastawiony przyjaźnie.

– Po prostu sprawdzamy wszystkich, pan rozumie, taka robota – próbował załagodzić sytuację. – Trwa wojna – wyjaśnił.

– Domyślam się, Herr Kommisaar, ale czy to jest powód, żeby dzwonić do nas o dziewiątej rano? – Weiss stawał się coraz bardziej niemiły.

– Tak, to jest powód. No więc, czy potwierdza pan, że Mister Bauer jest obywatelem szwajcarskim?!

– Herr Bauer jest przedstawicielem Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, czy coś jeszcze?! Może chce pan znać jego numer butów?!

– To bardzo cenna informacja, ale może kiedy indziej? Dziękuję! – Komisarz odłożył słuchawkę i sięgnął po kolejnego papierosa. Odszukał telefon do Brytyjskiego Czerwonego Krzyża. Właściwie… Ich siedziba mieściła się kilka przecznic dalej, temat stawał się coraz bardziej intrygujący, mówił mu o tym jego duży, niezawodny gliniarski nos. Odłożył papierosa z powrotem do paczki, włożył kapelusz, nieświeży nieco prochowiec i wyszedł na ulicę. Po kilkunastu minutach siedział już w gabinecie dyrektora, siwego, szczupłego mężczyzny w nienagannie skrojonym, ciemnym garniturze. I na jego biurku znajdowało się wiele dokumentów i teczek, jednakże starannie ułożone i posegregowane. Komisarz rzucił niechętnie wzrokiem na ten przesadny porządek.

– W czym mogę pomóc, panie komisarzu? – zapytał uprzejmie uśmiechając się zachęcająco.

Ross nie odwzajemnił uśmiechu, zbyt mocno dokuczał mu ból głowy. – Czy … czy współpracujecie ze Szwajcarskim Czerwonym Krzyżem?

– Współpracujemy ze wszystkimi narodowymi oddziałami Czerwonego Krzyża, panie komisarzu. Narody prowadzą wojny, a my zajmujemy się ich ofiarami, najczęściej bogu ducha winnymi ludźmi wplątanymi w te wojenne machiny… – Dyrektor musiał być pacyfistą, może to i lepiej na tym stanowisku – pomyślał Ross.

– Czy jako przedstawiciel British Red Cross może pan jechać do Niemiec i sprawdzić w jakich warunkach żyją brytyjscy jeńcy wojenni?

– Pan żartuje, to nie tak. W naszym imieniu działają oddziały z państw neutralnych, na przykład Szwajcarii.

– Czy ich przedstawiciele mają dostęp do naszych obozów odosobnienia na Wyspach?

– Tak, od czasu do czasu mają prawo sprawdzić warunki i porozmawiać z niemieckimi jeńcami wojennymi.

Dopiero teraz Ross uśmiechnął się. – No cóż, to chciałem wiedzieć, dziękuję panu za poświęcenie mi cennego czasu – uśmiechnął się pokazując wzrokiem na stos skoroszytów na biurku. Dyrektor również wstał i podał rękę.

Komisarz położył dłoń na klamce i nagle odwrócił się. – By the way, czy taka wizyta jest z góry zaplanowana czy przebiega spontanicznie?

Starszy pan uśmiechnął się wyrozumiale – Ależ panie komisarzu, jest wojna, taka wizyta wymaga długiej drogi na szczeblu dyplomatycznym, zgoda i przygotowania, szczegółowy plan musi być zatwierdzony przez Foreign Office, w porozumieniu oczywiście z nami, Brytyjskim Czerwonym Krzyżem.

– Czyli… – Ross dotknął czoła myśląc intensywnie – czyli gdyby Hans Bauer chciał jutro przeprowadzić inspekcję w obozie jenieckim…

– … wiedział bym o tym z pewnością miesiąc wcześniej! – dokończył dyrektor. A zapewniam pana, że nikt się z nami nie kontaktował od Bitwy o Anglię. Czyli rok.

– Bardzo mi pan pomógł, Sir! – uśmiechnął się – do widzenia!

Sprawa Hansa Bauera wybijała się coraz bardziej na czołówkę pisanego właśnie raportu. Ale Ross z niechęcią spojrzał na swoje biurko i czystą kartkę wkręcona w wałek maszyny. Przerzucił swój stary prochowiec przez ramię, założył wymięty nieco kapelusz i zszedł do auta. Jak zwykle sprawdził czas na widocznym z daleka Big Benie i za chwilę był na Victoria Embarkment pędząc wzdłuż Tamizy. Wciąż układał sobie w głowie wszystkie fakty i niewiadome, nie mogąc uwierzyć, że trafiła mu się taka gratka. Na Kingsway zwolnił i skręcając w Portugal Street stanął przed hotelikiem. Właściciel spojrzał na niego milcząco zza kontuaru, co wcale nie speszyło Rossa.

– Chciałbym rozmawiać z panem Bauerem? – powiedział pokazując na wszelki wypadek swoją legitymację. Ale hotelarz rozłożył tylko ręce: – Opuścił hotel – zakomunikował lakonicznie.

– Kiedy?! – komisarzowi skoczyło ciśnienie co tamten musiał zauważyć. – Jakieś… czterdzieści minut temu. Nie powiedział, dokąd się udaje, po prostu podziękował, zapłacił i wyszedł.

– A ta książka telefoniczna? Kogo szukał?

– Tego mi nie zdradził panie komisarzu… – Ross przechylił się nieco przez kontuar i spojrzał hotelarzowi w oczy, ale zanim zdążył coś powiedzieć, właściciel zorientował się, że to nie przelewki… – ale zapytał, czy daleko stąd na Calthorpe Street. Tyle mogę panu pomóc.

Komisarz wskazał wzrokiem telefon stojący na kontuarze, na co tamten skinął lekko głową. – James…, weź trzech ludzi, sprawdźcie dokładnie pokój 18 w hotelu na Portugal Street i przyjeżdżajcie na Calthorpe Street, zrozumiałeś? Czekam.

Może to był ślad, a może nie, ale trzeba sprawdzić, gdzie ten cholerny Bauer się włóczył. I czego szukał?

Zaparkował na początku ulicy, przypalił kolejnego papierosa i przyglądał się, próbując odgadnąć intencje Szwajcara. Calthorpe była długą ulicą, z wieloma dwu – trzy piętrowymi domami. Kompanii wojska nie starczyłoby, żeby wypytać wszystkich mieszkańców, a co dopiero ich czwórka. Ale trzeba zacząć – pomyślał wypluwając peta na ziemię skierował się do numeru jeden.

Kiedy po czterdziestu minutach doszedł do numeru osiem, podjechało auto z grupą Jamesa.

– Nic ciekawego nie było w tym pokoju. Posprzątane, choć pokojówka jeszcze tam nie była. Schludny ten Szwajcar- uśmiechnął się, nie zostawił nawet śmieci ani… odcisków palców! – James, niewysoki rudzielec o kanciastej, chłopskiej twarzy wyszczerzył swoje nie najzdrowsze zęby w uśmiechu. – Sprawdziliśmy z ciekawości. To musi być niezłe ziółko, panie komisarzu!

– James, bierz chłopców i zaczynajcie od drugiej strony ulicy, wiecie, o co macie pytać? – Cała czwórka skinęła zgodnie głowami. – Do roboty – westchnął.

Spojrzał na czarne drzwi z numerem dziewięć i znowu westchnął głęboko, po czym zastukał kołatką. Otworzył szczupły, wręcz chudy gentleman w podomce, około osiemdziesiątki, jego białe włosy były starannie zaczesane do tyłu. Spojrzał ciekawie na tego komiwojażera i już miał mu podziękować, kiedy zobaczył odznakę.

– Komisarz Ross, Scotland Yard. Czy mogę zadać panu kilka pytań? – Taki sam efekt jak od początku ulicy: nikt nie widział, nikt nie słyszał. Podziękował i odwrócił się, kiedy usłyszał za sobą cichy głos: – Sir? – w uchylonych wciąż drzwiach stała drobna, siwa kobieta uśmiechając się życzliwie do komisarza. – Słyszałam fragment rozmowy, bo akurat szłam do kuchni przygotować lunch…

Odwrócił się zaciekawiony. – Czy pani… szukamy pewnego…

– Tak, zapewne Szwajcara? Taki miły gentleman, bardzo grzeczny? Tak, był tu rano. Powiedział, że jest ze Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, ale jak go zapytałam, gdzie jest ich siedziba to nie wiedział. Bo my z mężem byliśmy w Szwajcarii w 1928 albo rok później, bo tam mieszka siostra męża i…

– To wspaniale – przerwał jej Ross, coraz bardziej zaintrygowany całą sprawą. – A właściwie w jakim celu niepokoił państwa?

Starsza pani machnęła ręką. – Ale zaraz tam niepokoił, miło było go poznać, bo my w Szwajcarii byliśmy…

– Tak, czy przypomina sobie pani, czego chciał ten gentleman? – Komisarz pomału tracił cierpliwość.

– Jak mówiłam – starsza pani obruszyła się, że komisarz już zapomniał – jak mówiłam, szukał przyjaciela.

– U pani, madame? – Ross nie kojarzył faktów.

– Bo on, ten jego przyjaciel u nas wynajmował mieszkanie. Bardzo miły człowiek, nie muszę dodawać, że gentleman, bo w naszym domu…

– Tak, to widać na pierwszy rzut oka. A jak nazywał się ten gentleman?

– Ten Szwajcar? Hans Bauer. Przedstawił mi się i… – Ross pomyślał sobie, że musi zapisać się na kurs z psychologii jak rozmawiać ze starszymi paniami i nie zwariować po pięciu minutach. Mimo to sprowadził ją na właściwe tory.

– Ten, który tu mieszkał?

– Ach ten, to trzeba było tak od razu zapytać! Doktor Andrew de Neuman. On wykładał na London School of Economics, bardzo prestiżowa uczelnia, tam…

– Na pewno, a dokąd się wyprowadził?

– Do… do… nie powiedział. Ale bardzo miło się pożegnał i powiedział, że jeszcze kiedyś nas odwiedzi.

– Bardzo dziękuje! – miał już zamiar odwrócić się, kiedy starsza pani zapytała z nadzieją w głosie.

– Czy pomogłam panu, panie komisarzu? Jakby pan miał chwilę czasu, proszę wpaść do nas na herbatę, mąż bardzo się ucieszy, bo…

– Nie omieszkam, z największą przyjemnością – skłamał i choć nie był specjalnie sentymentalny, nagle zrobiło mu się żal tej starszej pani. Zrobił krok w jej kierunku i spojrzał z góry w jej szare oczy: – Bardzo mi pani pomogła, dziękuję w imieniu Scotland Yardu!

Andrew de Neuman, naukowiec, a więc to o niego chodzi Szwajcarowi! Tylko dlaczego?! – Wyciągnął z paczki papierosa i spojrzał do wnętrza. Była pusta. Jeszcze nic nie układało się w logiczną całość i pewnie tak będzie, dopóki nie przesłucham choć jednego z nich – pomyślał, zapalił papierosa, zmiął pustą paczkę, odrzucił na trawnik i wskoczył do auta. London School of Economics, następna stacja- pomyślał i zawrócił auto.

Z pewnym sentymentem spojrzał na peron, kiedy pociąg opuszczał pomału Victoria Station. Trochę było mu żal Londynu, o którym zawsze marzył. Ale miał do wykonania zadanie i na nim musiał się teraz skupić. Czekała go długa droga i… dużo przemyśleń.

Polonius, czyli tropiony przez niego Andrew Neuman wymykał mu się w jakiś cudowny sposób z rąk. Zapewne po powrocie z misji w Polsce SOE wzięło go w swoje szpony i stara się ukryć przed całym światem, boją się zemsty za to, że wprowadzili w błąd Abwehrę, albo… albo mają cholernie ważny powód, żeby nie wyśpiewał prawdy po co był w Polsce.

Max rozłożył jakąś gazetę, którą zakupił na dworcu i pozornie zagłębił się w lekturę. – Mam go w ręku, będzie chciał wydobyć matkę i siostrę z getta. Z drugiej strony, ich wywiad mu na to nie pozwoli, za dużo wie. Dziwne, że nie zlikwidowali go gdzieś po drodze?

Drzwi od przedziału otworzył konduktor. – Czy mogę prosić bilety? – zapytał uprzejmie. – O, daleka droga przed panem. Gdyby potrzebował pan czegoś, proszę dać mi znać!

Plan, który uzgodnili z Oberstem Hammlingiem był nadzwyczaj prosty: odszukać Poloniusa, wydobyć z niego po co był w Wiasno i zlikwidować. Max wciąż wracał do chwili, w której stali w starym parku i wystrzelał do niego pół magazynka. Dlaczego Polonius nie strzelał? Miał zapewne pistolet przy sobie? Mógł przecież… Nagle olśniło go. – W piwnicy, przed tym, jak mi zwiał ruskim samolotem, w tej piwnicy, przecież on wyraźnie na mnie czekał! Gdyby chciał, zaszyłby się w lasku tam, gdzie przyleciał po niego samolot! Ale on czekał, jakby był pewien, że przyjadę! Gdyby chciał mnie rozwalić, zrobiłby to z zaskoczenia, w tej ciemnej piwnicy, ale widocznie byłem mu potrzebny do czegoś?!

Max wstał i wyszedł na korytarz. Uchylił okno z przyjemnością wystawił twarz na świeży powiew. – Taaak, byłem mu do czegoś potrzebny. Ta skrzynia z dokumentami, wpakował mi ją w ręce dla odwrócenia uwagi od czegoś cholernie ważnego.

Sekretariat uczelni doktora Neumana w London School of Economics był równie ciemny jak biuro komisarza, z tą różnicą, że trzy panie miały na biurkach idealny porządek. Wszedł mimo wszystko z pewną dozą nieśmiałości i przedstawił się, prosząc o jakieś wiadomości o doktorze. Sympatyczna brunetka w obcisłej spódniczce podeszła do wielkiej szafy i wyciągnęła z niej skoroszyt z nazwiskiem Neuman de Andrew Martin.

– Proszę, panie komisarzu, to jest jego teczka personalna. – Uśmiechnęła się uroczo a Ross natychmiast pożałował, że nie chciało mu się dzisiaj rano ogolić. Chciał to jakoś nadrobić i poprosić panienkę o pomoc przy wertowaniu papierów, kiedy uświadomił sobie, że już trzeci dzień nosi tę samą koszulę, więc uśmiechnął się tylko i zagłębił w dokumenty. Po kilku minutach musiał jednak zwrócić się do miłej i jak się jeszcze okazało, dobrze zbudowanej sekretarki.

– Tu nie ma nic na temat nowego miejsca pobytu doktora Neumana?

– Och really? – zdziwiła się i podeszła do Rossa. Pochyliła się nad teczką, podczas kiedy on wstrzymał oddech przypominając sobie nagle, że po wczorajszym wieczorze w pubie rano nie umył zębów. Ostatni shower day był też jakieś trzy dni temu, i choć następny wypadał dziś wieczorem, to była marna pociecha w tej sytuacji.

Mimo tego spojrzała na niego uśmiechając się bosko. – Taaak… Nieraz te dane są niejawne, panie komisarzu. Widocznie z jakichś względów nie ma tego w dokumentach. Pan wie, trwa wojna – kolejna osoba postanowiła mu to uświadomić.

Nie dowiedziawszy się niczego, ale z uczuciem wielkiej ulgi pożegnał panie i wyszedł z sekretariatu żegnany powłóczystymi spojrzeniami.

Prawie z niczym opuścił uczelnię, kiedy nagle coś mu przyszło do głowy. Wrócił do pomieszczenia z napisem Porter i spojrzał na zagłębionego przewieszaniem kluczy starszego pana.

– Przepraszam, że przeszkadzam… – Siwy odwrócił się i spojrzał groźnie, myśląc, że ma do czynienia z obwoźnym sprzedawcą tanich widelcy. Dopiero legitymacja Scotland Yardu złagodziła jego serce.

– Komisarz Ross, szukam doktora Neumana…

Starszy pan przyjrzał mu się z uwagą. – To już jest pan drugi, który ostatnio szukał naszego poczciwego doktora Neumana!

– Jak to?! – zdziwił się Ross.

– Ano tak: był tu dziś rano polski pilot, znajomy doktora Neumana jeszcze z Warsaw, mówił, że ma ważne informacje o matce i siostrze doktora.

– Jak wyglądał?!

– Gentleman, około trzydziestki, w jasnym garniturze i kapeluszu. Niebieskie oczy, taki miły wyraz twarzy. Aż się nie chce wierzyć, że w powietrzu są tacy nieustępliwi! – uśmiechnął się. Ale wiadomo: „ Polish Bandits”! – pokiwał głową z uznaniem. – Jan Kowal. Jakoś tak.

– Gdzie poszedł? – zadał najgłupsze pytanie w swojej karierze, jak gdyby ten starszy człowiek mógł to przewidzieć. Ale ku jego zaskoczeniu, portier odpowiedział:

– Zapewne na dworzec? Powtórzyłem mu to, co powiedział mi doktor Neuman, kiedy się żegnaliśmy: do zobaczenia w Edynburgu!

– W Edynburgu?!

Starszy pan spojrzał z politowaniem na komisarza i pomyślał, że jeśli tam maja takich błyskotliwych oficerów, to ten kraj jest na krawędzi upadku.

Komisarz nie dawał za wygraną. Potrzebował jeszcze jednego elementu do tej układanki. Przesunął maszynę do pisania z wkręconą kartką, aby postawić przed sobą telefon. Ta operacja spowodowała lawinę skoroszytów spadających z zawalonego biurka. Ale Ross nie zwrócił na to uwagi zaaferowany szukaniem numeru do Ministerstwa Wojny. Odłożył papierosa, kiedy usłyszał sygnał.

– Komisarz Ross, Scotland Yard. Proszę połączyć mnie z działem kadr… – wykorzystał chwilę na zaciągnięcie się dymem i zabrakło mu jej kiedy odezwała się operatorka. Gorączkowo szukając swojego notesu w kieszeni próbował jednocześnie znaleźć popielniczkę. – Chodzi mi o sprawdzenie, czy w Polskich Siłach Powietrznych jest pilot… Jan Kowal? Tak, poczekam, dziękuję! – Teraz nadszedł czas na dotarcie do dużej popielniczki i zgaszenie papierosa, co skutkowało jednakże potrąceniem kubka.

– Czy pan tam jest, Mr Ross? – upewniła się. – Według naszych informacji w Polish Air Force nie ma pilota o nazwisku Jan Kowal. Są podobne, ale takiego nie ma, niestety! – Komisarz podziękował i odłożył słuchawkę. – Fuckin’ Hell ! To już wykraczało poza jego kompetencje, musiał zameldować o swoim podejrzeniu przełożonego. Ross dobrze o tym wiedział, ale był świadomy faktu, że w razie sukcesu cały splendor i możliwy awans nie będzie jego udziałem. Pomyślał chwilę.

– James! – krzyknął w kierunku drugiego pokoju, – James, kiedy wraca stary?

– Za trzy dni podobno, stęskniłeś się? – James uśmiechnął się porozumiewawczo i puścił oko.

– Posłuchaj… – Ross zreferował sprawę Szwajcara i jego wątpliwości co do misji humanitarnej Hansa Bauera. – Jeśli nie wrócę za trzy dni i nie zadzwonię, zawiadom kontrwywiad, MI 5 kapitan Guy Liddell. Powiedz mu wszystko, co wiesz.

– Czy nie lepiej pojechać do niego od razu? – zainteresował się James.

– Trzy dni! – powiedział Ross wyciągając z szafy pancernej swojego colta i dwa zapasowe magazynki. – Pamiętaj, trzy dni! To kumple… A teraz zadzwoń na dworzec, kiedy jest najbliższy pociąg do Edynburga, please!

Wstał od biurka zbierając myśli. – James! Jak będziesz rozmawiał z kapitanem Liddellem, powiedz mu o tym radcy Weissie z ambasady szwajcarskiej. Niech mają go na oku, on pewnie też ma swoją historię do opowiedzenia!

Rozsuwane drzwi do przedziału obudziły Maxa. – Sir, za czterdzieści minut będziemy w Edynburgu! – poinformował konduktor uśmiechając się dobrotliwie. – Flying Scotsman jest zawsze na czas!

Starając się zachować jak najbardziej obojętnie minął punkt kontrolny na dworcu, wyszedł na ulicę i przystanął. Niebo było ołowiano ciemne i siąpił lekki deszczyk. Postawił kołnierz prochowca i wcisnął mocniej kapelusz.

Plan miasta studiował dyskretnie w pociągu przez kilka godzin, ale mimo wszystko trudno było się odnaleźć. Wyszedł na Lothian Road, skręcił w prawo i znalazł się na reprezentacyjnej ulicy w mieście, Princes Street. Na jej drugim końcu wznosiła się majestatyczna bryła hotelu Balmoral.

Zgodnie z instrukcjami, które dostał jeszcze w Londynie od radcy Weissa musiał dotrzeć teraz do wielkiego, kilkupiętrowego pomnika Waltera Scotta. Nie było to trudne, monumentalna budowla była widoczna z daleka. Teraz skręt w lewo, lekko w górę i mijając kilka wielkich kamienic dotarł na zaplecze domu handlowego Jenners. Wszedł na wąską klatkę schodową i wspiął się na piąte piętro. Jak do tej pory wszystko szło zgodnie z planem.

Stanął przed czerwonymi, grubo lakierowanymi drzwiami z numerem 78 i po chwili wahania zapukał kołatką. Przez dłuższy czas nic się nie działo, aż nagle drzwi otworzyły się energicznie. W progu stała wysoka, starsza kobieta wyczekująco świdrując oczami Maxa.

– Good morning, nazywam się Hans Bauer, Szwajcarski Czerwony Krzyż. – Ale siwa, koścista kobieta ani drgnęła, dopóki nie powiedział:

– Przywożę pozdrowienia od cioci Judy z Berna… – nie wiedział, czy czegoś nie poplątał w haśle, ostatnia rozmowa z radcą Weissem w Londynie była zbyt chaotyczna, kiedy powiedział, że natychmiast wyjeżdża do Edynburga w poszukiwaniu Poloniusa i prosi o jakiś kontakt w stolicy Szkocji.

Starsza pani jeszcze przez chwilę stała niewzruszona przyglądając się Maxowi, który już chciał przeprosić za pomyłkę, kiedy nagle jej twarz rozjaśnił uśmiech – Ciocia Judy, czy ma się dobrze?

Z uczuciem ulgi odpowiedział – Teraz już tak, ale była w szpitalu bo złamała rękę.

Starsza pani wpuściła go do środka i upewniwszy się, że korytarz jest pusty zamknęła drzwi. Uśmiechnęła się i wskazała Maxowi fotel.

– Pewnie pan zmęczony po podróży, zrobię panu kawy. Co tam nowego w Londynie? – dobiegło z kuchni. Po chwili cudowny aromat napełnił mieszkanie, kiedy siedzieli przy stoliku i ściszonymi głosami rozmawiali o zadaniu Maxa.

– Lepiej nie melduj się w hotelu, oni wszystkich sprawdzają. Wynajmę ci pokoik u zaufanego człowieka na Hill Place, to niedaleko uniwersytetu. Będziesz miał blisko. Acha, i to… – podeszła do półki z książkami i wyciągnęła z niej Byrona. Zdumiony Max spojrzał na książkę i na starszą panią. – Mam to przeczytać?! – Uśmiechnęła się tajemniczo pociągając łyk aromatycznej kawy.

Max otworzył książkę i zamarł – między okładkami w starannie wykrojonym w stronach schowku leżał niewielki pistolet FN kalibru 6 milimetrów.

– Nie jest to Parabellum, ale za to bardziej poręczne i … nie mniej skuteczne. Idź teraz pod ten adres i powołaj się na Mrs Simpson – powiedziała, wręczając mu kartkę z adresem.

Stara limuzyna zatrzymała się z piskiem hamulców na Baker Street. Niewysoki, korpulentny człowieczek w garniturze otworzył tylne drzwi i wziął na ręce niewielkiego psa, po czym zatrzasnął nogą drzwi i wszedł do dużego gmachu.

– Sir, pułkownik … sierżant Smith nie zdołał dokończyć, bo obok jego nóg przemknął jak błyskawica mały, biały pies w rude łaty na łbie a tuż za nim wpadł jego właściciel, pułkownik Winterbotham.

– Witaj stary – właściciel psa jak zwykle taszczył jakieś dokumenty, płaszcz i … niewielką miseczkę, którą wręczając osłupiałemu sierżantowi poprosił – Czy moglibyście przynieść trochę wody, please?

Pułkownik Perkins uśmiechnął się pod wąsem i poprosił gości, żeby w jego biurze czuli się jak u siebie w domu, z czego obydwaj natychmiast skorzystali: Jack zaczął znaczyć teren a Freddie rozwalił się bez tchu w jego ulubionym fotelu. Perkins przystawił sobie krzesło i z niepokojem zerkał na Jacka, który oznaczywszy kilka strategicznych punktów w jego biurze oddawał się znowu napełnianiem pęcherza wodą przyniesioną przez sierżanta.

– Polonius jest już w Edynburgu. Będzie tam coś sobie dłubał na miejscowym uniwersytecie do końca wojny. Oczywiście pilnujemy go jak oka w głowie dzień i noc. To jest sorted out – spojrzał na Jacka nieprzytomnym wzrokiem – ale wiesz, o czym myślę?

Pułkownik uśmiechnął się – O tym samym, co ja?

– Ten Halifax, który miał przerzucić ich dwóch agentów do Austrii, roztrzaskał się tam. Nikt nie przeżył. Ani załoga, ani agenci NKWD. A wiesz, gdzie?! Masz mapę Bawarii?

– Smith! – sierżant wszedł gotowy na wszelką ewentualność trzymając w jednym ręku szmatę, a w drugim wiadro z wodą. Ale nie trafił. – Przynieście mapę Bawarii, please! – uśmiechnął się pojednawczo Perkins.

– Popatrz, nasz wywiad doniósł, że Halifax rozbił się tu, Blauberg, niedaleko jeziora Tegernsee – Freddie odnalazł niebieską plamę na mapie. Powiódł palcem na południe: – Kreuth, to tu – spojrzał triumfująco na Perkinsa, który podjął grę.

– Kreuth jest około stu kilometrów od… Berghof, kwatery Hitlera. Gdyby się nie rozbili, dolecieli by jeszcze bliżej. Dlatego naciski na nasz rząd ze strony NKWD, żeby zrzucić ich agentów jak najszybciej. Składa ci się to w całość? – Perkins spojrzał w oczy Winterbothama.

– Czyżby Stalin chciał rękami tych dwóch odstrzelić Adolfa?! – zapytał Freddie z niedowierzaniem. Zamiast odpowiedzi pułkownik Perkins podszedł do biurka i przyniósł dwie teczki.

– Tyle zdołał ustalić o nich nasz wywiad: brali udział w wojnie w Hiszpanii, zaprawieni w bojach, wysoko notowani w strukturach NKWD, wszechstronnie przeszkoleni, włącznie z kursem snajperskim. Austriaccy Żydzi pałający żądzą zemsty na Adolfie. Wystarczy?

– No ale jaką rolę w tym wszystkim odgrywa nasz Polonius?! – zapytał Winterbotham. Pułkownik Perkins spojrzał na Jacka, który zaznaczywszy wszystkie kąty leżał teraz rozwalony na kozetce.

– To był gentlemen agreement, między nami, brytyjskim wywiadem a NKWD. My wykonamy dla nich usługę z dostarczeniem tych dwóch do Austrii, w zamian za to Rosjanie zaopiekują się Poloniusem, żadna ze stron nie wnikała, na czym polegają ich zadania. Tak było w umowie na najwyższym szczeblu.

– Jak to „zaopiekują się”, masz na myśli dostarczą go bezpiecznie do Sztokholmu?

Perkins uśmiechnął się i sięgnął po trzeci skoroszyt: – Polonius miał swojego anioła stróża w Warszawie, o czym oczywiście nie wiedział. Spójrz – Perkins położył akta na stole i otworzył okładkę. Winterbotham spojrzał zdumiony na pułkownika: – Ależ to niemożliwe! – wykrzyknął, aż Jack podniósł głowę i spojrzał zaciekawiony na swojego pana.

Część piąta

– Also, ja skończyłem na dzisiaj, idziemy na sznapsa? – Standantenfuhrer Hahn był w dobrym nastroju, kiedy wszedł do pokoju Glocka, skupionego nad maszyną do pisania.

– Bardzo chętnie, ale muszę skończyć raport o tym co wydarzyło się w tym – spojrzał na kartkę – Wiasofna. Pan rozumie, Herr Standartenfuhrer, Berlin naciska. A propos, będę potrzebował pańskiego podpisu i pieczątki…

Hahn wyjął dwie czyste kartki z nagłówkiem kwatery głównej gestapo, przybił pieczątki i podpisał się in blanco.

– Żeby już do tego nie wracać. Also, do jutra, trochę się spieszę- mrugnął porozumiewawczo do Glocka, na co ten odpowiedział dyskretnym uśmiechem – Viele Spass Herr Standartenfuhrer!

Szybko zamienił kartki w maszynie, spojrzał na zegarek i zaczął nerwowo pisać.

Szara limuzyna zatrzymała się przed bramą getta. Wartownik podszedł, ale widząc postać w czarnym mundurze kazał podnieść szlaban. Mercedes ruszył powoli, odprowadzany ciekawym wzrokiem przechodniów zdumionych takim widokiem. Wcale nie zależało mu na tym, żeby wzbudzać zainteresowanie, ale wiedział dobrze, że teraz doszedł mu jeszcze jeden wróg: czas.

Spojrzał na ulicę i numer domu i porównał z kawałkiem kartki, którą natychmiast spalił. Odczekawszy chwilę otworzył energicznie drzwiczki i szybko zniknął w bramie. Nagle stanął oko w oko z małą dziewczynką w ciemnej sukience i burzą czarnych włosów na głowie. Spojrzała ciekawie, ale widząc mundur uciekła znikając gdzieś w zakamarkach podwórka. Uśmiechnął się do siebie, a może do wspomnień i ruszył po schodach. Zapukał energicznie do drzwi. Przez chwilę trwała cisza, aż w końcu ktoś je uchylił. Stanął twarzą w twarz ze szczupłą kobietą po pięćdziesiątce. Ciemne oczy, wąskie usta i wydatny nos. Na jego widok zaniemówiła, przerażenie malowało się na jej twarzy.

– Wanda Neuman? – zapytał, ale kobieta nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Nagle za jej plecami pojawiła się druga, dużo młodsza, z miłym wyrazem twarzy, który jednak na widok czarnego munduru zastygł w zdumieniu.

Nie czekając dłużej popchnął delikatnie, aczkolwiek stanowczo drzwi i wszedł do środka. Rozejrzał się wokół, ale nikogo nie było poza nimi.

– Ausweisse bitte – kobiety nie były widocznie przyzwyczajone do spokojnego tonu z ust gestapowca, bo wciąż stały zmieszane. Rozejrzał się i znalazł krzesło. – Also meine damen? Ausweiss?

Teraz dopiero obydwie rzuciły się do torebek wręczając mu dokumenty. Porównał zdjęcia z ich twarzami, namyślając się chwilę.

– Wanda Neuman, Antonina Zofia Neuman? – przerażone kobiety potwierdziły swoją tożsamość.

– Proszę posłuchać, macie panie piętnaście minut na zapakowanie po jednej walizce, zabieracie tylko to, co najcenniejsze, już tu nie wrócicie, proszę się pośpieszyć! – Wstał i podszedł dyskretnie do okna obserwując ulicę. Tamte jednak stały jak sparaliżowane spoglądając na siebie nie rozumiejąc sytuacji, a może wręcz przeciwnie, wszystko było dla nich zbyt jasne? Zauważył ich wahanie i uśmiechnął się lekko:

– Proszę zabrać co cenniejsze i proszę ubrać się jakoś tak… wytwornie?

Za piętnaście minut zdumione kobiety siedziały w szarym mercedesie, który podjechał do szlabanu przy bramie wyjazdowej z getta. Tym razem okazało się, że łatwiej tu wjechać niż wydobyć się na zewnątrz.

– Przepraszam Herr Sturmbahnfuhrer, musimy sprawdzić, kto wyjeżdża – jakiś dociekliwy żandarm starał się zajrzeć do środka. – Czy mogę prosić o przepustkę dla tych dwóch pań? – wiedział, że coś jest nie tak, skoro ten oficer wywozi sobie jakieś Żydówki z getta.

Zdumiony Glock otworzył szerzej okienko i przybliżył swoją twarz do twarzy żandarma. – Stopień, jednostka, nazwisko przełożonego i powód, dla którego jesteście na służbie po alkoholu?!- wysyczał. – Ja wystawię ci przepustkę, na Ostfront! Zgłosisz się jutro rano do raportu, i lepiej otrzeźwiej, bo czeka cię daleka droga, a teraz otwieraj!

Zdumiony żandarm był kompletnie zaskoczony taką odpowiedzią. Wyprostował się jak struna i wyrecytował swoje dane, po czym zasalutował i kazał natychmiast otworzyć szlaban. Długo jeszcze odprowadzał wzrokiem szare auto na numerach warszawskiego gestapo.

Zatrzymał się przed dworcem głównym. Teraz najważniejsza część planu, jeśli powiedzie się, wszystko inne powinno pójść gładko. Odwrócił się i spojrzał na kobiety, które kompletnie nic nie rozumiały z sytuacji. Siedziały przerażone ściskając swoje kuferki. Uśmiechnął się do nich.

– Chodźmy, już czas! – spojrzał na zegarek. – Acha, jeśli zobaczycie coś, co was zdziwi, nie możecie tego dać znać po sobie, jasne? – Pokiwały głowami bez przekonania. On też nie był do końca przekonany do tego planu. Narzucili go Brytyjczycy w zamian za jakąś swoją, ważną usługę dla Rosjan, ale ten pomysł był zbyt grubymi nićmi szyty. Zbyt wiele niewiadomych, ale major Matwiejew, alas Sturmbahnfuhrer Glock miał do wykonania swoją działkę, był małym trybikiem w całym tym przedsięwzięciu. Ostatnie zadanie w znienawidzonym mundurze i być może już za dwa, trzy dni będzie w Moskwie składał szczegółowe raporty o sytuacji w berlińskim i warszawskim gestapo. Ale tym czasem…

Przystanęli przed dużym gmachem dworca głównego z wielką literą V, symbolizującą niemieckie zwycięstwa na wszystkich frontach i weszli do restauracji Mitropa, tylko dla Niemców. Usłużny kierownik sali zjawił się jak spod ziemi, w czarnych spodniach i białej marynarce, z wąsikiem a la Adolf.

– Czym mogę służyć, Herr Sturnbahnfuhrer? – zgiął się wpół.

– Czy może nas pan zaprowadzić do stolika Frau Granville?

– Proszę za mną. – Siląc się na spokój przepuścił przodem panie Neuman, które stanęły jak wryte przed stolikiem, przy którym siedziała elegancka, piękna brunetka ubrana z francuska. Uśmiechnęła się i wskazała miejsca obok siebie. Glock również podszedł i szarmancko ujął dłoń pięknej nieznajomej: Sturmbahnfuhrer Glock, bardzo mi miło. Jaka pogoda w Paryżu?

– Jak zwykle każdego lata, choć… ostatnio mamy dużo deszczu, ale to wkrótce wróci do normy. – Wymiana haseł poszła gładko, nawet w obecności kelnera, który niewątpliwie był na usługach Abwehry albo innych służb. – Co podać? – znów skłonił się nisko.

– Chyba czas na szampana moje panie? – Glock rozejrzał się po twarzach kobiet i nie widząc sprzeciwu zaordynował butelkę, kiedy natrafił na wzrok Wandy. – A może zjedlibyśmy coś przed podróżą? Droga daleka, a tu w Warschau świetnie gotują?

– Zaraz przyniosę menu – uśmiechnął się kelner. Dyskretny uśmiech wdzięczności pojawił się również na twarzach Wandy i Antonii.

Madam Granville starała się zachowywać naturalnie, ale wiele ją to kosztowało. Z jednej strony ten radziecki agent w skórze gestapowca, z którym musiała rozegrać dobrze tę partię, o co prosił ją sam Churchill, z drugiej siedziała naprzeciwko swoich kuzynek, o których jeszcze niedawno rozmawiała z Poloniusem na ławce w londyńskim parku. Napięcie sięgało zenitu.

– Czeka panie daleka droga… – zaczął niepewnie. Istotnie, strona brytyjska miała zapewnić kobietom szwajcarskie paszporty i pieniądze na drogę. On ze swojej strony…

– Proszę, tyle mogę dla was zrobić – uśmiechając się wręczył kopertę. – Może się przydać?

Kiedy kelner pod czujnym okiem kierownika sali rozstawiał talerze, Glock zabawiał panie ostatnimi dowcipami. Dopiero kiedy wznieśli toast szampanem za zwycięstwo, piękna brunetka wyciągnęła pismo z koperty i uśmiechając się perliście rzuciła okiem:

„Prosi się wszystkie niemieckie władze cywilne i wojskowe o udzielenie wszelkiej niezbędnej pomocy okazicielom niniejszego dokumentu w ich drodze do Zurychu.

Podpisano

Hahn

SS- Standantenfuhrer”

Pani Granville uśmiechnęła się do swojego radzieckiego partnera i wzniosła kieliszek.

Po odprawieniu kobiet na pociąg do Monachium Glock spojrzał nerwowo na zegar nad peronem. Zmierzchało, zostało półtorej godziny. Wszystkie dokumenty o siatce niemieckich agentów w Moskwie miał ukryte w aucie. Wykonał swoje zadanie, a teraz do domu, do Maszy! Uśmiechnął się na wspomnienie tego niesfornego, pięcioletniego potworka o czarnych włosach. Jak zjawa ze snu przesunęła mu się przed oczami dziewczynka, którą dzisiaj widział w getcie.

Od dwóch godzin obowiązywała godzina policyjna, ale liczył na życzliwość żandarmów ze względu na auto i mundur. Gdyby to nie zadziałało… Wyciągnął swoje Parabellum z kabury na pasie i włożył do schowka.

Przy wjeździe na most Poniatowskiego zatrzymało go czerwone światło latarki. Gruby żandarm podszedł z dłonią na pistolecie maszynowym.

– Guten Abend Herr Sturmbahnfuhrer, czy mogę prosić o przepustkę?

Glock przyjrzał mu się przez chwilę. – Szkoda takiej pięknej nocy na pilnowanie mostu, Feldfebel, co? – uśmiechnął się pokazując swoją legitymację.

– Jawohl, ale bez przepustki nie mogę pana przepuścić na tamten brzeg, Herr Sturmbahnfuhrer, bardzo mi przykro! Befehl ist befehl!- użył radośnie ulubionego zwrotu, którym ten naród wkrótce będzie próbował przekonać świat o konieczności wymordowania milionów cywili.

Glock spojrzał na gniazdo karabinu maszynowego i jego obsługę gotową do rozdarcia go w strzępy, gdyby była taka potrzeba. Na drugim brzegu jest zapewne takie samo. Spojrzał na zegarek. Fosforyzujące wskazówki pokazywały, że zostało czterdzieści minut. Cholernie mało…

– Poproście oficera, sofort! – przestał być miły dla żandarma. Wkrótce z ciemności wyłonił się jakiś porucznik, który zasalutował grzecznie i uśmiechnął się do Glocka. – Pan wybaczy…

W zamian otrzymał kartkę z kilkoma stemplami i odręcznym podpisem Hahna. Rzucił na nią okiem i znowu uśmiechnął się. – Pan wybaczy…

Tego było już za dużo. Glock wyskoczył z auta i podszedł do porucznika wyrywając mu z ręki pismo. – Czego pan tu nie rozumie, poruczniku?! – podstawił mu pod nos pismo. – No, czego?!

Nagle uderzył go świeży zapach od rzeki: rześki, niosący woń cicho szemrzącej wody, ryb i trzcin. Spojrzał na wystraszonego porucznika i uśmiechnął się. – Nerwowo w tym mieście.

Do Wiązowny dojechał na piętnaście minut przed północą. Z trudem odszukał drogę do pałacu i przed wejściem porzucił auto. Wyciągnął Parabellum ze skrytki na rękawiczki, rozpruł tylną kanapę i wydobył z niej sporą teczkę z dokumentami, kiedy nagle oślepiło go światło latarki.

– Hande hoch! – zobaczył wycelowany w siebie pistolet. Teraz już nie było czasu do stracenia. Strzelił tamtemu między oczy, wziął latarkę i teczkę z dokumentami, kiedy dostał postrzał w nogę. Strzelił kilka razy w tamtym kierunku i rzucił się w park za pałacem. W kompletnych ciemnościach, przedzierając się przez ostre gałęzie, które raniły mu twarz i ręce dotarł do polany. Uspokoił myśli, choć noga bolała już potwornie. Kulejąc wyciągnął z teczki dwie butelki z benzyną i rozpalił dwa małe ogniska, nagle usłyszał świst lądującego kukuruźnika. Ścisnął w dłoni pistolet i podniósł się idąc na spotkanie samolotu. Wtedy właśnie padł strzał. Strzaskany obojczyk przygiął go do ziemi, ale wyprostował się i spojrzał na samolot. Był już w zasięgu ręki…

Pilotka usłyszała strzały i wyjrzała z kabiny. W świetle ogniska stał pochylony gestapowiec z pistoletem w ręku spoglądając w jej stronę. Bez namysłu odbezpieczyła Walthera, którego dostała od tego polskiego szpiona i wypruła w Niemca cały magazynek, jednocześnie przyciskając manetkę gazu.

Major Matwiejew padł na kolana, zdołał jeszcze zobaczyć przesuwającą się coraz szybciej burtę samolotu z czerwoną gwiazdą.

– Maszeńka… – padł twarzą w rżysko.

Sturnbahnfuhrer Hahn postanowił tego ranka pójść pieszo do pracy. Nie było daleko, pogoda sprzyjała spacerom, a on musiał przemyśleć swoją sytuację, która bardzo skomplikowała się po tym, jak na tajnym lądowisku w Wiązownie znaleziono zwłoki Glocka z teczką dokumentów wykradzionych z biura na Szucha, centrali warszawskiego gestapo. Swoją drogą, miał policyjnego nosa, kiedy w tajemnicy nawet przed Glockiem postanowił zrobić kocioł w pałacyku w Wiązownie, niedaleko tajnego miejsca lądowania bolszewickich samolotów. Dwóch zaufanych gestapowców śledziło dyskretnie ruch wokół tego miejsca dzień i noc. No i doczekał się: następny, który chciał wyrwać się do bolszewickiego raju, tylko trudno było uwierzyć, że to był jego najbliższy współpracownik, i to w dodatku – jak się później okazało – ze spisem naszych agentów w Moskwie! Gdyby ta teczka wylądowała na biurku Stalina…

Sturmbahnfuhrer Hahn musiał wyciągnąć z kieszeni chusteczkę, żeby otrzeć pot, który wystąpił mu na czole na samo wspomnienie. Przystanął i spojrzał bez refleksji w głąb parkowej alejki: jakiś czołgista w czarnym mundurze, para z dziecięcym wózkiem, poza tym nikogo, ale czego spodziewać się o ósmej rano w dzielnicy niemieckiej? Na powrót włożył czapkę z daszkiem, schludnie złożył chusteczkę i schował ją do kieszeni.

Tak, ten Glock namieszał sporo, zapewne sam Reichsfuhrer Himmler wezwie go teraz do Berlina w celu złożenia wyjaśnień – myślał intensywnie Hahn. – Ale to w końcu Berlin go tu przysłał, powinni lepiej sprawdzać ludzi. A wszystko zaczęło się od tego oficerka Abwehry. Zawsze był nieszczery a teraz zniknął i Hahn nie był w stanie ustalić, gdzie jest. A jeśli on współpracował z Glockiem?! – myśli kłębiły mu się po głowie. Zdał sobie sprawę, że jeśli jego kariera załamie się, wszystkiemu będzie winien ten Schramml. A tego Sturmbahnfuhrer Hahn obawiał się w skrytości ducha najbardziej. Obiecał bowiem sobie, że zrobi wszystko, aby już nigdy więcej nie musiał wstawać o czwartej rano i jechać rowerem w śnieg i noc do rzeźni, gdzie pracował, dopóki nie nastały nowe czasy, które doceniły jego zaangażowanie w budowanie nowych Niemiec! – Poczekaj, dorwę cię prędzej czy później, przysięgam! – wyszeptał groźbę pod adresem młodego porucznika Abwehry Maxa Schrammla.

Para z wózkiem jakby zwolniła, wreszcie zatrzymali się: ona poprawiała coś w środku, ale on, wysoki mężczyzna w długim, jasnym prochowcu rozpiął płaszcz na widok zbliżającego się Hahna.

– Pan uważa, to bandyci! – czołgista wyrwał pistolet z kabury w momencie, kiedy ten w prochowcu przeładowywał Stena. Rozległy się trzy strzały i padł na ziemię odrzucony impetem pocisków. Hahn podbiegł do wózka widząc uciekającą dziewczynę. Wyszarpnął Parabellum z kabury, ale tamta była szybsza: odwróciła się i z nienawiścią na twarzy, chłodno wyciągnęła z kieszeni płaszcza pistolet. Dwa strzały szarpnęły udem Hahna, przewracając go wprost na wózek. – Jest pan ranny, Herr Sturmbahnfuhrer?! – zdyszany czołgista podbiegł do wózka, przy którym leżał ranny Hahn. – Zastrzel ją! – jęknął, ale czołgista spojrzał ze zdumieniem na wnętrze dziecięcego wózka: był tam duży portret Sturmbahnfuhrera Hahna. Nic więcej.

Spojrzał z respektem na wielki gmach przy South Bridge i upewniwszy się co do adresu wszedł pod wysoko sklepioną bramą na dziedziniec uniwersytetu zalany letnim słońcem. Stanął niezdecydowany rozglądając się wokół.

– Tam jest wejście, zapewne będzie recepcja, skąd pokierują mnie dalej… – pomyślał naciskając starą, kutą klamkę. Pchnął wielkie drzwi i stanął zdumiony: rozmiar wnętrza przekraczał jego wszelkie oczekiwania: łukowato sklepiony sufit był na wysokości kilku pięter, wszędzie stały popiersia znakomitych uczonych i profesorów, wielkie portrety ozdabiały ściany. Zewsząd czuć było zapach wieków tego miejsca, potęgowany panującym półmrokiem.

Rozejrzał się wokół, odruchowo zdejmując kapelusz: jakaś grupka studentów rozmawiająca ściszonym głosem, sprzątaczka froterująca podłogę, elektryk w kaszkiecie nasuniętym na czoło grzebał coś przy kontakcie w rogu.

– W czym mogę pomóc? – odwrócił się gwałtownie. Elegancka kobieta uśmiechała się do niego patrząc w oczy, co jeszcze bardziej go speszyło. Nie uszło to jej uwagi, nie przestając się uśmiechać lekko przechyliła głowę jakby dodając mu odwagi. – Ja… dzień dobry, ja szukam… – nagle przypomniał sobie: – … jestem polskim lotnikiem, Jan Kowal i szukam mojego znajomego, podobno tutaj pracuje, a ja mam dla niego ważne wiadomości – zaczął odzyskiwać pewność siebie.

– A kto to taki, jeśli mogę wiedzieć? – kobieta wciąż kokieteryjnie przyglądała mu się, a jej słowa rozlegały się echem po całym hallu.

– Neuman, doktor Andrew Neuman.

Twarz kobiety nieznacznie stężała, nawet elektryk przestał grzebać w gniazdku i lekko uniósł głowę.

– Doktor Neuman? Proszę spocząć – wskazała kilka starych, skórzanych foteli stojących pod ścianą – spytam w sekretariacie, pan rozumie, pracuje u nas wielu naukowców, ci przyjeżdżają, tamci przenoszą się gdzie indziej, trudno to wszystko ogarnąć. – Kobieta uśmiechnęła się przepraszająco. – Jest wojna – wyjaśniła. Wyczuł jakieś ledwie dostrzegalne napięcie w jej głosie, chociaż… Chociaż może mu się tylko wydawało?

Podszedł nieśpiesznie do fotela, prochowiec i kapelusz położył na sąsiednim i dyskretnie podążył wzrokiem za zgrabną kobietą. Podniosła słuchawkę telefonu stojącego na jej biurku i przez chwilę wsłuchiwała się w ciągły dźwięk, w końcu wykręcając starannie kilka cyfr. Nie odrywając od niego wzroku powiedziała coś ściszonym głosem wsłuchując się jeszcze chwilę w swojego rozmówcę.

– Chwilę cierpliwości Mr. Kowal – uśmiechnęła się odkładając słuchawkę. Minęło kilka minut, kiedy nagle z bocznych drzwi wyszło trzech mężczyzn w czarnych garniturach. Błyskawicznie otoczyli Kowala i wycelowali w niego broń:

– MI 5, jesteś aresztowany pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Trzeciej Rzeszy, wszystko co powiesz może być wykorzystane przeciwko tobie, uklęknij z rękami na karku! Now! – wyrecytował znaną mu skądinąd formułkę.

W najczarniejszych snach nie spodziewał się takiego scenariusza, przecież to on…

– Jestem inspektorem Scotland Yardu, to moja legitymacja! – Sięgnął do wewnętrznej kieszonki marynarki, ale nagle ktoś wykręcił mu rękę i rzucił nim na posadzkę. Ktoś inny wydobył jego służbowego colta:

– Ma broń!

Ten, który przewodził akcją, szpakowaty, chudy i wysoki cywil w jakimś tanim kapeluszu i znoszonej marynarce uśmiechnął się cynicznie:

– Ze Scotland Yardu? A ja jestem Fritz Kraut z gestapo, bardzo mi miło. Skąd masz legitymację?! – Pokazał ją kolegom – Tam w Berlinie też macie świetnych fachowców od podrabiania dokumentów, ale my niestety mamy lepszych żeby to ocenić!

Porucznik Kay spojrzał na człowieka klęczącego na posadzce, który starał się na próżno wzburzonym głosem zmienić bieg wypadków. Skinął na grubasa z pistoletem wymierzonym w głowę nieszczęśnika:

– Skuć go i odstawić do nas. Tam porozmawiamy! – uśmiechnął się i spojrzał w stronę przerażonej takim biegiem wypadków sekretarki:

– Bardzo dziękuję pani za pomoc w złapaniu niemieckiego szpiega. Wykazała się pani nie lada opanowaniem! – Wyraźnie sprawiało mu przyjemność flirtowanie z tą kształtną brunetką, łasą na wszelkie objawy męskiej adoracji. Zawiesił wzrok na elektryku, jak gdyby szukając natchnienia co do dalszej konwersacji. – Czy doktor Neuman jest wciąż u siebie, w pokoju… 357? – zapytał, żeby podtrzymać choćby jeszcze przez chwilę tę miłą atmosferę.

– Pewnie tak, ale może być w czytelni, jeśli pan pozwoli, zdzwonię i sprawdzę? – zadeklarowała przekrzywiając główkę.

– Ach nie trzeba, zresztą… – spojrzał na zegarek – zresztą wrócę tu jak tylko go przesłuchamy – uśmiechnął się porozumiewawczo wskazując głową drzwi, przez które właśnie wyprowadzano domniemanego szpiega. – Do zobaczenia zatem – uchylił kapelusza patrząc kobiecie w oczy.

„ Dreghorn Barracks” – nazwa koszar mignęła mu przed oczyma. Jeden z goryli kierował, drugi siedział obok niego. Ten, który dowodził akcją, szpakowaty, zajmował miejsce obok kierowcy, milcząc całą drogę. Pokazał wartownikowi przepustkę i wjechali na wielki plac przed stylowym budynkiem.

Postanowił odpowiadać tylko ściśle na pytania, wiedząc ze swojego doświadczenia, że to będzie najlepsze rozwiązanie w tej sytuacji. – Chłopcy z MI 5 działają według takiego samego schematu – pomyślał rozbawiony mimo wszystko całą sytuacją. – Teraz zostawili mnie w pustym pokoju, żebym skruszał, za chwilę wejdzie ich kilku i zacznie się przesłuchanie…

Nie pomylił się. Po kilkunastu minutach do niewielkiego pokoiku przesłuchań wszedł ten, który go aresztował, jakiś pułkownik w mundurze i kobieta w kostiumie. Każdy z nich bez wyjątku przesłał mu nienawistne spojrzenie.

– Imię, nazwisko…

– Name, Vorname – przetłumaczyła kobieta na niemiecki.

Spojrzał na nich z litością i znudzonym głosem wyrecytował: – Komisarz Ross, Scotland Yard, Londyn.

– Data i miejsce urodzenia? – Widząc, że tłumaczka nabiera powietrza, żeby to przetłumaczyć, powstrzymał ją gestem ręki.

– Panowie, może wy macie dużo czasu, ale ja nie. Grajmy więc w otwarte karty: jestem na tropie kogoś, kto może być niemieckim szpiegiem. Przyjechałem z Londynu, bo tu prowadził trop, do Edynburga. W moim portfelu, który mi zarekwirowaliście jest numer telefonu do kapitana Guya Liddella z MI 5 w Londynie. On opowie wam resztę, skoro mi nie ufacie.

Pułkownik spojrzał z zainteresowaniem na szpakowatego oczekując wyjaśnień. Czując na sobie to spojrzenie, zapytał:

– Nie rozumiem, dlaczego zatem podszył się pan pod jakiegoś lotnika nie wiadomo skąd?! – spojrzał na pułkownika szukając u niego aprobaty. Ale nie znalazł.

– Pan chyba nie zdaje sobie sprawy, ile im zawdzięczamy?! – obruszył się ten w mundurze – Tym, jak pan powiedział, nie wiadomo skąd?!

Ross bezpardonowo sięgnął po papierosa z paczki leżącej na stole, przypalił sobie i rozsiadł się wygodnie.

– Tak przedstawił się w Londynie na uczelni ten Bauer, którego szukam. Tak się przedstawił i to natychmiast zadziałało, więc chciałem…

– Bauer?! Jaki Bauer?! My szukamy porucznika Schrammla z Abwehry!

– A jeśli to ten sam człowiek?! – Ross zaciągnął się z przyjemnością papierosem. Pułkownik spojrzał wyczekująco na szpakowatego. Teraz Ross przystąpił do kontrataku.

– Kimkolwiek jest, szuka dostępu do doktora Neumana, rozpytywał o niego w Londynie na uczelni, gdzie pracował i w domu, który wynajmował. Dlaczego? Nie wiem, ale zapewne wiecie to lepiej ode mnie. Ja szukam niejakiego Hansa Bauera, który wydaje się być niemieckim szpiegiem.

– Neuman ma naszą całodobową obstawę! – przerwał mu szpakowaty spoglądając niepewnie na pułkownika.

– Nawet teraz, kiedy wszyscy przewieźliście tutaj dupy, żeby mnie odstawić i uszczknąć po kawałku tortu pod tytułem „To my złapaliśmy niemieckiego szpiega”?! Kto w tej chwili chroni Neumana?!

– No właśnie, kto?! – zdumiony pułkownik zwrócił się z tym prostym pytaniem do szpakowatego, ale ten nagle pobladł, pot wystąpił mu na czoło, gdy Ross bezlitośnie dobijał przeciwnika:

– Dziwię się, że taka solidna instytucja zatrudnia takich ignorantów – zwrócił się do pułkownika. – Jeśli to jest porucznik Abwehry, mógł wcielić się w kogokolwiek, nawet… nawet tego elektryka, który tam majstrował, jak mnie zamykaliście, nie pomyślał pan o tym?! – przegiął się nad stołem zwracając do szpakowatego.

– Ale wydarzenie! – elektryk w kaszkiecie podszedł do biurka kształtnej brunetki uśmiechając się perliście. Jego niebieskie oczy i blond grzywka zniewalały. – Coś takiego, u nas, w spokojnym Edynburgu?

Sekretarka odwzajemniła uśmiech. – Na szczęście nasi opanowali sytuację w ostatniej chwili!

– O tak – wyszczerzył białe zęby – nasze służby działają bez zarzutu! – By the way, – spojrzał na swoją listę rzeczy do zrobienia – mam jakieś gniazdko do naprawy w pokoju 357, to ten doktor Neuman? – upewnił się. Panienka była bardzo szczęśliwa, że może pomóc.

– Tak, 357 to doktor Neuman… Coś dzisiaj jest jakoś specjalnie chroniony? – uśmiechnęła się.

– No właśnie, czy ja muszę mieć jakąś przepustkę, żeby tam dotrzeć, bo – spojrzał na swoją listę – bo mam tam tylko sprawdzić gniazdko?

– Ach to drobiazg, z pewnością nie trzeba, proszę tędy – wskazała na klatkę schodową odprowadzając blondyna. Spojrzała niechętnie na dzwoniący na jej biurku telefon, zawahała się chwilę, po czym poprowadziła elektryka na schody odprowadzając go powłóczystym spojrzeniem.

Szpakowaty wpatrywał się nerwowo w blat biurka trzymając przy uchu słuchawkę. Czując na sobie wzrok pułkownika i Rossa przycisnął widełki kilka razy, jak gdyby to miało pomóc w jakiś sposób. Wsłuchiwał się jeszcze przez chwilę aż w końcu oznajmił:

– Wciąż zajęte…

– Ja bym tam po prostu pojechał, ale nie chcę się wtrącać – dodał ironicznie komisarz.

– Wracamy! – rzucił szpakowaty. Inspektor Ross z niezwykła dla niego gracją zmiótł ze stołu swojego colta, legitymację nie zapominając o kapeluszu oraz prochowcu i pośpiesznie ruszył za tamtymi, zostawiając zdumionego biegiem wypadków pułkownika.

Z dużą szybkością wpadli na dziedziniec uniwersytecki, o mało nie zderzając się z jakąś wyjeżdżającą półciężarówką z szyldem „ Electrician Alan Gannon”. Szpakowaty wpadł pierwszy z wyciągniętym rewolwerem i podbiegł do zdumionej recepcjonistki:

– Czy doktor Neuman jest u siebie? Gdzie jest ten elektryk, co tu był rano?! Czy ktoś wychodził?!

Ale panienka zrobiła krok do tyłu przybierając marsową minę na takie impertynenctwo, nabrała powietrza w kształtne płuca i cedząc każde słowo wycedziła:

– To jest hall uniwersytetu a nie poczekalnia dworcowa. Nie wiem, gdzie jest doktor Neuman ani elektryk, bo mi nie meldowali, od rana do tej pory przewinęła się tędy setka ludzi. – Gdyby wzrok mógł zabijać…

– Za mną! – rozkazał szpakowaty i popędzili po schodach. Ross uśmiechnął się z podziwem do kobiety, która pochylając się nad biurkiem powiedziała ściszając głos:

– Od razu wyglądał mi na dupka. A ten elektryk poszedł do doktora Neumana zaraz jak stąd wyjechaliście. Bardzo miły człowiek, ma taki śmieszny akcent…

– O tak, ale reszta już nie jest śmieszna. Czy wychodził stąd?

– Tymi drzwiami nie.

– A są jeszcze jakieś?!

– Ten budynek ma kilkaset lat. Jest z dziesięć wyjść. Tych, o których wiemy oczywiście. – Uśmiechnęła się uroczo a Ross znowu pożałował, że nie znalazł czasu na zadbanie o siebie. – Jak tak dalej pójdzie, to żadna mnie nie zechce – pomyślał i potarł z zadumą dwudniowy zarost na twarzy. Ale kształtna recepcjonistka już znalazła sobie nowy obiekt adoracji, który w mundurku Royal Mail wszedł do hallu grzebiąc w torbie. – Telegram do doktora Neumana. Ze Szwajcarii- dodał podnosząc w górę palec dla podkreślenia wagi depeszy.

Komisarz Ross już miał ruszyć za szpakowatym i jego oddziałem, ale nagle coś powstrzymało go. Spojrzał na kształtną recepcjonistkę i przemógł się:

– Czy pani…, bo ja nie znam miasta… i tego, czy mógłbym prosić…

Długie rzęsy zatrzepotały nerwowo i usta rozchyliły się oczekująco taksując komisarza:

– Jeśli mogłabym w czymś pomóc… – uśmiechnęła się zniewalająco.

Czarna limuzyna zatrzymała się przed wielkim budynkiem i wyskoczył z niej nikt inny tylko pułkownik Perkins. Miał zafrasowaną minę, bo wiadomości, jakie przywiózł z pewnością nie ucieszą jego przyjaciela i partnera w rozgrywce z Canarisem, pułkownika Winterbothama. Jak mógł przypuszczać, zastał Freddiego nad psią miską zachęcającego Jacka do konsumpcji obiadu z kasyna oficerskiego.

– To tylko ćwierć porcji Jack, musisz dbać o siebie, nie możesz żyć z tego, co znajdziesz na trawniku… – odwrócił głowę. – Dobrze, że jesteś, właśnie depeszował MI 5 z Edynburga. Nie uwierzysz, zgubił im się Polonius! – Odstawił psią miskę i zajął się następnym gościem, nalewając do szklanek po łyczku bursztynowego płynu. – Uwierzysz w to?! Oczywiście wszyscy są postawieni na nogi, pół Edynburga, mam nadzieję, że to jakiś chwilowy zbieg okoliczności? – Spojrzał na przyjaciela, jakby szukając u niego rady.

– Ja mam wieści ze Scotland Yardu. Jeden ich inspektor tropił kogoś bardzo podejrzanego, przedstawiciela Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, który… szukał w Londynie na uczelni Poloniusa. Potem prawdopodobnie pojechał do Edynburga, a ten inspektor za nim. Niestety, MI 5 pokpiło sprawę i aresztowali inspektora. Zanim wszystko się wydało, Polonius rozpłynął się. Taki jest stan na chwilę obecną. – Perkins za przykładem przyjaciela umoczył usta w szklance.

– Czy myślisz, że ten Czerwony Krzyż może być naszym Schrammlem?!

– Może być, a może nie być. Freddie, to jest bardzo koronkowa robota. Ten Schramml tropił Poloniusa w Polsce, w Szwecji… A jeśli postanowił odwiedzić go w Szkocji?!

– Tylko po co?! Taka determinacja… Czy domyśla się czegoś? Czegoś, o czym wiesz tylko ty, ja i… premier?!

– Jeśli tak, to niech Bóg ma nas w swojej opiece! Jeśli ten człowiek opuści Wyspy i wróci do Niemiec z takimi wiadomościami, to wojna potrwa jeszcze dziesięć lat – pułkownik Perkins dopił resztę.

Ocknęło go zimno albo ból głowy. Albo obydwa. Kiedy odzyskał świadomość, otwarcie oczu było jednak poza jego możliwościami, więc pozostał w tej nieświadomości. Dłuższą chwilę zabrało mu wsłuchiwanie się w rozmowę prowadzoną gdzieś niedaleko przez dwóch mężczyzn. Nic z tego nie rozumiał, rozmowa była po niemiecku, ale wyczuł pewne napięcie.

Zmusił się do otwarcia oczu. Nikłe światło wydobywało z mroku jakieś kamienne sklepienie, słomiany siennik i wiadro z wodą stojące obok. Mimo bólu lekko odwrócił głowę i rozejrzał się: lochy lub duża piwnica. Dotarły do niego jakieś głosy: ta sama fraza, jakby ktoś wywoływał drugą stronę, po niemiecku.

Nie miał siły na żadną reakcję, zamknął więc oczy i próbował przypomnieć sobie zdarzenia z ostatnich godzin. Bardzo pomału odzyskiwał świadomość: jakiś elektryk w kombinezonie, który wszedł do jego pokoju w uniwersytecie, rozmowa, ciemność.

Otworzył znowu oczy: jeden z tych od radiostacji stał nad nim z kubkiem wody uśmiechając się.

– Andrew, miło cię znowu widzieć! Poznajesz mnie? Leutnant Schramml, musiałem pofatygować się aż do Szkocji po ciebie. Zmiana planu: za kilka godzin nasz U-boot zawiezie nas z powrotem do ojczyzny. No, ale teraz wypoczywaj, dostałeś silną truciznę. Trochę poboli głowa, ale w końcu przestanie! – Uśmiechnął się, szczerząc białe zęby.

– Gdzie ja jestem? – wycedził z trudem. Schramml rozejrzał się wokół rozkładając ręce.

– Jesteś w zamku, w ruinach zamku Dirleton. Niedaleko Gullane, jakieś pięćdziesiąt minut jazdy od Edynburga. Mogę ci to powiedzieć, bo już nie będziesz miał okazji z nikim podzielić się tą wiadomością. Dziś w nocy pożegnasz tę piękną i gościnną ziemię i popłyniemy sobie do równie pięknych i gościnnych Niemiec! – Uśmiechnął się ironicznie w stronę tego drugiego, który odwzajemnił uśmiech.

Nic z tego nie rozumiał i co gorsza nic nie mógł z tym zrobić, ból był nie do zniesienia, odbierał wręcz chęć do życia. Zamknął oczy z nadzieją, że kiedy je znowu otworzy, nie będzie gorzej.

Ruiny zamku Dirleton

Ruiny zamku Dirleton

– Tansey! – pułkownik Winterbotham rozważał coś w myślach po wyjściu pułkownika Perkinsa. – Tansey, wszystkie najnowsze odczytane depesze z Ultry natychmiast do mnie, bez względu na porę!

– Yes, Sir! – odpowiedział dla świętego spokoju, bo i tak wszystkie rozkodowane depesze nadawane przez Niemców za pomocą Enigmy były dostarczane natychmiast do pułkownika. – By the way Sir, to przyszło przed chwilą. Położył na biurku kawałek papieru i odczekał chwilę, żeby nie musiał zawracać zza drzwi, ale pułkownik nie wydawał się zainteresowany ani mapą, ani wodą dla Jacka ani herbatą, więc odwrócił się regulaminowo, mrugnął do Jacka zajętego lizaniem łapy i zamknął za sobą drzwi. Policzył do trzech…

– Tansey! – posłusznie nacisnął klamkę. – Tansey, wielką mapę okolic Edynburga, zatoka Forth! – spojrzał na zegar na ścianie. – Please!

Kiedy otworzył oczy po płytkim śnie czuł się lepiej. Usiadł na sienniku i rozejrzał dookoła. Gdzieś niedaleko ktoś rozmawiał przytłumionym głosem. Wstał nie bez trudu, ból głowy na chwilę ścisnął jak stalowa obręcz, ale z wolna odpuszczał. W migotliwym świetle lampy naftowej dojrzał schody prowadzące w górę wąskiej, kamiennej i skręcającej spiralnie klatki schodowej. Pomału, ostrożnie postawił stopę na pierwszym schodku i zaczął piąć się w górę opierając się o zimną, chropowatą ścianę. Z wielkim trudem dotarł do niewielkiego pomieszczenia na szczycie wieży. Przy otworach okiennych stał ktoś ubrany w drelichowy kombinezon i przez lornetkę obserwował okolicę, drugi siedział z słuchawkami na uszach przy malutkiej, walizkowej radiostacji.

– Witaj Andrew! – Schramml odłożył lornetkę. Mam nadzieję, że dobrze się czujesz? Zobacz, piękny widok za zatokę – wskazał na otwór okienny.

– Czego chcesz ode mnie? – wciąż słaby Polonius oparł się o ścianę.

– Andrew, przecież wiesz, jaka była umowa, którą zawarliśmy w Szwecji? Życie twojej matki i siostry za kilka wiadomości dla nas. Niestety, zaistniała potrzeba sprowadzenia cię do Niemiec, więc musiałem pofatygować się aż tutaj. Mam nadzieję, że nie będziesz robił żadnych głupstw, bo i w imię czego? – uśmiechnął się ironicznie. – Tę wojnę trzeba przetrwać i żyć, cieszyć się wolnością!

– Chyba mamy różny pogląd na to, co jest wolnością, Max?

W tym momencie radiostacja zaczęła odbierać sygnał. Człowiek ze słuchawkami na uszach odwrócił się. Polonius ze zdumieniem rozpoznał woźnego z uniwersytetu.

– Potwierdzili termin z U-boota! Dziś o północy na wysokości Yellowcraig Beach. – Zdjął słuchawki. – Mały kuter jest gotowy, zawiezie was do punktu odbioru. W razie czego jesteście rybakami i płyniecie na nocny połów, tu jest przepustka. Cała akcja powinna trwać nie więcej niż piętnaście minut. Szybko was zaokrętują i … do domu! – uśmiechnął się spoglądając na Poloniusa.

Pułkownik Winterbotham na swój zwyczaj położył mapę zatoki Firth of Forth na ziemi, przycisnął jej końce butami i telefonem i jak zwykle zaczęli z Jackiem poszukiwania.

– Tutaj… – spoglądając na precyzyjne dane przechwycone z depeszy U-boota postawił mały, czerwony krzyżyk. – Tutaj, popatrz Jack! Jaki bezczelny typ, pod samym nosem! – Spojrzał jeszcze raz na pasek papieru – „Podjęcie dwóch osób” … – Dzisiaj o północy, koło Edynburga… – nagle doznał olśnienia. – Jack, przecież to musi być Schramml i Polonius! Jak ci się wydaje?!

Jack musiał być tego samego zdania, bo szczeknął krótko dwa razy, że absolutnie zgadza się ze swoim panem. Wkrótce rozległo się…

– Tansey!

Letni zmierzch był wyjątkowo malowniczy: słońce przed nimi stawało się coraz bardziej pomarańczowe, białe chmurki gdzieś tam na horyzoncie dopełniały sielankowego widoku, morze było w miarę spokojne. Okręt szedł półpełną szybkością do portu w Rosyth pod Edynburgiem, do swojej bazy, po długim patrolu wzdłuż wschodnich wybrzeży. Idylliczny obrazek – pomyślał komandor Francki, – pewnie zaraz zakotwiczymy na Oksywiu – rozmarzył się. Wyszedł na mostek z filiżanką kawy, którą właśnie przyniósł mu steward.

– Panie komandorze, znowu nic nie upolowaliśmy? – Pierwszy oficer podszedł do wodza i widząc jego zdumione spojrzenie dodał – Przydałby się jakiś zatopiony Szkop, to bardzo podnosi morale załogi…

Komandor spojrzał na podwładnego, ale zamiast zbesztać go uśmiechnął się i powiedział: – Never say never!- Właśnie nauczył się tego angielskiego zwrotu, który bardzo mu się spodobał. – Never say never! – powtórzył i spojrzał na zachód, gdzie wkrótce powinny pokazać się zarysy zatoki Firth of Forth.

Tak czy nie? Tak czy nie? – Pułkownik Winterbotham bił się z myślami po odczytaniu ostatniej depeszy z U-boota rozkodowanej przez Ultrę. – Jack, znasz sytuację, co o tym sądzisz?

Jack, aktywnie uczestniczący w nanoszeniu przez pana krzyżyka na mapie czerwonym długopisem poczuł się zobligowany do wydania decyzji, co przejawiło się krótkim szczeknięciem na zgodę.

Pułkownik spojrzał na przyjaciela: – Ja też tak myślę, stary. Ten U-boot przyjechał po Schrammla i Poloniusa. Coś, a może ktoś mi to mówi… Może to twój pan, John? Teraz tylko… – spojrzał w sufit. – Wiesz, że musimy pomścić twojego pana: Johna i jego syna, Georga, który też był twoim panem? – Podszedł do Jacka, przyklęknął i podrapał go za uszami- Widzisz Jack, ktoś musi to zrobić, polecę tam, a ty w tym czasie bądź grzeczny, nie sprzeciwiaj się Tanseyowi, bo to dobry człowiek, jedz i pij, obiady masz wykupione… Nie będzie mnie kilka dni, daj słowo, że będziesz grzeczny?

Jack szczeknął serdecznie, obrócił się i znowu szczeknął. Mogło to oznaczać, że zrobi co w jego mocy, ale nie może przysiąc, że da radę…

Nad Londynem zapadał letni zmierzch. Pułkownik Winterbotham odziany w grubą, lotniczą kurtkę siedział w kabinie swojego czarnego Hurricane’a i sprawdzał po raz kolejny przyrządy. W skupieniu dotykał wolanta, rączki gazu, czerwony przycisk działek… Słyszał swój nerwowy oddech…Ten lot może nie być zwykłym, rutynowym tym razem. Wszystko może się zdarzyć, wszystko… Dlatego, nie mówił o swoich planach nikomu, nawet Perkinsowi, bo zapewne odradzałby mu ten lot, a może nawet zgłosiłby to gdzieś wyżej… To była sprawa między nim, pułkownikiem Winterbothamem a Kriegsmarine. Pojedynek rewolwerowców, jak w westernie.

Przycisnął starter, rury wydechowe wystrzeliły ogniem, żeby po krótkiej chwili zacząć prychać równym rytmem najlepszych silników Rolls Royce’a. Przez chwilę wsłuchiwał się w tę jedyną na świecie melodię nie myśląc o niczym. Przesunął manetkę gazu, ryk silnika wzmógł się. Wciąż się wahał. Zobaczył Johna Mackie, zobaczył jego syna, Georga, uśmiechniętego sunny boya. – Czas na ciebie, Freddie, – powiedział do siebie po czym zdecydowanym ruchem przesunął manetkę gazu, jego czarny Hurricane zaczął toczyć się po trawiastym pasie startowym aby wzbić się w zapadający nad Wyspami mrok.

Kapitan Drews nie był szczęśliwy z takiego obrotu sprawy: kilka bezowocnych tygodni na Północnym Atlantyku, ludzie są wymęczeni, siada dyscyplina, żarcie gorsze niż złe. Może to i lepiej, że dowództwo odwołało ich U-boota 321 do bazy w Kiel, tylko jeszcze to „podjęcie dwóch osób”, i to w paszczy lwa, w zatoce Forth, gdzie jak wiadomo Royal Navy skoncentrowała duże siły. Ale kapitan Drews przyjął to ostatnie zadanie z pewną dozą zadowolenia. Podejmie tych dwóch, wróci do Kiel i… zasłużony urlop! Zdanie okrętu, pociąg do Stolp i znowu będzie spijał miód z bycia kapitanem U- boota! Pewnie przejdzie się ze stacji przez Adolf- Hitler Strasse, albo nie, wsiądzie w tramwaj numer 1, i tak wszyscy będą patrzeć na niego jak na bohatera! Potem kupi u kwiaciarek przed katedrą wielki bukiet róż, czerwonych, koniecznie czerwonych i zawiezie je Heldze, może nawet oświadczy się jej wreszcie? Helga… wysoka, o mocnych kościach i szerokich biodrach, które zawsze dawały mu tyle szczęścia… Wielki blond warkocz i pełne piersi, które…

– Herr Kommandant, właśnie przyszło – zarośnięty podoficer wyrwał kapitana z marzeń wręczając mu ostatni rozkaz z dowództwa przekazany i rozszyfrowany przez Enigmę. – Właśnie przyszło – dodał spoglądając na kapitana zmęczonym wzrokiem zaczerwienionych spojówek.

– Dziś, północ, dokładne dane, gdzie mamy oczekiwać przez piętnaście minut „gości” … – spojrzał na mapę na stole i porównał czas z zegarem na ścianie. – Za dwie godziny i siedemnaście minut – powiedział do siebie.

– Dwie godziny i piętnaście minut… – Max spojrzał na zegarek. – Za chwilę będzie czas! – Ruszamy, żeby o północy być na miejscu!

Ubrani w rybackie sztormiaki stali teraz w ruinach zamku, woźny, który z wysokiej wieży cały czas obserwował przez lornetkę okolicę podszedł do Maxa:

– Alles Gute, Herr Leutnant! Do zobaczenia ponownie w Szkocji pod naszym panowaniem!

Polonius spojrzał na niego z nienawiścią i odwrócił się plecami. Zauważył to Max. – Cokolwiek chciałbyś powiedzieć Andrew w tej sytuacji, nie odwrócisz losów wojny, prędzej czy później tak się właśnie stanie! – powiedział chowając pistolet w przepastnej kieszeni sztormiaka. – Na nas czas!

Wyszli z ruin zamku i wsiedli do zaparkowanej w zaroślach małej półciężarówki z napisem Electrician Alan Gannon.

Pułkownik Winterbotham dopił ostatni łyk kawy i spojrzał na swojego przyjaciela, pułkownika Greya, dowódcę lotniska w East Fortune pod Edynburgiem.

– John, a więc tak, jak ustaliłem z Costal Command, Dowództwem Obrony Wybrzeża: – Około północy pojawi się nasz samolot, nocny myśliwiec z Londynu w celu patrolowania zatoki. Mają wstrzymać wszelki ogień i oświetlanie, dopóki…, dopóki coś zacznie się dziać.

– Niby co? – Grey uniósł brwi. – Freddie, jesteś bardzo tajemniczy! – Pułkownik John Grey, postawny mężczyzna z krótko przystrzyżonymi, siwo ciemnymi włosami i starannie utrzymanym zarostem spojrzał na Winterbothama swoimi brązowymi oczami i jak dziecku wyjaśnił mocnym, niskim głosem:

– Jeśli w coś znowu się pakujesz, chciałbym o tym wiedzieć, bo tylko tak będę mógł ci pomóc Freddie. Znam cię od czasów Wielkiej Wojny, kiedy razem lataliśmy we Francji i polowaliśmy na Czerwonego Barona. Na kogo dzisiaj zapolujesz, Freddie?!

– U-boot. – rzucił krótko po pełnej wahania przerwie patrząc w oczy przyjaciela, jakby szukając u niego poparcia albo chociaż rozgrzeszenia.

– Przypłyną tutaj po niemieckiego szpiega, który ma naszego człowieka, a on nie może wpaść Niemcom w łapy. Cała tajemnica – próbował zbagatelizować sprawę, ale John przypatrywał mu się badawczo.

– I ty sam chcesz tego dokonać?!

– Dokonam, tylko mi nie przeszkadzajcie – spojrzał na zegarek. – Za dwadzieścia minut północ, czas!

Wyszli przed budynek, gdzie czekała wojskowa półciężarówka, która podwiozła ich na pas startowy pod czarnego Hurricane’a z czerwonymi literami FW na burcie. Starszy, wąsaty sierżant uśmiechnął się i zameldował salutując:

– Fed and watered, Sir! Nakarmiony i napojony! – Wszyscy zarechotali nerwowo na ten żart. – Pełen bak i taśmy z amunicją. Wszystkie mechanizmy sprawdzone, powodzenia Sir! – Wąsaty zasalutował, Freddie podał mu rękę i wskoczył zgrabnie na skrzydło.

Mały, białoniebieski kuter odbił od brzegu roztapiając w ciemności. Fosforyzujące wskazówki zegarka pokazywały, że do północy zostało pięć minut. Max wpatrywał się w nieprzeniknioną ciemność i porównywał kurs z niewielką mapą, starając się nie wpakować przypadkiem na inne kutry, które pod osłoną ciemności wypłynęły również na połów. Polonius siedział na małej ławeczce na rufie, przykuty na wszelki wypadek – jak powiedział Schramml – do jakiejś rury kajdankami. Mijali właśnie wyspę Fidra, zostawili ją z lewej strony, żeby pojawić się na miejscu spotkania z U-bootem na północny wschód od niej. Zostało kilka minut…

Kapitan Drews podszedł pod Fidrę spokojnie, stopując silniki w miejscu wyznaczonym przez dowództwo. Czekał z podniesieniem peryskopu, wiedział, że na wyspie jest latarnia morska a na niej zapewne obserwator z lornetką bacznie monitorujący powierzchnię morza.

– Panie Pierwszy – zwrócił się do pierwszego oficera: – Pół wynurzenie na dwie minuty, obsługa karabinów przeciwlotniczych na stanowiska, trzymajcie lufy na latarnię, w razie najmniejszej aktywności z ich strony zrównać z ziemią, podejmujemy tych dwóch i cała wstecz, zanim Tommies się zorientują. Nie powinno być żadnych problemów. Alles klaar?!

– Jawohl Herr komendant! – Pierwszy uśmiechnął się. – Nie takie rzeczy robiliśmy!

Komandor Francki spojrzał na wskazania radaru: byli na wysokości North Berwick, przed nimi otwierała swoje wody zatoka Forth na końcu której był Rosyth, ich port docelowy. – Jeszcze dobre kilkadziesiąt minut z tą prędkością i będą w domu – pomyślał.

Zbliżała się północ. Każdy członek załogi okrętu ORP Błyskawica szykował się już do mającego wkrótce nastąpić urlopu po długim i nużącym patrolu, stąd pewne rozluźnienie, stan beztroski i jakiegoś spokoju, który wkradł się niespodziewanie w momencie wejścia do bezpiecznej zatoki Forth, ich domu w Wielkiej Brytanii. Ten nastrój nie udzielił się jednak komandorowi Franckiemu, który uważał patrol zakończony w momencie zacumowania w porcie, nie wcześniej. Do Zatoki wchodzili od południa, a więc musieli minąć kilka wysepek: Bass Rock, Craigleith, Fidra i dopiero wtedy będą mieli wolną drogę do portu w Rosyth. Wolał więc mieć oko na wszystko w tych ostatnich kilkunastu minutach przed zakończeniem patrolu. Wyszedł na mostek i z przyjemnością zapalił papierosa chłonąc nocną ciszę tego miejsca, kiedy nagle pośród szumu fal wyłowił warkot lotniczego silnika.

– Alarm przeciwlotniczy! – wrzasnął, ale obsługa Boforsów była już na stanowiskach. Oficerowie wyskoczyli na otwarty pomost bojowy z lornetkami przeczesując nocne niebo.

– Czekać z otwarciem ognia na mój rozkaz – Francki nie był pewien, kto może latać tutaj o tej porze. Jeszcze chwilę wsłuchiwali się w rosnący warkot silnika.

– Ja bym powiedział, że to Hurricane, raczej na pewno nie Szkop – zawyrokował jeden z oficerów, który niedawno został przeniesiony na okręt z lotnictwa. Francki spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem swoich czarnych oczu i niespodziewanie uśmiechnął się:

– Dajesz głowę? – zapytał zawadiacko.

– Absolutnie panie komandorze!

Zatoka Forth nie była dla Freddiego tajemnicą: stacjonował w pobliskim lotnisku East Fortune kilka lat po Wielkiej Wojnie. Ileż to razy spotykał się nad jej wodami z Johnem Greyem markując szalone pojedynki, przelatując pod mostem kolejowym koło Rosyth, za co został zawieszony na trzy miesiące. Freddie znał te okolicę jak własną kieszeń, dlatego tej ciemniej, letniej nocy nie miał problemu, żeby odnaleźć się nad wodami zatoki Forth.

Zatoka Forth

Zatoka Forth

Przeleciał nad wyspami i położył samolot na lewe skrzydło, żeby wrócić w głąb zatoki. Odsunął owiewkę kabiny: poczuł się jak wtedy, kiedy nad Francją polowali z Johnem Greyem na Czerwonego Barona. Powiew świeżego powietrza, który niósł zapach wody, ryb, morza… Nagle, na czarnym tle nocnego nieba ujrzał wyraźnie trzy błyski. Zniżył lot i zmniejszył obroty silnika: spojrzał w prawo, na fosforyzujące na zielono wskazówki zegara: dokładnie północ. Trzy krótkie błyski powtórzyły się, spojrzał na mapę: północny wschód od wyspy Fidra, dokładnie tam, gdzie wczoraj nanieśli z Jackiem czerwony krzyżyk na mapie!

– Jack, szkoda, że ciebie tu nie ma… – wyszeptał wpatrując się w ciemne wody zatoki, kiedy nagle dostrzegł białe odkosy piany od dziobu jakiegoś niszczyciela wracającego zapewne z patrolu.

– To nie ty… – pomyślał biorąc ciasny skręt przez lewe skrzydło. W dole zamajaczyła wyspa Fidra nagle oświetlona przez blade światło przebijającego się przez chmury księżyca. Zredukował obroty jeszcze bardziej i podchodząc od zachodu na wyspę nagle dostrzegł trzy długie znaki świetlne: ktoś Morsem nadawał literę „O”!

Kapitan Drews spojrzał na duży zegar na ścianie kiosku: kiedy wskazówka sekundnika doszła do dwunastki, rozkazał:

– Peryskopowa! – szum sprężarki opróżniającej balasty rozszedł się po okręcie. Drews przywarł do okularu, kręcąc nim wokoło, kiedy zobaczył trzy krótkie błyski i jeszcze raz, i jeszcze raz.

– Pół wynurzenie, nadać „O”, podejmujemy tamtych, pięć minut i zanurzenie dwadzieścia metrów! – wykrzyczał rozkazy, które natychmiast zostały podjęte przez podkomendnych i przekazane dalej.

Schramml wpatrywał się w egipskie ciemności redukując obroty silnika kutra. Gdzieś tu i teraz… – pomyślał, łowiąc jednocześnie warkot samolotu. Spojrzał w górę, ale czarne niebo nie dawało szans na to, żeby zobaczyć cokolwiek, więc powrócił do obserwacji wód zatoki. Nerwowo trzykrotnie przycisnął guzik lampy starając się przeniknąć ciemności. I jeszcze raz, i jeszcze… Nagle wprost w twarz otrzymał trzy długie strzały z reflektora: litera „O”! Zwiększył obroty silnika, pozostało jakieś trzysta metrów!

Freddie położył samolot ostro na skrzydło i nagle zobaczył go: na wpół wynurzony U-boot, szary kiosk, jakieś czarne postacie biegające po jego pokładzie… Zniżył lot, zszedł tuż nad powierzchnię wody, odbezpieczył karabiny i działka. Czuł, jak krew napływa mu do głowy.

– Wachta na pokład! – zadudniły ciężkie buciory, kilku marynarzy wybiegło do obsługi działa i karabinu maszynowego za kioskiem. Kapitan Drews przyłożył lornetkę do oczu sprawdzając pozycję kutra, na którym byli zapewne ci do podjęcia. Nagle do jego uszu doszedł złowieszczy pomruk samolotu. – Verfluchte noch einmal… – pomyślał, kiedy nagle ciemność rozjaśniała czerwonymi krechami pocisków smugowych, które zaczęły walić w kiosk okrętu. Odwrócił się w tamtą stronę i wyciągnął rękę, żeby wskazać cel tym przy cekaemie, ale już nie zdążył: kilka pocisków rozszarpało nie tylko jego ciało, ale także tych przy stanowisku karabinu przeciwlotniczego. Ryk silnika atakującego myśliwca zlał się w jedno z wykrzykiwanymi komendami pierwszego oficera:

– Alarm! Alarm! Zanurzenie alarmowe! – Kilka czarnych postaci wyskoczyło z kiosku i odsuwając poległych kolegów sprawnie zajęło ich miejsce przy obsłudze karabinu przeciwlotniczego. W następnej chwili czerwone pociski smugowe były coraz bliżej nadlatującej maszyny.

Po pierwszym ataku Freddie zmusił swojego czarnego Hurricane’a do ciasnego zwrotu po czym zaatakował od zachodu. Czerwone krechy znowu skupiły się na kiosku U-boota, skąd artylerzyści również prali celnie w jego stronę. Coraz celniej…

Nagły błysk, huk rozbitego szkła z owiewki, gorący olej i ryk zacierającego się silnika, jak ryk śmiertelnie rannego rumaka, płomienie nagle wdzierające się do kabiny i tych kilka sekund, zanim samolot stanie się płonącą kulą… Maszyna odbiła się od powierzchni wody, aby za chwilę ponownie na niej osiąść wytracając szybkość. Plama płonącej benzyny rozlewała się w miarę, jak płatowiec nabierając wody zaczął pogrążać się pomału w ciemnej otchłani zatoki.

– Nie możemy się zanurzyć, mamy postrzelaną sprężarkę … mat Pape wykrzykiwał w kierunku tego, który po śmierci dowódcy objął jego obowiązki. Młody zastępca dowódcy, porucznik Deetz wydawał się być oszołomiony całą sytuacją, szybkością następujących po sobie zdarzeń a przede wszystkim świadomością, że nagle los okrętu i załogi znalazł się w jego rękach.

– Co tam się dzieje, do cholery?! – komandor Francki bezskutecznie próbował wypatrzyć cel rzekomego Hurricane’a, ale na drodze wciąż stała wyspa Lamb, którą pomału omijali z prawej strony. Kilku oficerów starało się przeniknąć wzrokiem ciemności, kiedy nagle rozbłysły światła trzech czy czterech reflektorów przeciwlotniczych ustawionych na obu brzegach zatoki.

– U- boot! Panie komandorze, tam!

Francki skierował lornetkę bardziej w lewo. Ze zdumieniem spostrzegł dobrze mu znany, znienawidzony kształt, który z nieznanych przyczyn wciąż unosił się na powierzchni w oślepiającym świetle reflektorów przeciwlotniczych.

– Obsługa dział dziobowych na stanowiskach! Cel… – młody oficer artylerzysta spojrzał ze zdumieniem na komandora, który nie odrywając oczu od lornetki chwycił go za ramię.

– Jeśli nie trafisz w kiosk, co w tych warunkach jest bardzo możliwe, pociski rozerwą się dokładnie po drugiej stronie, w Małpim Gaju Sosabowskiego. – Odłożył lornetkę strącając filiżankę z na wpół dopitą kawą. – Każdy pocisk, który nie zatrzyma się na U-boocie razi naszych na brzegu, rozumiesz?! Młody oficer spojrzał na łódź podwodną – No to co… no przecież…, no jak?! –

Ze zdumieniem dostrzegł jakiś cień zbójeckiego uśmiechu na twarzy komandora. – Panie poruczniku, czy pan myśli o tym samym, co ja? Cała naprzód! Trzymać się!

– Niszczyciel! Niszczyciel! – porucznik Deetz spojrzał we wskazaną stronę i zamarł: w ich stronę szedł na pełnej szybkości zgrabny niszczyciel, odkosy białej piany od dziobu nie pozostawiały złudzeń, co do jego zamiarów. – Działo! Cel: mostek kapitański! – przechylił się przez relingi krzycząc do obsługi działa. Odwrócił się, ale przy przeciwlotniczym ckm- ie nie było nikogo, po ataku czarnego Hurricane’a. – Cała naprzód! – ryknął w głąb kiosku i wskoczył na podest z karabinem.

Max uśmiechnął się do siebie, kiedy z ciemności dostał trzy długie znaki: litera „O”! Odwrócił się do siedzącego na rufie i przypiętego kajdankami Poloniusa: – Za chwilę będziemy bezpieczni… Wiesz co? Marzę o kubku gorącej kawy! – wyszczerzył białe zęby, ale Andrew nie podzielał jego entuzjazmu spoglądając z nadzieją w czarne niebo, jak gdyby chciał znaleźć źródło warkotu lotniczego silnika.

Nagle ciemności rozświetliły czerwone krechy a poprzez szum fal i wiatru doszedł go jakże znajomy odgłos strzelającego samolotu. Znał ten dźwięk doskonale z Polski, kiedy w 1939 roku w Warszawie i Wiązownej krył się wraz z innymi cywilami przed atakami Junkersów. Ale teraz było jakoś inaczej: czerwone kreski kończyły swój lot niedaleko, na wynurzonym okręcie podwodnym, z którego teraz także zaczęli strzelać w kierunku samolotu. Widok zapierający dech w piersiach, gdyby nie to, że ich mały kuter był w bezpośredniej odległości od atakowanego U-boota.

Wtem stała się jasność: ciemności rozświetliło kilka potężnych reflektorów obrony przeciwlotniczej, w ich centrum znalazł się U-boot, po pokładzie którego jak mrówki uwijali się ludzie w czarnych kombinezonach. Max zastopował silnik i ze zdumieniem przyglądał się scenie rozgrywającej się na jego oczach w światłach jupiterów.

Oto nagle z tyłu ukazał się okręt w rozbryzgach fal, idący z całą szybkością wprost na U-boota. Max zrozumiał beznadziejność sytuacji. Spojrzał jeszcze raz na ruszający właśnie okręt podwodny i odwrócił się. Pomyślał chwilę i zerwał zawieszony na szyi kluczyk, którym otworzył kajdanki na rękach Poloniusa. Wyciągnął pistolet z kieszeni, spojrzał na swojego więźnia i zawahał się przez chwilę, po czym wyrzucił broń do wody. Spojrzał na zbliżający się niszczyciel:

– Płyń do brzegu i nadawaj SOS! – Usiadł na burcie kutra i przechylił się do tyłu.

– Panie pułkowniku! – Głośne walenie w drzwi i głos adiutanta nie zbudził bynajmniej pułkownika Sosabowskiego, dowódcę i „właściciela” Małpiego Gaju, specjalnej jednostki Wojska Polskiego, gdzie szkoleni byli spadochroniarze. „Małpi Gaj” był nieoficjalną nazwą tego miejsca ze względu na twarde warunki jakie tam panowały, mające wykształcić równie twardych ludzi.

Pułkownik zbiegł ze schodów Largo House, ich kwatery głównej: – Połączyć mnie z dowództwem Obrony Wybrzeża, zarządzić alarm, wysłać kilka ciężarówek na brzeg zatoki, wyłapać tych rozbitków z U-boota. Meldować o wszystkim!

Oczywiście taka decyzja nie była łatwa, ale wydawała się mimo wszystko najrozsądniejszą. Zapewne zdejmą go za to z dowodzenia Błyskawicą, ale w tej chwili to było najmniej ważne: okręt napędzany potężną siłą dwóch wielkich turbin gnał na spotkanie U-boota. Nic nie mogło tego zmienić, nawet kilka pocisków wystrzelonych w ich stronę z łodzi podwodnej. Komandor stał niewzruszony na mostku i czuł na twarzy wzrastający pęd powietrza, korygując jednocześnie kurs. U boot nie miał szansy na uniknięcie zderzenia. Najwyraźniej nie mógł się zanurzyć, teraz próbuje uciec na pełnej szybkości, ale jego los jest już przesądzony… Pozostało kilkaset metrów, które dzieliły stalowy dziób Błyskawicy od uciekającego U-boota. Komandor Francki spojrzał na przejętego sytuacją młodego oficera i zapytał ze stoickim spokojem:

– Co by pan zrobił na miejscu dowódcy? – wskazał brodą na zbliżający się okręt podwodny.

– Dałbym całą wstecz, panie komandorze, w ostatniej chwili…? – spojrzał na swojego dowódcę, który uśmiechnął się widząc niemiecki okręt uciekający prostopadle do nich.

– Lewo na burt! – rozkazał Francki, ku zdumieniu młodego oficera.

Porucznik Deetz wiedział, że nie zanurzy okrętu ani nie odstrzeli tego cholernego niszczyciela, musi w jakiś sposób uniknąć staranowania. Zostało dwieście metrów, obaj gnali na pełnej szybkości.

– Maszyny stop! Cała wstecz! – Rzucił stojąc na mostku do rury służącej do komunikacji z maszynownią. – Cała wstecz! – jakież było jego zdumienie, kiedy uprzedzając jego manewr niszczyciel również skręcił na nowy kurs.

Jack nie mógł tak na prawdę narzekać na nieobecność pana. Tansey sprawował się nienagannie przynosząc mu wykupione racje obiadowe, które następnie dzielił na dwie nierówne porcje, dla Jacka i dla siebie. Podczas wspólnych posiłków Jack mógł dowiedzieć się wiele o oficerach sztabu: kto był idiotą, alkoholikiem, kto spał z żoną innego oficera a kto nie nadawał się nawet do dowodzenia stadem kaczek. To Tansey wprowadził Jacka w zawiłości ataku w Północnej Afryce wojsk generała Montgomery’ego z wypunktowaniem kilku kardynalnych błędów, których on, sierżant Tansey nigdy by nie popełnił, gdyby był na miejscu Montiego. Ale Jack zgadzał się z tym, co mówił Tansey, bo tak obiecał swojemu panu. Przyszczekiwał więc od czasu do czasu, kiedy Tansey pytał, czy Jack zgadza się z nim i czekał tak naprawdę na powrót Freddiego, bo to już kilka dni minęło, od kiedy zniknął. Ale Jack wiedział, że jeśli Freddie powiedział, że wróci, to nie ma takiej siły, żeby było inaczej.

Przyjaciel Freddiego - Jack

Przyjaciel Freddiego – Jack

Nagle zniknął i Tansey. Jack nie wnikał w przyczyny tej niespodziewanej zmiany, choć nie był zachwycony faktem, że sierżanta zastąpił mrukliwy kapral, którego wizyty ograniczały się do wyprowadzania na spacery i dostarczaniu Jackowi jedzenia. Żadnych wieści z frontu ani komentarzy na tematy militarno- towarzyskie. Jakby jeszcze tego było mało, nagle w biurze pojawił się pułkownik Perkins. Niestety nie przyniósł ani dobrych wieści, ani nic dobrego do jedzenia. Rozsiadł się natomiast za biurkiem Freddiego i długo o czymś myślał. Widocznie jednak doszedł do jakichś wniosków, bo podszedł do Jacka, przyklęknął i powiedział:

– Twój pan… tak jak poprzedni twoi właściciele, źle skończyli. Podobno przynosisz pecha…

Na te słowa Jack szczeknął krótko, wstał i znowu usiadł na znak, że nie zgadza się z tą tezą. Ale Perkins, który najwyraźniej nic z tego nie zrozumiał, ciągnął dalej:

– George, zginął na Royal Oak, John Mackie, zginął w walce z U-bootem, Freddie… – spojrzał na Jacka, który ku zdumieniu pułkownika wyciągnął szyję w jego kierunku i uniósłszy głowę wydał z siebie jakiś bulgocący dźwięk, którego oficer nie zrozumiał, a który oznaczał, że Jack czeka na swojego pana i nic go nie obchodzi wojna i jej konsekwencje, bo jego pan obiecał, że wkrótce wróci i Jack właśnie na niego czeka. Ale ten pułkownik nic z tego nie zrozumiał, bo przyklęknął przy Jacku, podrapał go nawet za uchem i zapytał: – No, zbieraj swoje miski, gdzie masz smycz? Gdzie jest ten cholerny Tansey? – to pytanie skierowane było raczej do siebie niż do Jacka, aczkolwiek w tym momencie otworzyły się drzwi do biura i stanął w nich nikt inny tylko sierżant w całej okazałości, choć trochę jakby nieświeży.

Zdumiony pułkownik Perkins wyprostował się, omiótł postać sierżanta i zapytał:

– Tansey, co to ma znaczyć?! Gdzie podziewaliście się do tej pory?! Dlaczego…

Ale sierżant, który stał w postawie zasadniczej w drzwiach i jakkolwiek starał się przybrać poważny wyraz twarzy jego oczy jarzyły się radością. Jack, zdumiony faktem, że tak mądry oficer niczego nie kojarzy, szczeknął krótko kilka razy, okręcił się wokół i pognał na spotkanie… białej, zagipsowanej nogi, która pokazała się w drzwiach. Tuż za nią, na wózku inwalidzkim Tansey wprowadził resztę mniej lub bardziej obandażowanej i zagipsowanej postaci, w której pułkownik Perkins, nie bez pewnych trudności rozpoznał swojego przyjaciela.

– Fuck me, Freddie… – To było jedyne, na co było stać pułkownika Perkinsa na widok przyjaciela, zanim opadł na fotel. Oprócz gipsów i bandaży, pułkownik miał narzuconą na ramiona mocno przypaloną lotniczą kurtkę oraz… szary beret z orłem i dystynkcjami pułkownika na głowie.

– Dostałem to od pułkownika Sosabowskiego, tego od polskich spadochroniarzy! Zgadnij, kto mnie wyłowił z płonącego samolotu… Zgadnij, kto staranował U-boota… Ci cholerni Polacy! – uśmiechnął się szeroko, starając się dosięgnąć obandażowaną ręką podskakującego w bezmiarze miłości Jacka. – Są wszędzie! Oni są wszędzie!

Komisarz Ross chętnie przystał na współpracę z MI 5. Zaowocowała ona od razu zakwaterowaniem go w małym, aczkolwiek przytulnym hoteliku na Gilmore Place, gdzie wreszcie mógł doprowadzić się do porządku. Wykąpany i ogolony jak nigdy przedtem stawił się w siedzibie MI5. Czekał już tam na niego ten chudy, siwy inspektor, ale nie tylko:

– To jest Mr Polonius – przedstawił szczupłego, wysokiego człowieka w garniturze. – To właśnie jego próbował uprowadzić ten pański przedstawiciel szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, czyli porucznik Abwehry, Max Schramml! Na szczęście utonął, a Mr Polonius uratował się! – Spojrzał na Rossa z jakimś triumfem w oczach. Ale komisarz nie podzielał tego optymizmu. Zdjął kapelusz, spojrzał na Poloniusa i po chwili namysłu zapytał podejrzliwie:

– Jak pan uwolnił się od Schrammla na tym kutrze?

Polonius spojrzał na niego jakimś nieprzychylnym wzrokiem. – Proszę skontaktować się z Londynem, nie wiem, na ile mogę panom pomóc, zostałem zobowiązany do przestrzegania ścisłej tajemnicy co do mojej misji w Polsce…

– Przez kogo został pan zobowiązany? – Ross pochylił się do przodu. To samo uczynił Polonius, patrząc w oczy komisarza, po chwili wahania powiedział cichym szeptem:

– Przez premiera. Chyba na tym skończymy? – Przez chwilę zapanowała nerwowa cisza, którą przerwał pułkownik:

– Jest pan jedynym świadkiem. Może nam pan pomóc odnaleźć porucznika Abwehry, który wtargnął na nasz obszar i próbował pana uprowadzić. Chcielibyśmy… – pociągnął dym z papierosa – chcielibyśmy, żeby pan nam pomógł. Czy zgodzi się pan, na wizytę w obozie jenieckim, gdzie są wszyscy marynarze ze staranowanego U-boota?- zapytał. Polonius spojrzał na oficerów zdumionym wzrokiem, rozkładając ręce:

– Tyle mogę dla panów zrobić!

Major Roland Schramml nie mógł narzekać: po tym, jak zestrzelił go ten szalony Polak i dostał się do brytyjskiej niewoli, prowadził ustabilizowane życie gdzieś w obozie jenieckim w północnej Szkocji. Wreszcie miał czas, żeby dużo czytać, nawet w języku Szekspira, szlifował swój angielski, żeby kiedyś zaimponować swojemu młodszemu bratu, Maxowi. Jedyne za czym tęsknił, to Francuzeczki, francuski szampan i latanie. Z zazdrością podnosił głowę na każdy dźwięk warkotu na niebie. Najczęściej były to maszyny szkolne, ale czasem do jego uszu dochodził ryk silnika Merlin, w który wyposażone były najlepsze z najlepszych, brytyjskie Spitfire’y. Ile by dał, żeby zasiąść za sterami tego cacka…

No ale tymczasem as myśliwski major Schramml zajmował się pieleniem kilku grządek z warzywami, które posadził przed swoim barakiem. Nigdy w życiu nie przypuszczał, że ta czynność może dawać tyle satysfakcji.

– Herr Major, nowi! – porucznik Thiel wskazał palcem ciężarówkę, która przejechała przez bramę obozu i teraz zaczęły wysypywać się z niej jakieś postacie. Rolland nie był zbytnio zainteresowany nowoprzybyłymi, tym bardziej, że Thiel dodał: – Podobno marynarze z U-boota?

Tymczasem nowi jeńcy powlekli się na plac apelowy. Przez bardzo krótką chwilę majorowi wydawało się, że jeden z nich idzie w jakiś taki znajomy sposób, jego sylwetka z daleka… – Kwatsh, już mi się miesza w głowie od tej bezczynności – zrugał sam siebie i powrócił do wyrywania chwastów.

Czarna limuzyna zatrzymała się przed barakiem dowództwa obozu. Wysiadło z niej kilka osób, które powitał komendant, porucznik Hartley:

– Witam panów, tak, jak uzgodniliśmy, najpierw zrobimy zbiórkę tych ocalałych marynarzy z U-boota, potem pokażemy panom zdjęcia zwłok, które wydobyliśmy. Wciąż pozostaje kilku zaginionych… – potarł szczękę z zakłopotaniem. – Ten polski niszczyciel zapewne zmielił swoimi śrubami kilku, zanim… – Ale Hartley przerwał natrafiając na zimny wzrok wysokiego, chudego oficera.

– Tym zajmiemy się później, proszę o zbiórkę żywych!

Za chwilę kilka osób kroczyło od jednego do drugiego jeńca z zatopionego U-boota. Szczególnie ten w ciemnym garniturze, jasnym prochowcu i kapeluszu nasuniętym na oczy przyglądał się wnikliwie ustawionym w równym szeregu jeńcom. Każdemu poświęcał kilka sekund.

Patrzył przed siebie. Jego niebieskie oczy i blond włosy nie pozostawiały wątpliwości, kiedy ten w prochowcu podszedł i spojrzał mu w oczy. Sekunda, druga i nagle…

– Marzę o kubku gorącej kawy! – odwrócił się do towarzyszących mu oficerów, którzy ze zdumieniem spojrzeli na siebie. – Tu go nie ma, sprawdźmy może tych poległych? – zaproponował.

Pułkownik Winterbotham pomału dochodził do siebie w miarę, jak zrastała mu się połamana noga i ręka po wodowaniu postrzelanym Hurricane’m na wodach zatoki Forth. Miał wiele szczęścia: płonący zbiornik niemal eksplodował, gdyby tylko posadził maszynę na wodzie kilka sekund później. Ale i tak uderzenie w wodę było tak silne, że złamał rękę i nogę, zanim odpiął pasy, zrzucił kominiarkę i lizany przez płomienie został wyniesiony przez May Westkę kiedy jego czarny Hurricane pogrążał się w otchłani wód zatoki. Tyle zdołał sobie przypomnieć długo później.

Otworzył oczy w czystym łóżku wśród ludzi, którzy mówili w jakimś obcym języku. Był obandażowany, zagipsowany a jacyś dziwni pielęgniarze wciąż doglądali go i pytali, czy też jest „all right?”. A potem przyszedł taki szczupły, starszy gość z przenikliwym wzrokiem. Jakiś obcy mundur, ale serdeczny wzrok. Uśmiechnął się i coś powiedział. Towarzyszący mu oficer przetłumaczył:

– Witamy w Małpim Gaju, ośrodku szkoleniowym polskich spadochroniarzy. Jest pan naszym gościem, proszę czuć się jak u siebie w domu!

Largo Hause w Małpim Gaju – widok dzisiejszy (zdjęcie: blog Bishopa)

Teraz pułkownik Winterbotham wspominał niedawne przygody segregując pocztę i wszystko, co przyszło podczas jego nieobecności, kiedy jego wzrok przykuł list w szarej kopercie. Spojrzał na nadawcę: Supermarine … – Jack, to od tych, co budują Spitfire’y!

Jack podniósł głowę znad miski słuchając pana, który czytał coraz głośniej: „… więc gdyby zechciał pan pułkownik podzielić się swoimi wrażeniami z lotu naszym najnowszym samolotem szkoleniowym, dwukabinowym Spitfire…” – jeszcze przez chwilę czytał, aż wreszcie wypalił:

– Jack! Oni nam dają do przetestowania swój najnowszy model, dwukabinowy Spitfire! Jack, będziesz miał swoją kabinę! Koniec z lataniem u pana na kolanach! Ale zaraz, zaraz – jego twarz przybrała nagle zatroskany wyraz. – Przecież nie możesz być sam w kabinie, ktoś musi cię jednak trzymać, tylko kto? – Nagle jego twarz rozpromieniła genialna myśl:

– Tansey!

MONACHIUM, 3 CZERWCA 1958

Niewielka restauracja niedaleko dworca była prawie pusta. Jakaś para w kącie, jakiś starszy pan czytający gazetę i czterdziestolatek w garniturze, siedzący przy oknie. Ciężkie, dębowe ornamenty pod sufitem zamówione jeszcze za czasów przedwojennego właściciela, który wstąpił do SS, aby oddać życie za fuhrera gdzieś na Wale Pomorskim pod Schneidemuhl. Ale teraz rozbrzmiewał tu dyskretnie amerykański jazz, sączący się gdzieś z głośników i panował nastrój daleki od tego z lat czterdziestych.

Wszedł rozglądając się niepewnie, kiedy nagle ujrzał postać powstającą od stolika. Przystojny blondyn w jasnym, sportowym garniturze uśmiechnął się na jego widok.

– Dziękuję, że przyjąłeś moje zaproszenie! – Wskazał miejsce obok siebie. Kelner pojawił się błyskawicznie i położył kartę menu na stoliku zastygając w wyczekującej pozie.

– Czego się napijesz, Andrew? – zapytał Max uśmiechając się. Gość spojrzał na pułkownika:

– Marzę o kubku gorącej kawy! – Obydwaj roześmiali się, tylko kelner stał zakłopotany nie wiedząc, co może być tak zabawnego w kubku gorącej kawy? – Zostawmy to na potem, może szkocką, single malt z lodem? – zaproponował Max.

Przez krótką chwilę siedzieli w milczeniu, jak ludzie, którzy mają sobie zbyt wiele do powiedzenia, żeby wiedzieć, od czego zacząć.

– Co porabiasz? Pracujesz w „Wolnej Europie”? – zagaił Max.

– Nie, – Polonius uśmiechnął się, – byłem tam gościnnie, wykładam ekonomię w Londynie, ale wkrótce przenoszę się do Jakarty, będę tam doradcą ekonomicznym ich rządu. A ty, Max? Pozostałeś w wojsku?

Schramml uśmiechnął się. – To już jest inne wojsko, zupełnie inne – podniósł szklankę – za nasze spotkanie Andrew!

– Za to, że obydwaj żyjemy, Max!

Pułkownik spojrzał przenikliwie na swojego gościa.

– Dlaczego wtedy, w Szkocji mnie nie wydałeś? – zapytał patrząc w oczy Poloniusa, który odpowiedział po dłuższej chwili, ociągając się.

– Gdybym cię wskazał, Brytyjczycy musieliby cię rozstrzelać za szpiegostwo. Dzisiaj nie siedzielibyśmy przy tym stoliku. Pomyśl, ile zyskałby świat, ludzkość, na tym, że dostałeś kulę w łeb? Co by to zmieniło? Nikt, absolutnie nikt nie zyskałby na tym. Dlatego postanowiłem… zrobiłem to, co zrobiłem.

– Uratowałeś mi życie, choć nie musiałeś?

– Uratowałem ci życie, bo wiedziałem, że jesteś tego wart – uśmiechnął się. Max spojrzał przenikliwie na gościa ważąc coś w myślach, wreszcie zapytał:

– Dzisiaj to już nie ma znaczenia, powiedz mi, o co chodziło w twojej misji pod Warszawą, bo pewnie nie o te plany radiostacji, które wykopałem, kiedy uciekłeś? A więc o co?

Andrew podniósł pomału szklankę do ust, dając czas kelnerowi na rozstawienie talerzy, rozłożenie sztućców do kolacji i jak gdyby wahając się odparł:

– O Enigmę. Wasza super maszyna szyfrująca, której kopię zrobiliśmy w Warszawie jeszcze przed wojną i przekazaliśmy Brytyjczykom. Kontrolowali was przez cały czas. Ale skrzynia z dokumentacją techniczną i obliczeniami została zakopana w 1939 w parku w moim rodzinnym majątku, w Wiązownej, żeby nie dostała się w wasze ręce. Była obawa, że możecie wpaść na jej trop, więc trzeba było zrobić wszystko, żeby zniszczyć dokumentację.

– Dlaczego ty?

– Byłem jedynym, który znał miejsce, w którym zakopaliśmy skrzynię. Nikt inny nie mógłby tego dokonać. Musiałem wrócić do Wiązowny i zniszczyć dokumentację.

– Ale przecież tam był tylko jakiś głuchoniemy ogrodnik! – przypomniał sobie Max.

Polonius uśmiechnął się. – Dużo czasu i szkolenia kosztowało mnie, żeby wejść w jego rolę: spędziłem dziesiątki godzin z najlepszymi charakteryzatorami i aktorami z Londynu. Miałem rolkę zdjęć z ostatnich wakacji przed wojną, był na nich nasz poczciwy Stanisław, ogrodnik. Wszedłem w jego buty i jego… życie.

– A co się z nim stało?!

– Dostał grubą kufajkę na drogę… pełną Reichsmarek w podszewce i pojechał do swojego brata, gdzieś w Bieszczady, z Ausweissem jako robotnik leśny.

Max pogładził czoło w zadumie. – Udało ci się znaleźć tę skrzynię?

– Bez problemu, chociaż w ostatniej chwili pojawił się ten idiota Kubel, byłem o krok od zdemaskowania, ale napił się na szczęście płynu, który roztopił go od środka w kilkanaście minut.

– Mieliście już wtedy takie substancje, nad którymi nasi naukowcy dopiero pracowali. – Odruchowo przygładził włosy i na chwilę stracił kontakt z rzeczywistością na widok przechodzącej blondynki z wydatnym biustem.

– Max – dopiero teraz pułkownik Schramml powrócił do rzeczywistości – Max, czy ty mnie słuchasz?

– Ależ tak, oczywiście! A więc ten ogrodnik…

– Nie, Max, ten oficer gestapo, Glock, pamiętasz go? W rzeczywistości major Matwiejew z NKWD, roztaczał nade mną dyskretną ochronę i w razie czego miał umożliwić mi ucieczkę. Takie były ustalenia na najwyższym szczeblu między Churchillem a Stalinem. W zamian chodziło o pomoc ich szpiegom w przedostaniu się z Rosji przez Wielką Brytanię do Austrii, operacja Whiskey. Mieli podobno odstrzelić Hitlera. Coś za coś. O dziwo zadziałało, dzisiaj nie do pomyślenia, prawda?

– Faktycznie – przyznał zdumiony Max. – Pewnie nie wiesz Andrew, ale…, ale pogoń za tobą aż na Wyspy, która mogła kosztować mnie życie, paradoksalnie mi je uratowała!

– Coraz więcej niespodzianek! – przerwali na chwilę, aby zamówić kolację nie zapominając o kolejnym drinku.

Starszy mężczyzna siedzący przy małym stoliczku obok barku od dłuższego czasu bardzo dyskretnie obserwował ich znad gazety. Przymknął oczy, jakby chciał intensywnie przywołać jakiś obraz z przeszłości i ledwie dostrzegalnie pokiwał kilka razy głową.

– Niedawno, na spotkaniu pułkowym pojawił się mój dawny szef, pułkownik Hammling, ten, który wplątał mnie w całą tę sprawę ze skrzyniami – kontynuował Max. – Jest teraz jakimś dyrektorem fabryki farmaceutycznej. Powiedział, że kiedy zniknąłem na Wyspach, gestapo oskarżyło mnie o zdradę jako brytyjskiego agenta, żeby zatuszować swoją wielką porażkę z Glockiem. Oczywiście Sturnbahnfuhrer Hahn wydał na mnie osobiście wyrok śmierci, choć wkrótce sam ledwie się od niej wywinął!

– Hahn… – przypomniał sobie Andrew. – On był szefem warszawskiego gestapo, prawda?

– Tak, wyobraź sobie, że po tym, jak zniknąłeś a ja ruszyłem za tobą do Londynu, był na niego zamach w Warszawie. Polskie podziemie, jakaś młoda dziewczyna strzelała do niego, ale było duże zamieszanie i trafiła go w nogę, dostał kilka dziwnych kulek, niklowanych. Jak wcześniej niejaki Kozlofsky, który przysłał do gestapo donos o tych skrzyniach.

– I co, przeżył? – zainteresował się Polonius.

– Tak, uratowali go, choć lekarz SS powiedział mu, że będzie kulał do końca życia. Ale podobno i ten zamach poszedł na moje konto, rzekomo to ja kazałem go zlikwidować polskiemu podziemiu, oczywiście jako brytyjski agent! – znowu wybuchnęli śmiechem, tym razem może zbyt głośno jak na kameralny nastrój tego miejsca. – Zadzwonił do Berlina, do pułkownika Hammlinga i powiedział, że bez względu na wynik wojny, będzie mnie ścigał do końca życia!

– Jego czy twojego, Max? – zarechotali ponownie, kiedy kelner zaczął serwować kolację. – Pewnie już się urządził wygodnie w Argentynie, jak oni wszyscy.

– Nie on. Po sprawie Glocka został oskarżony przez Raichsheiniego o zdradę i sabotaż, za co został zdegradowany i zesłany do obozu koncentracyjnego. Tam urywa się jego wątek. Pewnie nie doczekał końca wojny… – Max zadumał się chwilę po czym wziął do ręki nóż i widelec.

Po pierwszych kęsach Andrew chciał wrócić do rozmowy, ale coś zastanowiło go w smaku potrawy.

– Och, that’s delicious! – zdumiony odpowiedział kelnerowi, który pytał, czy potrawa smakuje. – To jest jak… jak przedwojenna kuchnia w majątku mojej matki! Proszę pogratulować szefowi kuchni!

– Andrew, chciałem… czy mogę zapytać cię o twoją matkę i siostrę, którymi niestety kazano mi ciebie szantażować, czy one…

– To było ostatnie zadanie majora Matwiejewa w Warszawie. Wyprawił je na pociąg do Monachium, a stąd dalej do Szwajcarii. Brytyjczycy zapewnili fałszywe paszporty a Glock list żelazny. Niestety, nic o tym nie wiedziałem wtedy, kiedy – jak mówisz – kazano ci mnie szantażować.

Rozmowa jakby na chwilę straciła na spontaniczności, Andrew wytarł usta w serwetkę i odłożył sztućce czekając, aż kelner zabierze talerz. Spojrzał na Maxa, który patrzył mu w twarz lekko uśmiechając się.

– Jest coś jeszcze, Andrew, o czym powinieneś wiedzieć.

– Tak? – Polonius podniósł do ust drinka i zastygł w tej pozie czekając, aż Max zrobi to samo.

– Oczywiście domyślaliśmy się w Abwehrze, że nie pojawiłeś się w Wiązownej po to, żeby zajmować się jakąś dokumentacją radiostacji, która była już wtedy przestarzała. Wiadomo było, że miałeś inne zadanie. Kiedy wyprawili mnie na Wyspy mój rozkaz brzmiał: „ Odnaleźć, dowiedzieć się prawdy i zlikwidować”. Albo zlikwidować mimo wszystko. Ale ja doszedłem do tego samego wniosku, do którego ty wtedy w obozie jenieckim. Nikomu nic nie przyjdzie z twojej śmierci. – Pociągnął łyk ze swojej szklanki i spojrzał na kelnera, który w mig zrozumiał, zamawiając u barmana dwa następne drinki.

– Jednego dnia walczymy o to czy tamto, mamy jakieś ideały, wierzymy, że nasi wodzowie są jedyni, genialni i nieomylni. I nagle zmienia się układ sił, przychodzą inni i głoszą nową prawdę, a ty zostajesz sam, z niczym, niepotrzebny. Albo ci sami, tylko z zupełnie innymi ideami, odziani w barwy swoich niedawnych wrogów, których jeszcze wczoraj kazali ci zabijać. To, co wczoraj było najważniejsze, za chwilę będzie na śmietniku historii, nastąpi nowa prawda i nowa wiara. Najczęściej głoszona przez tych samych przywódców. Mniej lub bardziej, ale jesteśmy wciąż okłamywani, manipulowani przez różnych polityków, partie, rządy. Oni robią to tylko dla siebie, dla władzy i pieniędzy…

– Dlatego mnie nie zabiłeś wtedy?

– Jestem oficerem Andrew, nie katem. Miał nim być ten woźny z uniwersytetu, ale ja wpadłem na inny pomysł, żeby cię uratować: nadałem do Berlina wiadomość, że jestem w stanie przywieźć cię całego i żywego do Niemiec i oni to kupili.

– Nie prościej było zgłosić się do Brytyjczyków i wyjawić im wszystko?

– Dostałbym w najlepszym razie dziesięć lat. A ja tak kocham życie – uśmiechnął się do blondynki, która wyczuwając koniunkturę już trzeci raz przechodziła obok ich stolika. Nagle spoważniał:

– Życie jest bardzo nieprzewidywalne Andrew, nigdy nie wiesz, czy ten mały, żydowski chłopiec, który cudem uratował się z getta nie zostanie słynnym chirurgiem, czy ta dziewczynka z burzą czarnych włosów nie będzie słynną aktorką? – Na dźwięk odsuwanego krzesła spojrzał odruchowo w bok i dostrzegł starszego mężczyznę, który właśnie odłożył gazetę i zniknął na zapleczu.

– Dzięki temu, że byliśmy mądrzejsi wtedy, może teraz ty zostaniesz słynnym generałem Max, zamiast gryźć skalistą, szkocką glebę?

– A ty Andrew? Słynnym pisarzem, ekonomistą, zamiast… gryźć skalistą, szkocką glebę tylko w innym miejscu?! – Wybuchnęli śmiechem.

– A propos, jakoś nigdy wcześniej nam się nie złożyło… – sięgnął do swojej aktówki, z której wyciągnął książkę w okładce o kolorze burgunda z białymi literami „Alexander Polonius, I saw the siege of Warsaw”.

– Czy mogę prosić o Twoją dedykację?

Andrew otworzył książkę i wyciągnął z kieszonki pióro Pelikan. – Dedykację nie dla mnie, mam pewien plan, myślę, że ci się spodoba? – uśmiechnął się tajemniczo kładąc przed Poloniusem kartkę z tekstem.

Nagle ze zdumieniem spostrzegli, że starszy pan, który czytał gazetę idzie pomału w stronę ich stolika w towarzystwie kelnera. Zatrzymał się spoglądając na Maxa. Jego zapadnięte policzki, orli nos, zupełnie białe włosy i smutne, czarne i wyblakłe oczy świadczyły niewątpliwie o jakiejś tragedii, którą musiał przeżyć. Przywołał nikły uśmiech na wąskie usta zwracając się do Maxa słabym głosem:

– Pan porucznik prosił o kubek gorącej kawy? Ach waj, to jest kubek najlepszej kawy w tym mieście, Abram czy pan porucznik musi jeszcze długo czekać, żebyś postawił przed nim ten kubek? Czy ty nie widzisz, że pan porucznik chce napić się wreszcie tej kawy i powiedzieć, że to najlepszy kubek kawy w tym mieście, ach waj, co ja mówię w mieście, na całej Bawarii?

Max z niedowierzaniem wpatrywał się w restauratora i wstał pomału. Zdumiony Polonius podniósł się również i oburącz chwycił jego dłoń.

– Pan Pączek, karczmarz z Wiązownej?! Ja jestem Andrzej Neuman, poznaje mnie pan? – Smutne, puste oczy przyglądały się chwilę Poloniusowi z zaciekawieniem.

– Abram, czy wszystko musi być na mojej siwej głowie? Czy ty nie widzisz, że potrzebny jest drugi kubek gorącej kawy?!

Mimo późnej pory życie za oknem restauracji tętniło życiem. Po pożegnaniu ostatnich gości podszedł do drzwi i wyszedł na zewnątrz. Ogarnęło go miłe ciepło, zapach potraw z sąsiednich restauracji, czegoś nieuchwytnego, co stanowi o unikalnej atmosferze wielkiego miasta… Przez dłuższą chwilę stał obserwując z życzliwością mijających go ludzi, niektórzy z nich uśmiechali się do starszego pana, na co odpowiadał kiwając lekko siwą głową i nikłym uśmiechem. Wreszcie wrócił do lokalu, przekręcił klucz w drzwiach i pomału, starannie opuścił żaluzje. Sprawdził jeszcze, czy jego wnuk Abram dokładnie poustawiał krzesła na stolikach i w końcu przekręcił kontakt. W kuchni pozostał już tylko pomywacz, żeby skończyć zmywanie naczyń po ostatnich gościach.

Nie spieszył się do swojego niewielkiego mieszkanka nad restauracją, bo i po co? Spać?! Ależ on nie śpi od piętnastu lat, od Treblinki. A czekać na śmierć, którą wtedy oszukał, może i tutaj, na dole. Ale ta, jakby na złość udawała, że nie wie, że on, Abraham Pączek już jest gotowy, żeby połączyć się z Rachelą, Ryfką i całą rodziną, gdziekolwiek oni są. Wtedy nie mógł się od niej opędzić, a teraz wygląda na to, że zapomniała o nim, albo – co gorsza – nie chce go znać. Ach waj, to ile można czekać?! Rok, dwa, ale czy piętnaście? Westchnął ciężko, machnął z rezygnacją ręką i zatopiony w swoich myślach wszedł do kuchni.

– Już dobrze, panie Weiss, dziękuję panu, niech pan idzie wypocząć, jutro pan dokończy- zmęczonym wzrokiem spojrzał na pomywacza, klocowatego mężczyznę przed sześćdziesiątką. Odwrócił się do właściciela z jakimś nieszczerym uśmiechem na twarzy, która sprawiała wrażenie, że jest zlepiona z kilku innych. Zdjął fartuch, starannie wytarł ręce, założył marynarkę wiszącą na drzwiach i włożył kapelusz.

– Gute Nacht, Herr Schwarz.

– Gute Nacht – zanim przekręcił klucz w drzwiach kuchennych i zgasił światło odprowadził jeszcze wzrokiem odchodzącego, który podparłszy się laską pokuśtykał w dół ciemnej uliczki, aż w końcu roztopił się w mroku.

Epilog

Cape Town, Afryka Południowa, 10 września 1958

Stary, wysłużony Ford mozolnie wdrapywał się pod górę wąską i krętą dróżką. Asfalt skończył się jakiś czas temu, został tylko polny, kamienisty szlak wiodący do jedynej w tej okolicy posiadłości. Hamulce zapiszczały głośno i żałośnie, ale kierowca przycisnął mimo to klakson, żeby nadać swojej misji bardziej oficjalny status. Zatrzymał się przed bramą z nic nie mówiącym mu napisem PASIEKA i wyłączył stacyjkę.

– Pa – sje – ka – powiedział do siebie starszy, czarnoskóry listonosz i uśmiechnął się: – Też mi nazwa…

Szczupły, przystojny mężczyzna podniósł siatkę z twarzy chroniącą go od pszczół i poszedł pomału do bramy. Uśmiechnął się do siebie widząc starego Johna zakładającego służbową czapkę i przewieszającego torbę na listy przez ramię. Był on pierwszym z rodziny i jednym z nielicznych miejscowych, którym udało się mimo polityki apartheidu osiągnąć to stanowisko.

– Good morning John! – biały mężczyzna wyciągnął rękę na powitanie. Listonosz zawahał się chwilę i rozejrzawszy się dyskretnie podał swoją. Właściciel rancha zauważył to, przyłożył drugą dłoń.

– John, twój wnuk będzie kiedyś prezydentem tego kraju, pamiętaj, że żaden reżim nie trwa wiecznie. – Czarnoskóry listonosz spojrzał z wdzięcznością w oczach i uśmiechnął się smutno.

– John, słoik miodu dla przyszłego prezydenta! – wysoka, zgrabna kobieta w ogrodniczkach i wielkim kapeluszu podeszła do listonosza. – Pozdrów żonę! – uśmiechnęła się wręczając mu wielki słój.

Przez dłuższą chwilę obserwowali, jak stary, sfatygowany ford ostrożnie posuwa się w dół szutrowej dróżki na tle bezkresnego oceanu.

– Coś ważnego? – kobieta wskazała wzrokiem na plik kopert. Z niecierpliwością przerzucił kilka z nich zatrzymując się na grubym pakiecie.

– A to co? – spojrzał z zainteresowaniem odkładając resztę korespondencji na stolik w ogrodzie. Dłuższą chwilę studiował adres nadawcy i znaczki, co zniecierpliwiło kobietę.

– No i …?!

– Popatrz Janeczko…” Herr Stanislaw Pietraszkiewicz…”

– No raczej, skoro poczciwy John przywiózł to tutaj, co w tym dziwnego?! – kobieta traciła cierpliwość, uśmiechając się pobłażliwie.

– Znaczki z Niemiec, adres z Berlina? – spojrzał na żonę zaskoczony. – Co to może być?!

– Przypuszczam, że nie dowiemy się, dopóki nie otworzysz koperty?! – rozłożyła ręce.

– Tak Janeczko, jak zwykle masz rację – wydobył z przepastnych kieszeni swoich ogrodniczych spodni nóż i ostrożnie naciął pakiet, co trwało wieki. Zniecierpliwiona żona, oderwana od pracy przy pomidorach przekrzywiła głowę. Spojrzała w niebo, jakby przywołując na świadka siły wyższe i już miała wrócić do podlewania nabrzmiałych owoców, kiedy usłyszała:

– Popatrz, to książka?! – Trzymał w ręku okładkę koloru starego burgunda z białymi literami: – I saw the siegie of Warsaw, Alexander Polonius – odczytał. Janina podeszła bliżej zaciekawiona. – Kto z Berlina przysyła ci książkę o oblężeniu Warszawy w 1939 roku i…, dlaczego?! – spojrzała na męża, który usiadł przy stoliku, zdjął kapelusz z głowy i palcami przeczesał włosy. – Popatrz, jest dedykacja: „Majorowi Stanisławowi Pietraszkiewiczowi autor”. – Przerzuciwszy kilka stron zobaczył list w kopercie zaadresowanej na jego nazwisko.

Nagle przypomniał sobie: dostał tę książkę od Virginii, matki chrzestnej ich dywizjonu w Anglii w czasie wojny. Virginia… Spojrzał zakłopotany na żonę i czym prędzej wyciągnął list z koperty.

„Szanowny Panie Majorze, nazywam się …”

Podpułkownik Stanisław „Petro” Pietraszkiewicz usiadł przy stoliku, spojrzał w bezkres oceanu i zagłębił się w list od Maxa Schrammla.

Petro i Janka przed Pasieką (zdjęcie Kuba Czerwiński, archiwum rodzinne)

Stary listonosz podjechał pod ostatni adres tego przedpołudnia. Państwo Schneider. Byli bezdzietni, więc po wojnie zaadoptowali dziewczynkę, sierotę z Europy. Była ich oczkiem w głowie.

Jak zwykle zatrąbił, ubrał czapkę i założył torbę, aby natychmiast wydobyć z niej list adresowany do Miss Schneider. Młoda dziewczyna podbiegła uśmiechając się do listonosza i niecierpliwie rozerwała kopertę. Nerwowo przebiegała oczami treść aż nagle jej twarz rozpromienił uśmiech. Spojrzała na Johna z radością: – Dostałam się do szkoły aktorskiej w Paryżu!

– Gratuluję! – John niespiesznie zdjął torbę i położył ją na siedzeniu obok czapki wsiadając do rozgrzanego afrykańskim słońcem wnętrza pojazdu. – Gratuluję, na pewno zostaniesz wielką aktorką – powiedział z przekonaniem do siebie ruszając. Jeszcze przez chwilę widział w lusterku wstecznym jej wielkie, zmysłowe oczy i burzę czarnych loków na głowie.

Edynburg, 1 maja 2022