Pan od anglika
Autoironiczna autobiografia spisana jak to bywa często z autobiografiami przez samego autora i dedykowana Aniołowi Stróżowi w podzięce nieustającej za wyciąganie onego z wszelkiej biedy, w którą pakuje się nieustannie z zadziwiającą konsekwencją.
Spis Treści:
- Motto
- Prolog
- Glicko
- Piła
- Dysydent
- Berlin West
- Windischeschenbach
- Emigracjo – wegetacjo
- Aphileines
- Friedenfels
- Zygwald
- Pierwsza Krew
- Słupsk
- Dębnica Kaszubska
- Epilog czyli Coda
Motto:
„Błogosławieni, którzy potrafią śmiać się z własnej głupoty, albowiem będą mieć ubaw do końca życia.”
Ks. Jan Twardowski
Prolog
Siedem gwiazd tworzy Duży Wóz, moją ulubioną konstelację na niebie.
Innych po prostu nie znam.
Zawsze skłaniałem tam swój życzliwy wzrok, aby odnaleźć ją na nieboskłonie: czy to wyprowadzając na spacer Maxa boksera w jesienną noc w uśpionym bawarskim Friedenfels, czy w trzaskającym mrozie w Dębnicy Kaszubskiej w drodze do drewnianego wychodka, czy w końcu w szkockim Edynburgu towarzysząc w przedsennych siuśkach Kumbasa, naszego Jacka Russela.
Jako, że zajęcia te nie były specjalnie głęboko intelektualne, kierowałem swój wzrok ku niebu i nieodmiennie wtedy zastanawiało mnie, jak te siedem gwiazd, oddalonych od siebie o – zapewne – miliony lat świetlnych potrafiły się odnaleźć.
Oni zawsze tak to obliczają, w latach świetlnych, ale cholera wie jak to naprawdę jest. No faktycznie daleko.
Magnes przyciąga żelazo. Fajne babki przyciągają mężczyzn.
Ja natomiast przyciągam wszelkiej maści wariatów.
Zawsze i nieodmiennie, niezależnie od szerokości geograficznej, stanu pogody i kursu dolara. Po prostu pojawiają się znikąd i… są.
Na pozór obcy i niezainteresowani, wystarczy jednak chwila nieuwagi: gotowi pociągnąć opowieść, zaufać, przyjąć do swojego świata i uznać, że mam prawo tam być i tworzyć z nimi konstelację.
Jak te gwiazdy.
Urodziłem się w Drawsku Pomorskim w pięćdziesiątą rocznicę tragedii Tytanica.
Nie to, żebym chciał na tych faktach jakoś zbijać kapitał, czy może chociaż pociągnąć jakąś cienką nić aluzji.
Tak się po prostu złożyło.
Zawsze chciałem być domatorem: telewizor, meble, mały fiat, praca w pilskich „Żarówkach”. Dostałem się nawet jakimś cudem na studia w Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, co dawało mi szansę na spełnienie moich marzeń. Szedłem jak Tytanic, prując fale.
Na moją górę lodową natrafiłem 30 marca 1982 o dziesiątej rano. Od tej pory nic nie było już tak samo.
Wielokrotnie zastanawiałem się nad fenomenem mojego życia: koledzy i koleżanki z klasy zrobili kariery jako dyrektorzy szkół, znani prawnicy, ekonomiści, działacze, publicyści, lekarze czy żurnaliści.
Siłą inercji i ja byłbym w tym gronie, coś jednak poszło nie tak. Kiedy?
Czytam nieraz o autyzmie i dobrze się z nim utożsamiam: nie potrafię przypomnieć sobie kiedy wypada przegląd auta, zaskakuje mnie data zbiórki pustych butelek, szczepienia psa, wizyty u dentysty nie wspominając nawet o ostatecznym terminie złożenia PIT-u.
Natychmiast zapominam imiona ludzi, którzy mi się przedstawiają, pamiętając jednakże nazwisko pani Bukoltowej czy Szulcowej, koleżanek babci Ireny, które poznałem ponad pół wieku temu w Koronowie.
Pamiętam zawsze o urodzinach najbliższych, rocznicach śmierci tych, których kochałem.
Przed snem, kiedy myślę o moim życiu, staram się jakoś dojść do rozumu, żeby choć przekazać synom, czego nie mają robić, żeby nie popadli w to, co ja.
Dlatego analizuję swoje życie z ufnością, że może to przydać się komuś. Na coś.
Zacznę zatem od początku.
Mieszkaliśmy sobie wtedy spokojnie na ulicy Śląskiej 7, w poniemieckiej willi Hoffmanów. Ze względu na młody wiek nie brałem jeszcze udziału w życiu tej cichej, prowadzącej do drawskiego parku ulicy.
Ale i tak było fajnie.
Zawsze rano mama Halinka pchała spacerówkę przez park, do szczerze znienawidzonego przeze mnie przedszkola. Wciąż mam w uszach klekot brązowych, ebonitowych kółek i głębokie dudnienie przerywane stukami na szparach między dziurawymi deskami, kiedy echo od Drawy odbijało dźwięk naszego przejazdu po drewnianym, poniemieckim moście, jak wszystko zresztą w tym mieście.
Widok wynurzającego się z jesiennej mgły pomnika, na którym stały dwa wielkie czołgi T-34 z czerwonymi gwiazdami był dla mnie sygnałem nieuchronności celu naszej podróży i ostatnią okazją do rozpoczęcia czynnego oporu z zamiarem ewentualnym przed oddaniem mnie w tryby machiny przedszkolnej. Darmo jednak.
Nie tylko owsianka na mlekowodzie z solą czy budyń z radośnie rozchlastanym na jego powierzchni sokiem, ale przede wszystkim wszelkie czynności oparte na odruchach stadnych, już od najmłodszych lat wzbudzały we mnie niechęć i bierny opór.
Piosenki, które ktoś napisał niewątpliwie po pijanemu a potem weszły do repertuaru każdego przedszkola i trzeba było je śpiewać razem ze wszystkimi:
„Karuzela czeka, Wzywa nas z daleka.”
Nie cierpię karuzel i huśtawek. A tu trzeba było stanąć w jakimś kretyńskim „kółeczku” i od rana pociskać te głupoty wbrew samemu sobie.
„Starsi już poszli, młodsi jeszcze nie,
Hej hop-sa-sa, jak ona szybko mknie,
Hej dalej, dalej do zabawy spieszmy się…”
Pomijając fakt, że już wtedy nie widziałem najmniejszego sensu w jakiejkolwiek formie pośpiechu, doszła do tego jeszcze organiczna niechęć do współpracy z innymi dziećmi w ramach pracy zespołowej.
Ale wówczas nic na to nie mogłem poradzić.
Byliśmy bezradni. Nawet wówczas, gdy musieliśmy śpiewać inną idiotyczną piosenkę:
„My muzykanci, szaroszpatanci –
Długa rura, krótka rura…”
Jeszcze długo jej słowa były poza obszarem mojego pola semantycznego jeśli idzie o te rury… Owszem, kiedy miałem kilkanaście, kilkadziesiąt lat? Ale po co mieszać długością tych rur w głowie kilkulatka?!
Na szczęście Olek nauczył mnie innego wierszyka, który ku rozpaczy mamy Haliny opanowałem brawurowo. Wykonywaliśmy go z tatą na dwa głosy, gdyż jeszcze wtedy- a mogłem mieć ze dwa latka- nie wypowiadałem się na dłuższe tematy ze względu na ograniczone możliwości artykulacyjne.
Zaczynał Olek:
– Księżyc Ajty narobił w…
– … majty!
– Ściąga kalesony i patrzy za…
– … styzony!
– Ze smutkiem spoziera i mówi…
– … chalela!
Nie jestem pewien, ale zaryzykowałbym tezę, że radosna reakcja moich słuchaczy sprawiała, iż od tej pory cieszę się niezmiennie, jeśli mogę kogoś rozbawić.
Chociaż… wybiegając w przyszłość, nie zawsze tak było.
Po triumfalnie zakończonej drugiej klasie pilskiej podstawówki (pani wychowawczyni uznała, że ze względu na dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie należy mi się książka „ Lizus” autorstwa Edmunda Niziurskiego) rodzice podjęli decyzję, aby trzecią klasę odbyć w Koronowie.
Domyślam się, że byli pod wielką presją babci Ireny, która nalegała na moje przystąpienie do Pierwszej Komunii. Tak czy inaczej moje niebiańskie wykształcenie zaczynałem niemalże od zera, opóźniony o dwa lata w stosunku do rówieśników.
Już wakacje przed trzecią klasą zapowiadały niezły dramat: kiedy tylko babcia zauważyła, że nie mam co ze sobą zrobić, wręczała mi książeczkę do nabożeństwa z lat dwudziestych z założoną tasiemką na tekście, którego miałem się nauczyć na pamięć. Owszem, mój młody umysł był chłonny i oprócz wierszyka o księżycu znałem już wiele innych.
„Nasi dzielni żołnierze
Uśmiechnięci i młodzi
Stoją na straży Ojczyzny
Stoją na straży pokoju.
Tych, co pokoju strzegą
Kochać i czcić należy
Dlatego dzieci polskie
Kochają naszych żołnierzy”.
Nie wspomnę już nawet o rasistowskim w wymowie wierszyku o Murzynku Bambo co w Afryce mieszkał czy radzieckiej kosmonautce Walentynie Tierieszkowej. Aż tu nagle:
„Wierze w Boga, Ojca wszechmogącego, stworzyciela nieba i ziemi, i w Jezusa Chrystusa, Syna Jego Jedynego, Pana Naszego, który się począł z Ducha Świętego, narodził się z Maryi Panny, umeczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyzowan, umarł i pogrzebion, zstąpił do piekieł, trzeciego dnia zmartwychwstał, wstąpił do niebios, siedzi po prawicy Boga Ojca Wszechmogącego, stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych. Wierze w Ducha Świętego, w święty Kościół katolicki, W Świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny. Amen. ”
Tekst jak tekst, opanowałem go w jedno lipcowe popołudnie gdzieś na peryferiach podwórka obserwując pajęczynę zaprzyjaźnionego pająka krzyżaka, który mozolnie aczkolwiek ze zwykłą sobie swadą omotywał właśnie w celach konsumpcyjnych świeżo pozyskaną muchę.
W najbliższą niedzielę stałem w ławce w dużym kościele. Czekałem na swoje pięć minut wpatrzony ufnie w babcię, która odwzajemniała się życzliwym uśmiechem. Nabrałem powietrza w moje małe płuca i… okazało się, że moje credo jest nijak niekompatybilne z tym, które zabrzmiało w gotyckich murach kościoła.
Wierni bowiem pojechali wersją nicejsko- konstantynopolitańską, kiedy ja uparcie trwałem przy wersji świętego Justyna, zmarłego zresztą w 167 roku.
Ale nawet wtedy nie spodziewałem się, jaka jazda mnie jeszcze czeka!
Następnym tekstem do wyuczenia wskazanym przez babcię w ramach niebiańskiej resocjalizacji był : „Kto się w opiekę…”
Kto się w opiekę odda Panu swemu,
A całym sercem szczerze ufa Jemu,
Śmiele rzec może, mam obrońcę Boga,
Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga,
Ciebie On z łowczych obieży wyzuje,
I w zaraźliwym powietrzu ratuje.
W cieniu swych skrzydeł zachowa cię wiecznie,
Pod Jego pióry uleżysz bezpiecznie.
Stateczność Jego tarcz i puklerz mocny,
Za którym stojąc na żaden strach nocny,
Na żadną trwogę, ani dbaj na strzały,
Którymi sieje przygoda w dzień biały.
Stąd wedle ciebie tysiąc głów polęże,
Miecz nieuchronny ciebie nie dosięże,
A ty zdumiały oczyma swoimi
Niechybną pomstę ujrzysz nad grzesznymi.
Iżeś rzekł Panu: „Tyś nadzieja moja”,
Iż Bóg najwyższy jest ucieczka twoja,
Nie padnie na cię żadna zła przygoda,
Ani się znajdzie w domu twoim szkoda.
Aniołom swoim każe cię pilnować,
Gdziekolwiek stąpisz, będą cię piastować,
Na ręku nosić, abyś idąc drogą
Na ostry kamień nie ugodził nogą.
Będziesz bezpiecznie po żmijach zjadliwych
I po padalcach deptał niecierpliwych,
Na lwa srogiego bez obrazy wsiądziesz
I na ogromnym smoku jeździć będziesz.
Słysz, co pan mówi: „Ten to Mnie miłuje
I ze Mną sobie szczerze postępuje,
I Ja go także w jego każdą trwogę
I nie zapomnę. I owszem, wspomogę.
Co prawda babcia zadała mi trzy zwrotki, ale ten wierszyk tak mnie zafascynował, że nauczyłem się go w całości, nie rozumiejąc z niego ani słowa.
Kiedy wiele lat później zdawałem na studiach egzamin z literatury staropolskiej doktor Zielonka był zachwycony moją dogłębną znajomością tekstów Jana Kochanowskiego cytowanego brawurowo z rękawa.
Tymczasem jednak zbliżał się czas rozpoczęcia nauki w koronowskiej podstawówce, a wraz z nim początek mojej przygody z katechezą.
Na pierwsze zajęcia babcia poprowadziła mnie osobiście. Odbywały się one w salce katechetycznej w dużym kościele. Kiedy pół wieku później zwiedzałem pusty kościół, to miejsce, ta ławka wciąż przyprawia mnie o zimny pot, dreszcze i zawrót głowy.
Powitał nas ksiądz Siemieniecki: niewysoki grubasek o twarzy dobrego wojaka Szwejka. Zamienili z babcią kilka zbawiennych jak się wkrótce okazało zdań i z życzliwym uśmiechem posadził mnie w ławce z obcymi mi dziećmi.
To był dla mnie kosmos: znałem życie żołnierskie, widok człowieka w mundurze był dla mnie oczywistością, potrafiłem rozłożyć i złożyć Olkową TT-nę, jednak facet w czarnej sukmanie do kostek wzbudzał we mnie nieokreślony bliżej niepokój.
Tymczasem ksiądz Siemieniecki po opanowaniu dwóch połączonych klas zaproponował coś w rodzaju powtórki nabytej wiedzy z dwu (!) poprzednich lat. Dzieci chętnie zgłaszały się do odpowiedzi wyciągając w górę ręce. Z oczywistych względów siedziałem cicho czekając na swoją kolejkę, mając nadzieję, że ksiądz zapyta o to, kto ciebie z łowczych obierzy wyzuje, według kogo tysiąc głów polęże, dlaczego padalce były niecierpliwe albo przynajmniej kto umęczon pod Pońskim Piłatem umarł i został ukrzyżowan i pogrzebion?!
Nie, kurwa, on wpadł na inny pomysł: zapytał, do kogo Pan Bóg stworzył podobnego człowieka?!
Odpowiedź na to trywialne pozornie pytanie wydała mi się oczywista. Ufny w swoją wyuczoną wiedzę z książeczki do nabożeństwa czasów Naczelnika podniosłem ochoczo rękę. Z dumą zauważyłem, że wreszcie współtworzę las rąk dzieci chętnych do odpowiedzi na to oczywiste pytanie: do kogo podobny jest człowiek?
Kiedy dzisiaj analizuję pewne aspekty swojego życia wydaje mi się, że i w tym przypadku jakąś rolę odegrał mój ukryty autyzm spowodowany podobno szczepionkami. Nie wnikając jednak w szczegóły…
Do kogo podobny jest człowiek? Oczywiście, do małpy! Taką darwinowską tezę zamierzałem postawić w ten wrześniowy poranek 1971 roku wyciągając ochoczo rękę do odpowiedzi.
Ksiądz Siemieniecki, pouczony zbawiennym nakazem babci Ireny po chwili zawahania nad moja kandydaturą wskazał jednak na siedzącą obok czarnowłosą Marysię Szramkowską. Ku mojemu najgłębszemu zdumieniu wyrecytowała wyuczony w poprzednim roku fragment z katechizmu:
– Pan Bóg stworzył człowieka na kształt i podobieństwo swoje!
Uśmiech niewiary zamarł mi na ustach, kiedy ksiądz Siemieniecki z dobrotliwą miną pokiwał głową akceptując tę wypowiedź.
Trauma odnośnie zabierania głosu, która dopadła mnie tego poranka przeniosła się nie tylko na lekcje religii, trwała poprzez całą moją karierę naukową w szkole podstawowej, ogólniaku, podczas studiów na Akademii Ekonomicznej, Wyższej Szkole Pedagogicznej i polonistyce Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Przeniosła się dalej, na czasy rad pedagogicznych w szkołach Dębnicy Kaszubskiej i Słupska.
Przestałem zabierać głos, odpowiadałem tylko ściśle na pytania, najchętniej typu „tak” lub „nie”.
Nawet nie wiem, kiedy to się jednak odwróciło.
Coś we mnie pękło i zacząłem gadać jak najęty, cokolwiek to znaczy. Nie wiem, czy to wiek, geny czy może natura, która jak wiadomo wyrównuje pewne rzeczy? Czy chce ona, żebym teraz opowiedział to wszystko, o czym przez tyle lat milczałem?
Fakt faktem, z milczka stałem się mistrzem zdania na prawo rozwiniętego i opowieści szkatułkowych. Ale to już inna historia.
Drawskie przedszkole…
Dziwnym zbiegiem okoliczności nasza droga powrotna z przedszkola przebiegała koło kiosku z nieodgadnioną dla mnie do dziś nazwą „Ruch”. Tam następował obrządek naciągactwa.
Wyłem tak głośno, że biedna Halinka wykupiła wszystkie wiaderka, łopatki, wywrotki, śmieciarki, foremki do babek, walce drogowe aż – ku mojemu nieopisanemu zdumieniu- przyszło do dziecinnego żelazka, z braku innych towarów.
Żelazko miało czerwoną rączkę i z tego powodu, jako przyszłemu estecie bardzo przypadło mi do gustu. Tacie Aleksandrowi mniej. Ale już wkrótce za jego przyczyną zamieniłem żelazko na radziecki, służbowy pistolet TT.
Było fajnie, do czasu.
Bo nagle przypomniał sobie o nas generał Jaruzelski, kierownik MON-u. Wraz z radzieckimi towarzyszami umyślił sobie bowiem, że trzeba postawić tarczę rakietową przeciwko duńskim agresorom, imperialistom i psubratom.
Jak iskra po loncie przekazał tę myśl dalej, aż dotarła do zwierzchników porucznika Aleksandra „Olka” Przybyłowicza, którzy uznali, że będzie on najodpowiedniejszym człowiekiem do realizacji tego celu.
Zapewne ktoś kierował się znanym faktem, że służył on w wojsku razem z Elvisem Presleyem w latach pięćdziesiątych: Olek w polskich saperach, Elvis w amerykańskiej piechocie.
I tak, w każdym bądź razie gdzieś w 1965 roku znaleźliśmy się z rodzicami w zapomnianej od Boga i ludzi miejscowości Glicko pod Nowogardem…
Glicko
– O kurwa… Jezus !
tato Aleksander z niedowierzaniem wpatrywał się w mały ekran telewizora Aladyn, trzymając w pogotowiu dłoń na pokrętle. Po kilku chwilach jednak przekręcił gałką w lewo, unicestwiając tym samym ekranowy byt Stanisława Guzka, który śpiewał o jaskółce.
Pokiwał litościwie głową i spojrzał z zadumą w okno, jak gdyby szukając odpowiedzi na dręczące go pytania natury egzystencjalnej w starym, poniemieckim sadzie pani Michalskiej.
Ja natomiast nadal wpatrywałem się w ekran, bo już od dzieciństwa nie przesadzałem z szybkością czasu reakcji.
W nagrodę mogłem jednak zaobserwować, jak rzeczony śpiewak zamienił się w małą gwiazdkę w centrum kineskopu, ale i ona po kilku chwilach dała za wygraną…
– „Jaskółka, świca, błyskawica…”- zacytował tato z pamięci kierując się w stronę wielkiej szafy, – … i zespół „Los Pedrillos” w piosence z najnowszego cyngla: „ Złap mnie chaw i zrób mi law”… Zadumał się przez chwilę, po czym zaryzykował nieoczekiwanie hipotezę, którą już wkrótce potwierdził dalszy rozwój wypadków na świecie:
– Tak, ten świat dąży jednak do totalnego spedrylenia!
Tymczasem dotarł do starego, pamiętającego jeszcze niemieckich właścicieli mebla, przystanął, pomyślał i zadeklarował nagle:
– Ja go kurwa nauczę kultury!
Patrząc na mojego tatę nie byłem aż tak pewny, czy ktoś, kto chodzi po domu w przydziałowych kalesonach z trokami i trójkątną fioletową pieczęcią na chudym pośladku zaświadczającą niezbicie, że właścicielem onych jest jednostka wojskowa 2377, czy ktoś taki nadaje się na nauczyciela kultury. Wiedziałem jednak, że jakkolwiek kręta może być droga, mój tato dopnie swego. A ja razem z nim!
Drzwi od szafy otwierane na agrafkę – bo kluczyk chyba zabrali ze sobą poprzedni właściciele wyjeżdżając w pośpiechu w 1945 do Cuxhafen- zapiszczały żałośnie. Może na wspomnienie tej mroźnej, styczniowej nocy, kiedy to kapitan Marinesko wpakował w ich statek kilka torped, posyłając na dno mroźnego Bałtyku nie tylko ten kluczyk, ale także kilka setek czy tysięcy Bogu ducha winnych pomorskich Niemców, z ich kobietami, starcami i dziećmi. Już nikt ich nigdy nie policzy.
Tato tymczasem w skupieniu gmerał przez dłuższą chwilę ramieniem na najwyższej półce, aż wreszcie wyciągnął z niej brązową, pachnącą skórą kaburę. Wiedziałem już, że ten wieczór będzie wyjątkowy.
Podszedł do stołu, rozpiął ją i pewnym ruchem wyciągnął oksydowane dzieło Fiodora Tokariewa – radziecki pistolet TT.
Ponieważ jako półautystyczne dziecko od dłuższego czasu krążyłem po pokoju z plastikowym modelem samolotu P-11 naśladując po cichu warkot silnika, postanowiłem wylądować awaryjnie na stole aby ocenić sytuację.
Noo, to już nie wyglądało na rutynowe strzelanie z wiatrówki i zapałki do portretu pewnego łysego generała, który – jak zapewniał Olek – kurwom się nie kłaniał; ani nawet w ramię plastikowego adapteru „Twist”, aby nie wstając z poniemieckiego fotela przeskoczyć z wielkim chrobotem igły z piosenki o biedronce („ U motylka, chuj jak szpilka, służy ku o-zdobie”, jak śpiewał tato) na inną, zależy z jakiej odległości padł strzał. Osobiście obstawiałem „Pod Papugami” w wykonaniu Mieczysława Wojnickiego, idola nie tylko mojej mamy ale także pani Zawiszewskiej – w najgorszym razie igła zatrzymywała się w połowie „Walentyna Twist”.
Nie to jednak intrygowało mnie, że można strzelać z teteny do telewizora, tylko czy po przekręceniu wielkiej gały i odczekaniu kilku chwil, aż zagrzeją się lampy, będzie jeszcze tam ten pan podobny do Jezusa.
Bo fakt, podobny był. Zresztą, mogłem zabrać głos w tej sprawie, gdyż Jezusa znałem już wtedy bardzo dobrze. Osobiście niemalże.
Nie to, żebym powoływał się na proste skojarzenie z wielkim obrazem wiszącym w sypialni babci Ireny w Koronowie, na którym uśmiechnięty dobrotliwie trzydziesto – trzy latek pokazywał palcami swoje serce, które z niejasnych przyczyn miał na wierzchu.
Jezusa znałem z wielu innych źródeł. Babcia Irena dbała bowiem o moje niebiańskie wykształcenie, gdy tylko zostawałem na jakiś czas odstawiany do Koronowa, aby przybrać na wadze .
Kiedy padało, miałem zakaz wychodzenia na podwórko, więc bawiłem się żołnierzykami, a babcia prasując opowiadała mi o różnych cudach, których dokonywał ten brodaty facet z obrazu.
Za oknem szalała letnia burza, z ołowianych chmur strzelały raz po raz pioruny a w wielkiej sypialni u babci mieszany zapach papierówek i piwonii, które mój kochany dziadek Franek przyniósł z działki zapisywał się już na zawsze w moich zmysłach.
Pytałem, dlaczego jest taki hałas na dworze i skąd się bierze burza, a babcia mówiła wtedy asekuracyjnie, że to Pan Bóg gniewa się na niegrzeczne dzieci. Szybki rachunek sumienia utwierdził mnie w przekonaniu, że mnie te huki nie dotyczą.
Przekonałem się w końcu do tego brodacza z obrazu na tyle, że bez szemrania wciągałem na głowę berecik z antenką i szedłem z babcią za rączkę na wszystkie możliwe nabożeństwa, zarówno w dużym jak i małym kościele w Koronowie.
W ten sposób zaliczaliśmy wszelkie majowe, gorzkie żale, drogi krzyżowe, sumy, roraty, pogrzeby, chrzciny, strojenie organów i wymianę wody święconej w kamiennych misach.
Ba, ze względu na stuprocentową frekwencję na zebraniach zostałem prawie członkiem rzeczywistym Szóstej Róży Matek.
Z czasem stałem się ulubieńcem wielu starszych pań w Koronowie oraz księdza proboszcza Zawackiego, którego lubiłem za to, że zwracał się do mnie per „Mareczku”, oraz był łudząco podobny do mojego idola, francuskiego komika Louise de Funesa.
Pewnie byłbym nawet kanonizowany za życia, gdyby nie fakt, że dla równowagi wracałem na kilka miesięcy do rodziców do Glicka. Wystarczało parę dni, żeby całą moją nabytą niebiańskość szlag trafiał.
Stąd też nie byłem prawdę mówiąc zachwycony pomysłem strzelania do pana z telewizji. Mimo wszystko…
Tato tymczasem wprawnym ruchem wyciągnął z pistoletu magazynek. Kierując wylot lufy w podłogę odciągnął zamek i spojrzał do komory nabojowej.
Była pusta. Na pozór, gdyż z komorami nabojowymi bywa różnie, o czym dobrze wiedziałem. Na wszelki wypadek tato pociągnął za spust, aby wykonać strzał kontrolny. Iglica trzasnęła metalicznie. Powtórzywszy tę operację dla pewności, oddał mi ciężką tetenę, pachnącą oliwą:
– Szanuj!
Bez obawy! Wiedziałem, że przenigdy nie można kierować wylotu lufy w stronę człowieka, zwierzęcia ani żadnej innej, żywej istoty, choćbym miał sto dwadzieścia procent pewności, że broń jest nie nabita.
Obserwowałem tatę, który tymczasem rozścielił na stolę najnowszy numer ,,Żołnierza Wolności”.
Znałem tę gazetę, ba, byłem jej wiernym czytelnikiem: równo pocięte kwadraty wisiały na gwoździu w sławojce na podwórku. Dlatego Elementarz Falskich, z którym musiałem zapoznać się kilka lat później ze względu na obowiązek szkolny, nie rzucił mnie jakoś na kolana.
Tymczasem tato z magazynka wyłuskał kilka znanych mi doskonale nabojów, których używałem jako bomb kiedy latałem moim plastikowym „karasiem” w skali 1:72. Wyciągnął także paczkę papierosów „Giewont”. Sprawa nauczenia kultury pana, który śpiewał tak ładnie o jaskółeczce, nabierała rumieńców, nie ma co!
Przy pomocy swojego scyzoryka tato zaczął dobierać się do naboju. Patrzyłem na te zabiegi ze spokojem starego sapera. Mogłem nie znać „Zdrowaśki” ani „Aniele Stróżu Mój”, ale obudzony w środku nocy potrafiłem wyrecytować, że: „Wystrzał pocisku następuje na skutek ciśnienia wytworzonego po spaleniu gazów prochowych zainicjowanego zbiciem spłonki przez iglicę i nie inaczej!”
Tato tymczasem spokojnie oddzielał czubki od łusek, z których wysypywał na gazetę proch, przypominający mi te rysiki do jego czechosłowackiego ołówka automatycznego, które połamałem z takim bezmyślnym zapałem kilka dni wcześniej…
Zabrał się wreszcie za papierosy, z których – ku mojemu zdumieniu – wykruszał teraz część tytoniu. Pracował w skupieniu korzystając z okazji, iż mama udała się z kurtuazyjną wizytą do pani Zawiszewskiej. W miejsce tytoniu wsypał proch strzelniczy, pozyskany z łusek, który zaczopował na powrót odrobiną machorki. Kilka tak spreparowanych papierosów położył na naszym kaflowym piecu, w którym co rano paliła pani Michalska.
Tymczasem ja wszystkimi zmysłami chłonąłem zapach, ciężar i kształt tatowej teteny…
– To na tego pana Jezusa?- pokazałem palcem na wyłączony telewizor mając wzrok utkwiony w giewonty.
– Nie… – uśmiechnął się tato – jemu już nic nie pomoże, to na Zawistowskiego – wyjaśnił, a mnie przeszył prąd: to zapewne przez tajemniczy telefon, który zupełnie przypadkiem podsłuchałem tego ranka…
* * *
Trzeba przyznać, że natyrałem się nieźle przy tych wyrzutniach, ale mam jednak satysfakcję, że nigdy ich nie użyto…
Początkowo zamieszkaliśmy we wsi w barakowozie wojskowym (BW-55), ale wkrótce przenieśliśmy się na kwaterę do pani Michalskiej. Przynajmniej nie śmierdziało płytą spilśnioną.
Mama Halina była zatrudniona w bazie i prowadziła księgowość oraz magazyn materiałów budowlanych, tato zarządzał całością. Do pomocy miał podporucznika Zawiszewskiego, chorążego Zawistowskiego i kilku innych. Cała kadra, tak jak my stała na kwaterach we wsi.
Rodzice wcześnie rano jeździli do bazy podstawionym pikapem, czyli oliwkowo zieloną warszawą z budą z tyłu. Ja po przebudzeniu miałem zameldować się u pani Michalskiej w celu ubrania mnie i zjedzenia śniadania. Po tym byłem do dyspozycji pani gospodyni.
Jako syn oficerski wiedziałem jednak, że świat dzieli się na armię i „cywilne szmaty”. Dlatego też nie mogłem pozwolić sobie na chodzenie za rączkę i oglądanie prosiaczków czy asystowanie w niepojętej sztuce dojenia krowy, kiedy dwa kilometry dalej …
Troskliwa pani Michalska już kilka razy zaglądała do naszego pokoju, ale udawałem, że twardo śpię. Plan miałem opracowany wcześniej, właściwie już wtedy, kiedy kapral Kula powiedział mi o tych wagonach z cementem, które stały do rozładowania na rampie w Nowogardzie…Takiej gratki nie mogłem przepuścić przecież!
Kiedy gospodyni cichutko zamknęła drzwi, wyskoczyłem ze swojego polowego łóżka koło kaflowego pieca. Nie wiem, co wciągnąłem na dół, zdaje się, że nic, to znaczy pozostałem w piżamce w grzybki, ale na górę ubrałem mój ulubiony granatowy sweter, w pośpiechu na lewą stronę. W końcu, kiedy człowiek ma cztery lata, nie dba aż tak o formę.
I właśnie wtedy przypomniałem sobie o gwoździu.
Znalazłem go wczoraj w magazynie z materiałami budowlanymi u mamy szukając właściwie karbidu. Ale dobre i to. Gwóźdź był spory, długi na dwa moje palce wskazujące. Nadawał się.
Tak właśnie pomyślałem sobie, kiedy zobaczyłem go porzuconego, a może zgubionego, wśród szpul z drutem kolczastym. Od jakiegoś czasu bowiem szukałem odpowiedniego gwoździa, któremu mógłbym powierzyć mój obrazek od babci Ireny. Naturalnie, nie był to obrazek byle jaki.
Babcia dała mi go, kiedy wyjeżdżałem do Glicka z instrukcją, żeby tato zawiesił onego nad moim łóżeczkiem. Tak, jak wisiał nad moim łóżeczkiem w Koronowie.
Przedstawiał dwoje zagubionych dzieci, które z niewyjaśnionych przyczyn były same wśród jakiejś niesprzyjającej im scenerii: miały oto przejść przez bardzo niebezpieczną i wąską kładkę nad przepaścią. Sądząc z wyrazu ich twarzy, dzieci nie były zachwycone tym pomysłem ani trochę.
Ale oto niewidoczny za ich plecami, pojawił się wielki, biały anioł! Miał nie tylko przeprowadzić ich przez tę nieszczęsną kładkę, ale w zakresie jego obowiązków pozostawało także bronienie dzieci od wszelkiego złego i doprowadzenie do żywota wiecznego. Gdziekolwiek to było.
Ten to właśnie obrazek postanowiłem przymocować nad moim łóżkiem polowym.
Problem pojawił się na etapie młotka. Nie to, żebyśmy nie mieli, bo młotek spadający wiecznie z trzonka znajdował się w przepastnym bagażniku naszej nowej, żółtej syrenki. Pozostawał tam w towarzystwie kilku radzieckich kluczy, które tato posiadał jeszcze z czasów, kiedy jako kawaler, młody i gniewny, był członkiem drawskiego gangu motocyklowego. Aleksander jeździł motocyklem iż planeta, podczas gdy jego koledzy terroryzowali miasto na swoich wuefemkach i jawach.
Z braku młotka wziąłem więc to, co było pod ręką: granat RGP. Ciężkie, karbowane jajo z czerwonym paskiem, który dawał nadzieję, że granat należy do rodziny granatów ćwiczebnych.
Przypasowałem gwoździa i przywaliłem jajem. Musiałem trafić jednak karbem granatu, dość powiedzieć, że gwóźdź poszedł skosem, odłupując impetem uderzenia spory płat tynku. Ale, ale, oto co ujrzałem: pod lichym, piaskowo- wapiennym tynkiem była słoma!
Tak oto dokonałem wielkiego odkrycia! Teraz, przy pomocy gwoździa i granatu oddałem się pracy: odkrywałem coraz to nowsze fragmenty słomianki.
Każdy facet lubi, jak praca idzie lekko i widać jej efekty! Gdzieś za ścianą śpiewały siostry Panas, a ja z zapałem oddałem się nowemu zajęciu. Wkrótce odkryłem cały pas słomy nad moim łóżkiem polowym!
A to się tato ucieszy, jakiego ma syna!
Nie ucieszył się…
Na drugi dzień przyszedł żołnierz z wiadrem i zatynkował moje dzieło. Na pocieszenie jednak pozostała mi świadomość, że wynalazłem słomiankę: coś, co zrewolucjonizowało w następnych latach wzornictwo, jeśli idzie o architekturę wnętrz.
Słomianki zaczęły pojawiać się przy każdym łóżku w miastach i wsiach. Przy pomocy szpilek wieszano na nich swoje marzenia: puste pudełka po zagranicznych papierosach, opakowania po czekoladzie, gołe baby, widokówki z Kołobrzegu lub wywalczony na targach poznańskich kolorowy prospekt fiata 125 p.
***
Moja niebieska „żabka” czekała na mnie tam, gdzie ją ustawiłem wieczorem: pod oknem w ogrodzie. Wyskoczywszy przez nie poprowadziłem ją na wszelki wypadek podjazdem do głównej i jedynej wiejskiej drogi, żeby huk łańcucha nie zaalarmował gospodyni.
Teraz dwa kilometry pedałowania. Chwaliłem jednak w myślach Pana, że mogłem odrzucić boczne kółka, które zawsze spowalniały moje wysiłki. Po stu metrach moje młode serce chciało wyskoczyć z piersi, więc przystanąłem.
W przydrożnym rowie rosły wielkie rydze, ale musiałem jechać dalej, jeśli miałem załapać się na te wagony.
Jak na złość nikt nie jechał do bazy, więc musiałem ostro naciskać na padałki. Po pewnym czasie na końcu drogi dał się zauważyć duży namiot wartowników i drewniany szlaban. Ponieważ od dłuższego czasu byłem obserwowany przez lornetkę, wartownik uniósł rogatkę i powitał mnie:
– No, już myślałem stary, że nie dojedziesz dzisiaj! – po czym przejął moją „żabkę” i podprowadził do namiotu.
Teren naszej bazy składał się z dwóch części: jedną tworzyły barakowozy ustawione w wielką literę L, z placem apelowym pośrodku, druga znajdowała się za plecami tej litery. Tam była właściwa budowa oraz park samochodowy. Magazyny mamy natomiast były na szczycie elki.
Pierwsze kroki skierowałem do mojego przyjaciela Kunki, naszego kucharza. Zawsze miał coś dla mnie: smażony, świeży boczek w kromce ciepłego chleba, kawał wojskowej kiełbasy z wody, gruby kotlet schabowy w panierce i koniecznie z kością do obgryzania albo mielone, których smaku już nikt nigdy nie potrafił powtórzyć.
Kapral Kunka zawsze cieszył się na mój widok:
– Jak spałeś?! Wolisz „wojskową” z cebulką czy z wody? Właśnie przywieźli z masarni, a może usmażyć ci móżdżek z jajkiem? Michalski zabrał zlewki i zostawił trochę podrobów, no, siadaj!
Wezwany zbawiennym nakazem zajmowałem miejsce przy długim, zbitym z desek stole. Królestwo Kunki mieściło się w drewnianej wiacie, gdzie stała kuchnia polowa i wszelkie niezbędne urządzenia.
Po śniadaniu dostawałem na drogę mój przysmak: sprasowaną kostkę kawy zbożowej z cukrem oraz paczkę sucharów. O nie, nie były to suchary dostępne za złotówkę w sieci sklepów MHD lecz specjalne suchary wojskowe, które łamało się na pół uderzeniem w kolano, jak nauczyli mnie żołnierze.
Po tak rozpoczętym dniu udawałem się do pracy. Nie musiałem meldować swojego przybycia rodzicom, bo byłem lepiej strzeżony niż te wszystkie wyrzutnie i zanim dojechałem do szlabanu wartownik już powiadomił dowódcę warty a ten podał dalej przy pomocy telefonu polowego na korbkę. Zresztą, jeśli mnie nie przechwycono u Kunki, to były nikłe szanse, bo znikałem w koszarowym życiu. Musiałem w końcu zabrać się do roboty.
Odszukawszy kaprala Kulę na placu gdzie parkowały nasze auta, zostawałem wnoszony do szoferki. Czasem był to star 21, często ZIŁ (jakoś nie przepadałem za nimi ze względu na nieszczery wyraz ich wlotów do chłodnicy), aż w końcu dostaliśmy dwa nowe, wielkie krazy. Muszę przyznać, że popłakałem się ze strachu kiedy po raz pierwszy wsadzili mnie do kabiny tego potwora.
Najbardziej lubiłem naszego stara 660 w wersji dźwigu. Miał dużą, przeszkloną kabinę i co najważniejsze, dwie kierownice! Tak, tak- druga znajdowała się odwrotnie do kierunku jazdy za plecami kierowcy. Zapewne służyła do poruszania starem podczas pracy dźwigu, mnie jednak podobało się, kiedy jechaliśmy i mogłem kierować „moją” kierownicą, na której czułem pewną rękę kaprala Kuli.
Do moich obowiązków należało odpalenie pojazdu, czyli wciśnięcie ebonitowego guzika, upewnianie się, czy „prawa” jest wolna a także przełączanie migaczy. Służył do tego plastikowy, biały przełącznik z zielonym oczkiem w środku na blaszanej desce rozdzielczej. Kapral Kula dawał sygnał „ lewo!” lub „prawo!”, musiałem wtedy szybko przekręcać wajchę w odpowiednią stronę.
Operowałem też klaksonem, kiedy kapral Kula zobaczył na ulicy w Nowogardzie jakąś interesującą go panienkę.
Fascynowały mnie wyjazdy „na rampę”, gdzie nasi żołnierze rozładowywali wagony z cementem. Po każdym skończonym wagonie zatrzymywaliśmy się przy zaprzyjaźnionej budce z piwem, gdzie nasi wojacy, w tej liczbie kierowcy, oddawali się opróżnianiu butelek. Ja dostawałem wówczas kufel oranżady.
Czasami w drodze powrotnej zajeżdżaliśmy na czereśnie. Kiedy żołnierze zrywali je w pośpiechu ja siedziałem na „czuju” to znaczy za kierownicą i pilnie obserwowałem dom właściciela. W razie potrzeby miałem jasną dyspozycję: „ Ciś mocno klakson jak ten chuj Grzybowski się pokaże Mareczku!”
Tak więc w pracy przy wyrzutniach dawałem z siebie wszystko. W nagrodę czekał na mnie wojskowy obiad, do którego zasiadałem razem z chłopakami. Grochówka z wkładką z wojskowej kiełbasy lub łycha tłustego gulaszu z kaszą a la Kunka śnią mi się jeszcze do dziś. Nie mówię o dniach, kiedy kucharz serwował mi dania oficerskie, jak swojska kaszanka z cebulką czy wątróbka z dzika, bo takie rarytasy były tylko od czasu do czasu, w końcu nie codziennie trafiał się dzik chętny pójść na czołówkę z jednym z naszych starów.
Po tak pracowicie spędzonym dniu meldowałem się u mamy w magazynie.
Był to duży barak zbudowany z jasnych, sosnowych desek, podzielony na część biurową i większą, gdzie składowane były różne materiały budowlane. Lubiłem bawić się rolkami z nawiniętym drutem kolczastym, które puszczałem po równi pochyłej utworzonej z dwóch desek. Obserwowałem, jak z impetem kończą swój bieg wbijając się w worek z wapnem wybuchając białą chmurką. Była to niezła zabawa, ale nie taka jak z karbidem, do którego dostęp miałem ograniczony. Mimo to, nieraz udawało mi się zdobyć kawałek tej cennej substancji aby przeprowadzić różne badania chemiczne. Wystarczyło napluć ostrożnie na bryłkę białawej masy aby ta odwzajemniła się bulgotaniem i syczeniem. Można też było zagotować kałużę wrzucając całą bryłkę na raz.
***
Obudził mnie terkot telefonu polowego. Pani Michalska jeszcze nie przyszła, a rodzice już pojechali do pracy. Podniosłem ciężką, ebonitową słuchawkę i zanim zdołałem się odezwać, usłyszałem:
– Jak się masz mój poranny ptaszku? Wyspało się moje słoneczko?! –
Głos niewątpliwie należał do chorążego Zawistowskiego. Bez dwóch zdań, nie był on moim ulubieńcem. Co więcej, nie był ulubieńcem taty, który miał mu za złe, że go „podpierdolił”. Cokolwiek by to nie znaczyło, nie wróżyło mu dobrze.
Chorąży Zawistowski miał jakiś taki mamlaśny wyraz na swojej czerwonej twarzy, zawsze ślinił się na widok mamy, która była piękną kobietą. I te iksowate nogi…
Zawistowski nie dał mi dojść do słowa:
– Jak podobały ci się nasze igraszki? Lubisz takie zabawy jak wczoraj?
O ile sięgałem pamięcią jednakowoż, wczorajszy dzień spędziłem na bezowocnych próbach rozbicia okna od obory pani Grzelakowej przy pomocy mojej nowej procy, którą w tajemnicy przed mamą dał mi Aleksander wskazując cel. Jakoś tak nie kojarzyłem, żeby Zawistowski w tym uczestniczył, o czym zebrawszy siły miałem już go powiadomić, gdy usłyszałem nagle kobiecy głos w słuchawce. Nie, nie należał on z całą pewnością do chorążyny, czyli żony mamlasa.
Kobieta chichrała cieniutko, podczas gdy Zawistowski fantazjował co do następnego spotkania. Niewiele rozumiałem z jego obietnic w co ją pocałuje a co wyściska, zdawało mi się jednak, że są to sprawy, o których lepiej nie wiedzieć, więc odłożyłem słuchawkę, zanim zaanonsował się, że pojutrze będzie u niej rano i znowu będą oddawać się igraszkowaniu.
Właściwie zapomniałem o całej sprawie, ale kiedy po obiedzie mama rutynowo zapytała, czy nikt nie dzwonił, przypomniał mi się ten telefon. Wypieki na jej twarzy umocniły mnie w przekonaniu, że byłem świadkiem jakiegoś istotnego wydarzenia.
Mama wysłuchała mnie uważnie, po czym przekazała tę wiadomość tacie, który leżał pod swoją nową syrenką, usprawniając przy pomocy młotka i przecinaka dzieło inżynierów z FSO na Żeraniu.
Wysłuchał nowin z niedowierzającym uśmiechem na twarzy, po czym z mozołem pokręcił korbką telefonu trzy razy wywołując podporucznika Zawiszewskiego:
– Leć po flaszkę, zaraz przyjdziemy z nowinami!
Następnego dnia wszyscy- oprócz pani Zawistowskiej- wiedzieli o kochance mamlasa.
Kilka dni po tym, jak tato wyprodukował swoje słynne giewonty, siedzieliśmy rano w barakowozie dowództwa. W tej liczbie tato, piszący przy swoim biurku jakieś ważne pismo (WP wz. 66), porucznik Zawiszewski, próbujący trafić jednym palcem w odpowiedni klawisz maszyny do pisania oraz ja, szkicujący długopisem na papierze walkę powietrzną dwóch samolotów. Coś wisiało w powietrzu.
Czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków.
Upersonifikował się on już wkrótce pod postacią chorążego Zawistowskiego.
Wszedł zupełnie nieprzepisowo, jak na moją wiedzę, do barakowozu. I w dodatku w mundurze wyjściowym, zamiast- jak każdy- w polowym.
Na swój mamlasowy sposób zaczął od wejścia:
– Naci się Oleczku, wezmę pikapa i pojadę do Nowogardu, naci się na rampę tam na kontrolę, jak się masz Mareczku?- zapytał z nieszczerym zainteresowaniem w głosie.
– Dzień dobry- odpowiedziałem równie nieszczerze.
Zawistowski wyciągnął giewonta z paczki leżącej nonszalancko na stoliku, po czym wsadził go sobie w swoje obślinione usta. Był bowiem miłośnikiem papierosów marki „Cudzesy”.
Tato pisał, przechyliwszy w lewo głowę, porucznik Zawistowski oddał się sercem i duszą beznadziejnemu wkręcaniu i wykręcaniu kartki z podłożoną kalką do maszyny „Erika”. Dramat wisiał w powietrzu.
Tymczasem Zawistowski włożywszy w swoje mamlaśne usta giewonta, wyciągnął z kieszeni paczkę zapałek. Te miał akurat zawsze przy sobie.
– Nasi se Oleszku… – trzymając papierosa próbował odpalić zapałkę. Udało mu się za piątym razem.
– Nasi się, to Nofogartu, nasi się…- nie przerywając przypalania starał się wytłumaczyć, dlaczego musi na koszt JW 2377 odwiedzić kochankę.
Przestałem rysować, tak jak tato przestał pisać a pan Zawiszewski walczyć z kalką.
Skupiliśmy się na płomieniu jak zaklęci.
Mamlas tłumacząc jeszcze coś usiłował przeciągnąć płomień zapałki przez tytoń, trochę mając za złe tacie, że ma wilgotne papierosy („muu muu muu…). Nie zwracaliśmy uwagi na jego mamlanie.
Nagły syk i kłęby siwego dymu oznajmiły, że udało mu się jednak wywołać reakcję chemiczną.
Takie reakcje przebiegają zazwyczaj dosyć gwałtownie z reguły z wydzieleniem lub pochłonięciem energii cieplnej. Widocznie mamlasowi udało się wywołać obydwie opcje na raz: kiedy przestało wreszcie syczeć i opadł siwy, gęsty dym, czarna twarz oznajmiła:
– Aaaaaaaaaaaaaaaa!!!- po czym świńskim truchtem popędziła na skos przez plac apelowy do namiotu sanitariusza, kaprala, który mógł być wszędzie, tylko nie tam, jak powszechnie było wiadomo.
– No to już pojechał do Nowogardu!- powiedział podporucznik Zawiszewski ocierając łzę po nagłym ataku śmiechu- „ Naci się Oleczku, nic z tego, naci się nie będzie, oblubienica się nie doczeka, naci się!”
Tak, tato zawsze potrafił nas rozbawić do łez.
Z całej tej operacji rozbrajania nabojów zostały nam jednakże czubki: żółtawo lśniące śmiercionośne kawałki ołowiu w mosiężnych koszulkach. Właściwie już bez znaczenia taktycznego, chociaż…
– Co zrobimy z tymi czubkami?- zapytałem tatę pokazując mu w małej garstce kilka sztuk. Tato pomyślał chwilę. Jego wzrok padł na wielki łuk, który kupił sobie w sklepie sportowym w Nowogardzie. Miał to być mój prezent urodzinowy, tak jak kolejka Piko i czechosłowacka tatra sterowana kablem, trzymana na szafie abym nie popsuł tych cennych zabawek.
– Wiesz co? Zrobimy z nich groty!- zapalił się do nowego pomysłu.
Po wytopieniu ołowiu zakładaliśmy mosiężne koszulki na czubki strzał.
– Teraz będzie niosło!- ucieszyłem się.
Próby z wunderwaffe postanowiliśmy przeprowadzić jutro po pracy.
Owego pamiętnego popołudnia przyczepiliśmy dużą tarczę wojskową do drzwi obory pani Michalskiej. Przedstawiała ona żołnierza mojego wzrostu celującego z karabinu w każdego, kto się na niego spojrzał. Tylko twarz nie wyrażała niczego, była blado-pomarańczową plamą. To nas zafrasowało. Ale tylko małą chwilę…
Tato wyciągnął z kieszeni swój automatyczny ołówek czechosłowacki i domalował oczy, śmieszny prostokątny wąsik i skośną grzywkę.
Tę twarz już gdzieś widziałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie… Jedno było pewne: nie kojarzyłem jej z Koronowem, a więc ani Jezus ani jego krewni.
Zaczęliśmy strzelanie. Ja podawałem strzały, a tato posyłał je w kierunku wąsatego. Trzeba przyznać, że groty robiły swoje: przeżarte przez pokolenia korników deski poniemieckiej stodoły sypały drzazgami i żółtawą mąką przy każdym strzale.
Poszedłem wyciągnąć kilka z nich. Mimo moich wysiłków siedziały mocno w desce.
– Nie da się – zawyrokowałem.
– E, kurwa, mówisz jak panna młoda w noc poślubną – zaryzykował porównanie tato.
Długie lata jeszcze ten z pozoru nic nie znaczący epizod intrygował mnie myślą nie o tym, dlaczego panna młoda też nie może wyciągnąć strzały, ale dlaczego robi to w nocy…
Po pierwszej serii mieliśmy tarczę dość dobrze obramowaną, jednak żadna ze strzał nie musnęła nawet wąsatego.
– Wiatr czy co?- tato szukał przyczyn niepowodzenia.
Jak dalekie echo przypomniała mi się opowieść babci Ireny o cudownym obrazie i już miałem podzielić się z nim ową refleksją, ale w ostatniej chwili zmieniłem zdanie.
– Strzel w niebo- poradziłem, wiedząc, że tam będzie daleko trudniej nie trafić – zobaczymy jak niesie.
Tato ucieszył się z takiego rozwiązania. Wybrał najcięższą strzałę, starannie umieścił ją w łuku po czym skierował grot pionowo w górę. Z całych sił napiął cięciwę i …pooooszłaaaa!
Po sekundzie była kropką na niebie, a po następnej…
– Zniknęła z ekranów radaru!- oznajmił dumny z siebie tato.
– Powinna już wracać- zaniepokoił się jednak za chwilę – przecież nie poleciała w kosmos?!
Początkowo, wpatrzeni w niebo, nie zwróciliśmy uwagi na nagły wybuch histerycznego gdakania kur pani Grzelakowej, podwórko dalej. Dopiero jej piskliwy wrzask sprowadził nas na ziemię:
– Osz ty kurwo, żeby dla ciebi ręki odpadli! Żeby do kurów z łuki strzelać! Już ja dla ciebi…
– Chodu! – jako starszy stopniem tato wydał rozkaz do odwrotu na sposób indiański, przykucając wzdłuż płotu. Wpadliśmy do ciemnej sieni akurat wtedy, gdy pani Grzelakowa ogłaszała całej wsi, jakie intymne części ciała niefortunnego strzelca urwie mu najpierw, a które w następnej kolejności. Postanowiłem zapamiętać choć część z nich, żeby móc błysnąć jutro przy budce z piwem.
– A co to się stało pani Grzelakowo?!- to nasza gospodyni porzuciła dojenie krów usłyszawszy głośne zawodzenie sąsiadki.
Obserwowaliśmy zza firanki, jak szła w stronę płotu. Jej uwagę przykuł jednak wąsaty żołnierz mierzący do niej z karabinu, obramowany kilkoma strzałami. Wymienili spojrzenia.
Pani Michalska widać też miała podobne skojarzenia do moich odnośnie cudownego obrazu bo przeżegnawszy się znakiem krzyża i uśmiechając pod wąsem powiedziała:
– Pani Grzelakowo, to pewnie te chłopaki od Fretów, to nic nie warte, ino psoty im w głowie, mówię pani, psubraty jedne!
– A żeby ich ja dostała to ja im…
Spojrzeliśmy po sobie. Byliśmy wdzięczni pani Michalskiej, że skierowała śledztwo na ślepy tor, bo bracia Fretowie i tak mieli nagrabione w całej wsi, więc jedna kura więcej nie stanowiła różnicy.
Mama, która dowiedziała się od pani gospodyni o wszystkim, powiedziała tylko z rezygnacją w głosie do taty:
– Lecz się na nogi… bo na rozum za późno.
W lipcu 1967 w nagrodę za dobrą robotę otrzymaliśmy mieszkanie w nowym bloku w Pile.
Nawet nie pamiętam momentu wyjazdu z Glicka, pamiętam natomiast wieczór, gdy szliśmy z dworca PKP pilskimi ulicami po przyjeździe. Gorący, lipcowy, późny wieczór. Po raz pierwszy w moim krótkim życiu jechałem pociągiem, po raz pierwszy zobaczyłem neony i wielkie, czteropiętrowe bloki na Placu Zwycięstwa…
Jeszcze przez jakiś czas widywałem zdemobilizowanego kaprala Kulę, jak siedział na parkingu w swojej taksówce czekając na klientów. Była to czarna wołga starego typu, ta z tyłozgryzem.
Miałem ochotę podejść i pogadać o dawnych czasach, ale jakoś nie złożyło się. Potem już zniknął z parkingu, szkoda…
Wiele lat później w Słupsku uczyłem angielskiego wnuczkę mojego przyjaciela Kunki. Chciałem zapytać o dziadka, ale jakoś nie złożyło się, szkoda…
I to prawie wszystko na temat Glicka.
Wyrzutnie, które budowałem z takim poświęceniem, nigdy nie zostały użyte. Chociaż…
Jak wspomina jeden z późniejszych dowódców 37 dywizjonu artylerii OPK, którym przekazaliśmy naszą bazę, był moment, kiedy sekundy decydowały o konflikcie.
Była to pierwsza połowa lat osiemdziesiątych, czas, w którym siły NATO często prowokowały naszych przeciwlotników. Tak było i tej gorącej, lipcowej nocy: ogłoszono najwyższy stopień gotowości bojowej.
Wprost z północy zbliżał się do naszej granicy amerykański samolot zwiadowczy: wielki, czarny Lockheed Blackbird.
Wyrzutnie z zestawem rakiet, wycelowane w rozgwieżdżone, nocne niebo pomału przesuwały się zgodnie ze wskazaniami radarów śledzących samolot lecący wprost na Glicko. Rakiety musiały być odpalone na kursie zbliżeniowym, gdyż po minięciu wyrzutni nie były w stanie go dogonić.
Amerykańscy piloci zmienili kurs i oddalili się na kilka sekund przed wtargnięciem w naszą przestrzeń powietrzną, kiedy miała paść komenda do odpalenia rakiet. Nie padła. Na szczęście.
Prawda. Był jeszcze mundurek.
Nie mogąc doczekać się, kiedy ruszę tropem wszystkich mężczyzn w naszej rodzinie i przyozdobię się w mundur Olek postanowił pójść na skróty: zawiózł mnie naszą żółtą syrenką do krawca w Nowogardzie, który po wielu przymiarkach i kłuciu mojego chudego ciała szpilkami wykroił z zielonej gabardyny mundur oficerski, na wzrost metr dwadzieścia. Do tego posiadałem niebieski beret i odznakę wojsk pancernych.
Gdziekolwiek pojawiłem się tak ubrany, a były to zazwyczaj oficjalne obchody i inne uroczystości, słyszałem głos, który padał ze strony zdumionej widowni:
– Te, kurwa, poparz, lelyput!
Nie to, żebym przez najbliższe lata z niego wyrósł, bo nie, ale za kilka lat przyodziałem mundur zucha, a potem harcerza, gdzie zrobiłem oszałamiającą karierę i doczekałem się jednej belki na naramienniku. Przynajmniej uczciwie zasłużonej.
Ale… to już inny film!
Piła
Łe jery!
Piła, w której zamieszkaliśmy w lipcu 1967 to był dopiero świat! Zawsze myślałem, że największym miastem na świecie jest Nowogard, a tu proszę!
Wielki, nowy blok, wybudowany na ruinach Hasselstrasse, małe, dwupokojowe mieszkanie z balkonem pachnące farbą, tynkiem i pokostem. Ciepła woda z kranu i kaloryfery w razie biedy. Kuchenka gazowa i wanna, muszla w łazience i balkon. Szok! No szok!
Po uzyskaniu zgody od Haliny wyszedłem na podwórko, aby zapoznać się z nowym otoczeniem. Wyglądało po prostu imponująco! Wielki świat!
Na prawo od klatki schodowej wznosił się budynek straży pożarnej. Jakaś ciemna, przedwojenna budowla strasząca nagością cegieł i architektonicznym chaosem z dwoma parami wielkich, drewnianych odrzwi otwieranych nagle, kiedy strażacy wypadali starem 25 do pożaru, ale częściej po wódkę do sklepu.
Naturalną konsekwencją tego sąsiedztwa była czteropiętrowa, drewniana wieża do suszenia strażackich węży stojąca dokładnie na wprost naszej klatki schodowej z numerem trzy. Wybudowana starannie jak wszystko przez Niemców w tym mieście, była ewenementem.
My, młodzi i nowi nie śmieliśmy nawet wchodzić do środka przez dziurę utworzoną przez wyrwane deski poszycia, podziwiając poprzez wsadzenie głowy w otwór czteropiętrową, drewnianą drabinę prowadzącą pionowo na szczyt.
Takich oporów nie miał jednakowoż niejaki Alfons, czyli Darek, syn znanego mi z Glicka chorążego Zawistowskiego, bo i oni zamieszkali w naszym bloku. Rzeczony Alfons, jak chciała jego podwórkowa ksywa wszedł oto w jakiś sposób w posiadanie zapasowego spadochronu, tego, który miałby się otworzyć ewentualnie w razie, gdy spadochron zasadniczy zrobi „kalafiora”.
Alfons, starszy ode mnie o ładnych kilka lat, wdrapał się po wyszczerbionej drabinie na sam szczyt wzbudzając aplauz zebranych dzieci.
Milicja zdjęła onego, gdy wyrzuciwszy najpierw na zewnątrz wieży spadochron pracował nad przywiązaniem się sznurkiem od snopowiązałki do zwisającego na wysokości drugiego piętra jedwabnego flaka.
Dalej, za wieżą był dosyć wysoki mur. Oddzielał nasze podwórko od MPGK. Pod tą chytrą nazwą mieściła się zajezdnia autobusów miejskich oraz skład piasku zmieszanego z solą do posypywania dróg i mostów w zimie. Hałdy całe!
Wystarczyło wdrapać się na betonowy płot, nie zawisnąć na trzech liniach drutów kolczastych i człowiek był w raju! Staczaliśmy się z gór piachu czując w ustach sól, częstując się radośnie jej bryłami rzucanymi jak i w kogo popadnie.
Naturalnie, trzeba było wystrzegać się stróżki, która, stara suka, chodziła z psem. Z moim nienajlepszym czasem reakcji, kiedy wszystkie dzieci zdołały uciec, popadłem pewnego wieczoru w niewolę: miałem zostać zamknięty w ciemnicy, jak mi obiecała.
W ostatniej chwili odbił mnie Olek, zaalarmowany przez Mariusza Starzeckiego, kumpla z piętra. Pamiętam, jak obiecał stróżce, że ją za-pier-do-li ze służbowej, znanej mi doskonale teteny, którą trzymał w dłoni, jeśli kiedykolwiek jeszcze dowie się, że podniosła rękę na jego syna.
Od tej pory nasze drogi ze stróżką się ro-ze-szły.
Na południe od naszego podwórka zaczynał się wielki świat: centrum miasta z nowymi blokami ustawionymi prostopadle do siebie. W ich parterowej części mieściły się sklepy: Bajka z cukrami i cukierkami, spożywczy Ananas, za którym była restauracja Tartynka a po niej Mięso i Wędliny.
W przeciwieństwie do tej wielkomiejskości, na północ od naszej klatki, za remizą strażacką rozpościerał się tajemniczy świat slumsów. Myśl o zapuszczaniu się w te strony napawał nas, chłopaków z Budowlanych ( bo z babami jeszcze nie honor był się zadawać) niekłamanym horrorem. Było to bowiem królestwo Syrka, postaci tajemniczej i legendarnej. Jak Jojo, który królował w części wielkomiejskiej.
Sklep z owocami i warzywami jednakże stanowił już wyzwanie, bo był w innym bloku i na innej ulicy. Jej nazwa, Bohaterów Stalingradu do dziś stanowi przykład przewrotności historii i geniuszu przewidywalności człowieka, który wymyślał nazwy pilskich ulic, aby były zawsze aktualne.
Natenczas mama wysłała mnie do warzywniaka. Upał brał już nasze miasto w posiadanie, słońce zaczynało palić niemiłosiernie, zbliżało się południe.
Powlokłem się niespiesznie ciągnąc za sobą siatkę z zielonej żyłki odprowadzany ciekawskimi spojrzeniami dzieciaków z podwórka. W przeciwieństwie do frajerów budujących zamki z piasku, czy stawiaczy babek ja przynajmniej miałem misję w wielkim świecie!
Mama wspaniałomyślnie dała mi dwie złotówki za fatygę: jedną na suchary, które miałem zakupić w sklepie o egzotycznej nazwie „ Ananas” oraz drugą na wodę sodową z sokiem z saturatora, którą sprzedawał pan Reguła.
Warzywniak o każdej porze roku witał klientów innym bukietem zapachów. Tego letniego południa królowały akurat kiszonki: kapusta na spółkę z ogórkami. Te drugie miały taką właściwość, że nigdy nie poddawały się bez walki: już przy próbie przekrojenia wydobywał się z nich zdradziecko albo sok pod ciśnieniem dwóch atmosfer na wyjściu, albo gaz zamknięty w ich pustym wnętrzu.
Po wejściu otaksowałem sklep: wyglądał prawie tak, jak ten z fimiku, na którym Mieczysław Wojnicki – idol nie tylko mojej mamy ale i pani Zawiszewskiej- śpiewał o jabluszku pelnym snów. Typowa sieciówka MHD, czyli Miejskiego Handlu Detalicznego, monopolisty na rynku spożywczym.
Sieć MHD musiała niezawodnie dawać jakieś tajne wytyczne co do wyglądu sprzedawców filii warzywno-owocowej. Pan Wojnicki, oprócz granatowego kitla szczerzył klawiaturę białych zębów. Nasza pani natomiast miała usteczka wymalowane jaskrawo czerwoną szmineczką w serduszko, oprócz obowiązkowego granatowego kitla ma się rozumieć.
Czerwone usteczka powitały mnie swoim piskliwym głosikiem:
– Co dla ciebie, dziewczynko?!
Wręczyłem jej kartkę. Po przestudiowaniu listy zakupów w liczbie dwóch pozycji pani sklepowa, dochodząc do wniosku, że jestem biedną, głuchoniemą dziewczynką wyartykułowała drukowanymi literkami:
– O-gó-recz-ków nie-ma, ale nasypała mi do siatki zie-mnia-czki! Dwa ki-lo-garm-ki!
Pod oszkloną od przodu ladą stało kilka woreczków z rodzynkami za 9 złotych i migdałami za 11. Ale najciekawszy był dystrybutor brudnych ziemniaków: zielona, drewniana skrzynia, do której z góry wrzucano wsad, aby wygrzebać go ponownie na dole w niewielkim, z trudem odsuwanym okienku.
Czerwone usteczka wciągały na tę uroczystą okoliczność gumową rękawicę i zagłębiały się w temat, jeśli pyry natrafiły na zator w drodze do otworu. Wydobywszy je na dużą, emaliowaną miskę próbowała – po zważeniu ma się rozumieć na wadze z Lubelskiej Fabryki Wag- wytrząchnąć do mojej wąskiej siatki utkanej z zielonej żyłki, która ni jak nie chciała być jednak kompatybilna z miednicą.
Pani sprzedawczyni musiała przechylić się przez ladę, bo w drugą stronę nie mieliśmy szans.
W tym jednak momencie przypomniałem sobie, że zapomniałem, w której kieszeni moich dizajnerskich szarików mam złotówki na sodówę! Puściłem więc jedną rączkę żyłkowej siatki aby poszperać w kieszonkach. Z dwu kilogramów oblepionych rudą gliną bulw połowa wylądowała na ziemi, odbijając się po drodze z efektownym dudnieniem o szklaną część lady, o co natychmiast zostałem obwiniony:
– Och ty gapcio nieszczęsna!
Powlokłem się zatem z powrotem taszcząc dwa kilo starych, brudnych bulw przystając przy każdej mijanej wystawie.
Motozbyt kusił równo ustawionymi komarkami oraz szykownymi, czarnymi wueskami: trójkami ale także czwórkami, w zależności od liczby biegów. Ale niekwestionowaną królową salonu była enerdowska MZ-tka. Zwalała z nóg nie tylko piękną, elegancką linią ale także ceną.
Przypomniałem sobie, że mama czeka na ziemniaki i ruszyłem dalej. Ale, darmo: oto Cepelia, sklep centrali przemysłu ludowego dla naiwnych. Patrząc na produkty na wystawie próbowałem sobie wyobrazić panią Michalską dojącą krowy w stroju łowickim, jak ten na manekinie, ale nijak to nie pasowało do obrazka.
Tak oto już po czterdziestu minutach i pokonaniu trzydziestu metrów dotarłem do słynnego saturatora pana Reguły, ustawionego przy kiosku.
Zmarszczywszy nos i mrużąc oczy obserwowałem przez chwilę jego beznadziejną walkę z osami, które chciały uszczknąć choć trochę sztucznej słodyczy z dwóch pojemników na lepki sok. Zauważyłem, że owady brały górę w tej nierównej walce, gdyż okulary pana Reguły a la denko od butelki oraz ostre słońce penetrujące swoimi boskimi promieniami ten zaułek musiały do społu wywoływać jakieś zjawisko fizyczne, które uniemożliwiało właścicielowi saturatora strącenie przy pomocy zrolowanej gazety choćby jednego owada.
Nie ma śmiechu, już wtedy Mari potrafił skupić w szkle powiększającym promienie słoneczne tak, że prawie zapalił drewnianą ławkę przed naszym blokiem.
Upewniwszy się, że pan Reguła ma wciąż oczy na miejscu podszedłem bliżej. Saturatorian dając chwilowo za wygraną spojrzał na mnie niechętnie również mrużąc oczy i marszcząc nos. Pewnie przez te osy. Nieprzygotowany na taki pojedynek na miny wpadłem w panikę i pomyliły mi się złotówki. Trudno, nie będzie ani sucharów, ani sodówy.
Pana Regułę spotkałem znowu w Boże Ciało. Ubrany w odświętny garnitur niósł prawą, tylną nogę baldachimu, pod którym uroczyście kroczył ksiądz. Długo nie mogłem pojąć, dlaczego oni na te procesje wybierają niewidomych kapelanów, których trzeba prowadzić pod pachy…
Tymczasem ciągnąc żyłkową siatkę postanowiłem, że pójdę na skróty tyłami bloku.
Wpatrując się bezmyślnie w takt trelinki zauważyłem nagle jakiś cień. Podniosłem głowę. Postać w gumiakach na rowerze okrążała mnie jak sęp padlinę, aby wybadać mój potencjał militarny. Wypadł zapewne dosyć mizernie, gdyż cyklista zatrzymał się, zeskoczył z siodełka, wciąż jednak trzymając pedał w pozycji startowej i rower między nogami przyglądał mi się z uwagą.
Podniosłem oczy. Stała nade mną otyła postać ubrana w stary sweter, takież spodnie od dresów i gumiaki. Jego twarz, nalana, czerwona i z charakterystycznym grymasem była daleka od wszystkich twarzy, które znałem. I nagle do mnie dotarło… Cyklista musiał być z pewnością legendą, o której opowiadała na podwórku chuda Elka.
Jojo!
Wszyscy w naszym bloku wiedzieli, że tam nie należy się zapuszczać. Ja natomiast poszedłem nieświadomie w paszczę lwa, taszcząc dodatkowo dwa kilo ziemniaków.
I to w samo południe!
Jojo przyjrzał mi się z życzliwą ciekawością. Otaksował także z wielką wnikliwością żyłkową siatkę, podczas gdy ja przyjrzałem się jemu: otyły, klocowaty chłopiec, dużo starszy. Sina skóra na nerkach, odsłonięta pod zbyt krótkim sweterkiem wyeksponowana przez dwanaście miesięcy w roku na szkodliwe działanie warunków atmosferycznych i nalana twarz bez wyrazu, księżyc w pełni z cienką nitką śliny spływającej z kącika ust.
Zeskoczył z roweru i trzymając ramę między nogami przyglądał się siatce, po czym zrobił kilka kroków wlokąc pojazd by z ciekawością przenieść wzrok na mnie.
To zapewne już koniec, pomyślałem, gdyż zaczęły mi się przesuwać obrazy z mojego krótkiego życia przed oczyma. Jojo tymczasem wydawał po cichu jakieś nieartykułowane dźwięki, które mogły być zarówno syrenim śpiewem jak i obliczeniami maszyny Odra Dwa Tysiące.
Szykując się już na najgorsze usłyszałem nagle:
– Ujek!– czując łagodne klepanie po ramieniu otworzyłem oczy.
Jojo uznał widocznie, że jestem bratnią duszą. Zbliżył swoją obślinioną twarz, na której malowało się coś, co przy dobrze rozwiniętej wyobraźni można by nazwać uśmiechem. Podprowadził swój rower kilka metrów, wlokąc za sobą prawą nogę, z którą było coś nie tak: stopa w gumiaku wyraźnie nie trzymała zbieżności z tą drugą, lewą. Mimo tego sprawnie skoczył na ustawiony w pozycji startowej pedał i odjechał swoim rowerem, wcale nie z Ukrainy, jak chce piosenka, ale z całą pewnością czarnym, poniemieckim wehikułem.
Odetchnąłem z ulgą i wdzięcznością, za darowane mi życie.
Powlokłem się dalej, aby na granicy wpływów naszego podwórka spotkać chudą Elkę, największą plotkarę. Na pozór bawiła się w sklep, który oferował pył ceglany koloru białego i ceglastego oraz boży chlebek. Kierownikiem sklepu był Zbyszek Jucha, przyszły chaber z poligonu, niebieski beret. Jedyny z Budowlanych, który nie tylko zadawał się z babami, ale czuł się jedną z nich.
I to był Jucha pierwszy.
Chuda Elka, która obserwowała z dystansu moje spotkanie z Jojem, szybko przetworzyła je w swoim małym móżdżku i kiedy po zdaniu mamie ziemniaków wróciłem na podwórko, byłem już celebrytą.
Tak właśnie działają media.
Wkrótce poznałem kilku chłopców z podwórka.
Mariemu rozbiłem łeb rzucając od niechcenia kamieniem w jego kierunku, aby zwrócić na siebie uwagę. Gripę, przyszłego mecenasa, który póki co pędził w rajtuzkach i sandałkach podstawiłem nogę siedząc na desce od piaskownicy, żeby runął jak długi; w kierunku Skiby puściłem kawałek starej papy, który ugodził onego w nadnercza i tak dalej.
Parafrazując klasyka: tak hartowała się stal!
Mieszkaliśmy w bloku wojskowym, więc trepostwa mieliśmy po dziurki w nosie. Naszymi niekłamanymi idolami byli natomiast panowie, którzy raz w tygodniu pojawiali się jak z filmu Felliniego na naszym podwórku: śmieciarze!
Oto wtaczali się majestatycznie swoim wielkim śmieciarożubrem, obwieszeni jak indyjski autobus trofeami, wygrzebanymi z blaszanych kubłów : siatki z butelkami, żyrandole, dziurawe wiadra i patelnie, najnowsze kolekcje sztywnych od brudu tabaczkowych marynarek i wygiętych ze smrodu gumiaków z Grudziądza, asortymenty klozetów, beretów, sztybletów i epoletów!
Z podziwem przyglądaliśmy się, jak fachowo grzebią w cylindrycznych kubłach, wyławiając z nich sprawnie skarby, aby następnie z profesjonalną wprawą potoczyć je po obręczy do odwłoka śmieciary, która z werwą opróżniała je, oddając z wielkim jebnięciem o ziemię.
Oczarowani takim widokiem postanowiliśmy z Marim i Juchą Rysardem, że jak dorośniemy zostaniemy śmieciarzami.
Rysard zawsze tak się przedstawiał, kiedy w razie wpadki na uprzejme pytanie stróżki jak się kurwa nazywa odpowiadał płaczliwym głosem: Jucha Rysard!
I to był Jucha drugi.
Juchowie mieszkali na parterze pod siódemką w dwupokojowym mieszkaniu: matka, ojciec, babcia i trzech chłopaków. Stary Jucha był pułkownikiem w Wyższej Oficerskiej Szkole Samochodowej i kiedy kolędowaliśmy od drzwi do drzwi z pytaniem, czy wyjdzie ten czy tamten aby wysupłać kogoś z chaty na podwórko, u Juchów nieodmiennie dowiadywaliśmy się od ojca, że Ryszard- się- uczy i nie -wyjdzie. Kiedy on, gotowy właśnie do akcji stał w tle w brązowych rajtuzkach czekając na wynik negocjacji.
Na naszym podwórku stały dwa śmietniki zbudowane z białej cegły ułożonej na sposób ażurowy. Po dwóch stronach podwórka. Każdy z nich mieścił po dziesięć blaszanych kubłów na śmieci.
Mieliśmy proste kije, które służyły nam za kierownice naszych śmieciarek, ale po przyjeździe na miejsce zamieniały się one w pomoc przy wyciąganiu z kubłów różnych ważnych znalezisk. Staraliśmy się być przed śmieciarzami, ale nie informowali nas, młodszych kolegów o terminie opróżniania kubłów.
Mieliśmy także konkurencję w postaci Ruskiego Roweru.
Pan, krępy, niewysoki, o twarzy pooranej pajęczyną zmarszczek zawsze kojarzył mi się z kościuszkowcem z filmów Passendorfera, namiętnie wyświetlanych w jedynym programie telewizji w każdą rocznicę czegokolwiek.
Pojawiał się tylko w południowym śmietniku, tym bliżej terenu opanowanego przez Jojo. Opierał swój stary rower, obwieszony równie starymi teczkami, do których zbierał znane nam skarby. Z wielkim namaszczeniem i skupioną twarzą mieszał specjalnym prętem ( SP wz 67) w kubłach. I wtedy pojawialiśmy się my, hells rubbish angels z działaniami nękającymi. Ale tego dnia zobaczyliśmy, że pan ma nowy rower typu Ukraina. Widocznie sprzedał był butelki na skupie.
Podczas gdy z Marim staliśmy poza zasięgiem kościuszkowca za ażurową ścianą śmietnika, Jucha Rysard podchodził ze swoim judaszowskim uśmieszkiem i zagajał:
– Prose pana, a pan ma rower?
Odpowiedziało mu jakieś nieartykułowane mrukniecie.
– Prosę pana a to jest nowy rower?
Odpowiedź ta sama, tylko wzmagała się skala głosu odburknięcia.
I tu dochodziło do punktu kulminacyjnego:
– Prosę pana, a to jest ruski rower?
Wpuszczony w tak skonstruowaną logiczną pułapkę opartą na prostym prawie przechodniości kościuszkowiec miał dwa wyjścia: albo poddać się, albo…
– Kurwa, gówniarze jebane, przyczepiły się, wypierdalać mi!
Ale wtedy zgodnym chórem, stojąc poza zasięgiem SP wz 67 wołaliśmy:
– Nowy ruski ro-wer! Nowy ruski ro-wer!
Wietrząc dobrą zabawę szybko do chóru dołączał Gripa, Skiba i inni.
W ten sposób Nowy Ruski Rower, o czym zapewne nie miał pojęcia, wkroczył dumnie do panteonu naszych podwórkowych osób, które nie były nam, chłopakom z Budowlanych, obojętne.
Każde ważne wydarzenie (WW 67) na podwórku poprzedzane było przez anons Jurka Juchy. Był to blond piegus, młodszy od nas o kilka lat, wymawiający „er” z francuska. Jurek zawsze nosił rękę na temblaku, czy to lewą, czy prawą; czy osteoporoza, czy zbyt szybki tryb życia, nie wnikaliśmy.
Dość powiedzieć, ze Jurek zjawiał się jak deux ex machina aby obwieścić nowinę. Robił to zawsze na zasadzie, na jakiej później zaistniały tabloidy: rzucał tytuł drukowanymi literami i czekał, co się wydarzy. Ale… zawsze zostawiał sobie te kilkadziesiąt metrów przewagi, aby z ręką na temblaku pojawić się na miejscu zdarzenia jako pierwszy zanim zdążyliśmy tam dopaść tylko po to, by zatriumfować z miną p.t. „ A nie mówiłem?!”.
I to był Jucha trzeci.
Owego dnia, kiedy odjechali śmieciarze i zostawili puste kubły wpadliśmy na pomysł, aby wprowadzić w życie nasz projekt zbudowania symulatora czołgowego.
Takie radzieckie symulatory mieli już w Wyższej Oficerskiej Szkole Samochodowej, co wyciekło dzięki informacji Rysarda, który podsłuchał wywody jego ojca siedzącego w kalesonach przy kolacji.
Nie mogliśmy przecież pozostać w tyle!
Zespół Podwórkowych Naukowców zebrał się w północnym śmietniku. Jako najbardziej doświadczonemu w dziedzinie obronności oraz najmniejszemu z zespołu przypadła mi w udziale rola wsadu. Ochoczo wskoczyłem więc do pojemnika. Rajcowała nas klapa, zamykana jak w Rudym Sto Dwa.
Projekt zakładał ogólnie symulację zachowania załogi czołgu w warunkach pola walki, o czym wcześniej nikt mnie, Gagarina wojsk pancernych, nie poinformował.
Zamknięcie klapy oznaczało piekło. Blaszany pojemnik, wyeksponowany na działanie lipcowego słońca i zahermetyzowany przez Rysarda, który usiadł na wierzchu sączył w moje małe płuca wszelkie zapachy emitowane przez rozgrzaną do granic możliwości stal pojemnika. Kilka lat później pani Magdziarz od chemii uświadomiła mi, że przez te kilka minut przebywania w naszym symulatorze doświadczyłem wszelkich możliwych zmian skupienia ciał: topnienia, parowania, kondensacji, sublimacji i resublimacji zgniłych obierków, starych kości, rybich wnętrzności, skarpet, podpasek i zużytych owoców miłości.
Aby bardziej upodobnić nasz symulator do warunków pola walki, Mari, znalazłszy jakąś nogę od stołu, zaczął nią napierdalać z całej siły w blaszany pojemnik. Dosyć powiedzieć, że wytrzymałem wszystko, bo nie miałem specjalnie wyjścia.
Kiedy po zakończeniu eksperymentu w symulatorze otwarto klapę, uśmiech zamarł moim kolegom na ustach: oto z włazu wyłonił się blady człowieczek z podkrążonymi oczami, w których czaił się obłęd.
Łyk świeżego powietrza przewietrzył mi nie tylko płuca ale i trzewia: zrewanżowałem się kolegom pawiem z zupy ogórkowej, która była na obiad.
Jedną z atrakcji naszego podwórka był fakt, że graniczyliśmy z zajezdnią autobusów miejskich. Biało- czerwone sany H 100, równo ustawione nie były dla nas większą atrakcją, gdyż widywaliśmy je na co dzień. Ale jeden, starszego typu, san H01, z umęczonym wyrazem chłodnicy p.t. „A dajcie wy mi spokój” koloru czarnego stał w kącie, tuż przy zapasowej bramie, wychodzącej na nasze podwórko. Z moją ukrytą tanatofobią ten matowo czarny autobus przerażał mnie i fascynował zarazem. Jakaś siła kazała mi zawisnąć na siatce ogrodzenia i przyglądać się parującym od gorąca blachom, drzwiom otwieranym z tyłu, prowadnicom dla trumien. Wyraźnie czułem trupi swąd unoszący się wokół autobusu. Nawet podczas najbardziej wariackich zabaw, kiedy mój wzrok powędrował w tę stronę, bardzo uważałem, aby najpierw spojrzeć na trzy osoby, zanim przeniosłem wzrok na kogoś, na kim mi zależało, aby nie zainfekować go śmiercią emitowaną przez czarnego sana H01 w wersji pogrzebowej.
– Syreeek! – Jurek Jucha tym razem nie czekał na reakcję podwórka, sytuacja była bowiem zbyt poważna, wręcz alarmowa! Wpadł wraz z innymi kolegami do mojej klatki. Zanim przetworzyłem dane, drzwi były już zamknięte i zaparte od wewnątrz kilkoma chudymi ciałami. Wobec tak zaistniałej sytuacji zachowałem westernowy spokój: oparłem się plecami o ścianę, zginając dla fasonu nogę. Czekałem w samo południe z podniesionym czołem.
Zza remizy, od strony slumsów wyszedł oddział, składający się z kilku osób: jacyś chłopacy w brudnych swetrach, dziewczyny, które zapewne nie tylko wiedziały już jak i co zapalić, oraz on. Szedł na czele tej grupki, której na Budowlanych obawiano się jak zarazy.
Rozglądając się na boki zbliżył się do mnie, a reszta otoczyła nas z zaciekawieniem. Syrek, czyli zapewne Sylwester po chrzcie, podszedł niespiesznie. Mógł być w wieku Jojo, czyli z dziesięć lat. Uderzył mnie jego wygląd: twarz dużo starsza niż reszta, wydęte wargi i czarne oczy. Ubrany w jakiś brudny, sfilcowany sweter w paski i spodnie od czegoś, co w czasach świetności zapewne było garniturkiem komunijnym po starszych braciach. Na nogach rozpadające się buty typu trumniaki.
Miałem serce w gardle. Ja pierdolę, jak nie Jojo to Syrek… I ja, podwórkowy piorunochron…
Zbliżył swoją twarz, aby przyjrzeć mi się dokładniej: nowe trampki, elastyczne podkolanówki zrolowane według najnowszej mody, krótkie spodenki „szariki” i wyprasowana koszulka z herbami miast Polski. Syrek zapewne zdał sobie sprawę z przepaści, jaka nas dzieli, nie tylko personalnie, ale także nasze dwa odrębne światy: jego slumsy, z których nigdy się nie wydobędzie i mój nowy, oficerski blok.
– Nie bój się – Syrek jakoś tak ścieśniał samogłoski, nigdy tego wcześniej nie słyszałem. Tak zawsze mówią seryjni zabójcy: „ Nie bój się”.
Zmrużyłem oczy i starałem się przywołać jakiś cień uśmiechu. Wtedy otrzymałem cios otwartą dłonią w twarz.
Zanim ocknąłem się, banda Syrka dobiegała już do wielkiego kamienia, koło ślepej ściany remizy. Wrzód pękł tak, jak strach przed Syrkiem: uciekał oto na pałąkowatych nogach, zapewne pamiątka po przebytej w młodości krzywicy.
Z otwartych drzwi klatki schodowej wysypali się moi koledzy.
– On się bił z Syrkiem!- pojechała chuda Elka widząc moją rozciętą wargę.
– Bikwa! Bikwa!!- wykrzyczał podniecony sytuacją Rysard.
I tylko Mari, jak zwykle odnalazł się najszybciej. Pobiegł w ślad za uciekającymi i bezpiecznej odległości zawołał, wzbudzając nasz niekłamany podziw kwiecistością języka i doborem tropów stylistycznych:
– Syrek, ty chuju na kaczych łapach, już nie żyjesz! Podejdź tu jeszcze raz pedale, a wyrwę ci nogi z twojej chudej dupy!
Odwaga Mariego brała się także i stąd, że jego wujek był strażakiem i w razie biedy mógł salwować się ucieczką do remizy.
My nie.
Jeśli chodzi o zapędy onomastyczne na naszym podwórku to trzeba uczciwie przyznać, ze prym wiódł Rysard. To on nazwał kościuszkowca Nowym Ruskim Rowerem oraz ochrzcił Śpiewaka.
Kiedy w swoje władanie wzięło nas ministerstwo oświecenia publicznego, Rysard zaklinał się, że w szkole poznał nowego kolegę o nazwisku Morska Piana, dla przyjaciół Morska. Kiedyś nawet zapoznał nas z nim na boisku szkolnym. Piana wydawał się jednak nie bardzo kojarzyć nie tylko to, kim jest, ale w ogóle cokolwiek.
W miarę opornego posuwania się drogą wyznaczoną przez rozkłady materiałów dotarliśmy w pewnym momencie do wiedzy o człowieku nazwiskiem Ludwik Pasteur. To bardzo przypadło Rysardowi do gustu. Od tej pory tak się właśnie anonsował: czy przed rozbiegiem w zawodach skoku w dal w piaskownicy, czy rzucając w górę żołnierzyka przywiązanego do spadochronu zrobionego z chustki do nosa, wszędzie tam, gdzie można było oczekiwać elementu ekscytacji, Rysard anonsował, akcentując drugą sylabę:
– Paster!
– Pijaaaak!- anons Jurka Juchy zelektryzował nas akurat wtedy, gdy grając w pikuty Skiby finką powstał dylemat, czy można zaliczyć Gripie widełki, bo dwa palce ni jak nie chciały wejść pod ebonitową rączkę harcerskiego noża.
– Pijaaak!- Jurek nie dawał za wygraną, więc chciał, nie chciał rzuciliśmy się tradycyjnie świńskim truchtem za nim.
Widok człowieka poruszającego się ruchem konika szachowego halsującego całą szerokością chodnika to było coś! Nie trzeba było iść do cyrku. Zwykle, trzymając bezpieczny dystans odprowadzaliśmy delikwenta do końca bloku mając nadzieję, że się przewróci. Jeśli nie, wracaliśmy do swoich zajęć tracąc zainteresowanie. Bo co to za pijak, który się nie przewracał?!
Tym razem był to cymes: w postaci leżącej przy wielkim głazie za remizą rozpoznaliśmy pana kierowcę czarnego autobusu. Padł tak, jak szedł: jedna noga do przodu, druga do tyłu, głowa przytulona do matki ziemi akurat w miejscu, gdzie chodziliśmy oddać mocz i ręce rozrzucone jak wielka litera igrek. Zbliżywszy się ostrożnie i na palcach (jak się zbudzi to nas zje) można było wyczuć nie tylko słodko mdlący odór moczu ale przebijający przezeń ostry smród przetrawionej wódki.
Przyjrzeliśmy się uważnie: czarne, zdezelowane buty, takież spodnie z naderwanymi kieszeniami, świecące od brudu albo nieumiejętnego używania żelazka i czarna, skajowa kurtka z rozpiętym do połowy zamkiem błyskawicznym.
Jego twarz, wykręcona w pijackim śnie przypominała mi jednak kogoś… Ale nie mogłem skupić się na tym, bo wiele innych szczegółów zaprzątało moją uwagę. Pan kierowca zaczął bowiem charczeć wydając z siebie nieartykułowane dźwięki. Z wielką ciekawością wpatrywaliśmy się w jego otwarte, wykrzywione usta, otwarty rozporek i spodnie, wyraźnie ciemniejsze w kroczu, które brały bez dania pardonu w swoje posiadanie muchy plujki.
Nie winiłem go.
Gdybym bowiem miał odwieźć na cmentarz i z powrotem cały pogrzeb, też bym pewnie tak wyglądał. Taka robota to jednak duży stres: czy odpali autobus, czy otworzą się z sykiem tylne drzwi, czy trumna będzie kompatybilna z prowadnicami, czy się nie otworzy przy wstrząsach ulicznych, osobliwie przy przejeździe przez tory kolejowe na Poznańskiej, czy żałobnicy zachowają spokój podczas przejazdu na cmentarz i setki innych drobiazgów. Tak zarobiona flaszka od rodziny zmarłego i wywalona duszkiem w zaparkowanym w zajezdni czarnym, nagrzanym od słońca autobusie musiała więc skutkować tak a nie inaczej. Dlatego nie podobało mi się, że chuda Elka rzuciła w niego patykiem, a Jurek poprawił kamieniem.
Ale nawet on nie wyłapał w porę tego, co nastąpiło w następnej chwili: zza rogu remizy wyszły dwie postacie sprawiając, że zamarliśmy.
Zniszczona kobieta i Syrek podeszli spokojnie do pana kierowcy. Nie zwracali na nas uwagi. Zbliżyli się do leżącego i z wielkim trudem zarzucili sobie jego ręce na swoje ramiona. Obserwowaliśmy, jak resztki rozbudzonego w nim człowieczeństwa kazały mu niezgrabnie pomóc im próbując bezskutecznie złapać nogami kontakt z ziemią. Na krótką chwilę spotkałem wzrok chłopca. Rozpoznał mnie.
Wlekąc ojca zniknął za rogiem remizy, a my wróciliśmy na podwórko. Jakoś nie mieliśmy chęci wrócić do problemów dwóch palców pod finką i wcześniej niż zwykle powlekliśmy się do domów.
– Śpiewaaak!- wyczekiwaliśmy właśnie Nowego Ruskiego Roweru, ale skoro tak, porzuciliśmy to zajęcie i ruszyliśmy za Jurkiem na północny kraniec podwórka do drugiego śmietnika, gdyż oto od strony slumsów zbliżał się nasz idol.
Śpiewak mógł mieć około trzydziestki, z tolerancją dziesięciu lat w obie strony. Jak oni wszyscy był niewysoki, ubrany w coś, co kiedyś było garniturem. Pod tabaczkową marynarką krył się włóczkowy bezrękawnik, pod nim stara koszula, a co dalej, tylko on wiedział, albo i nie.
Fascynowały mnie jego buty: o każdej porze roku te same, znoszone trumniaki pęknięte na wysokości linii wodnej. Całość wieńczył czarny beret z antenką.
Wkroczył nieśpiesznie na nasze podwórko i zatrzymał się między klatkami. Natychmiast zgromadził tłum wielbicieli, w tej liczbie maluchy z piaskownicy gotowe na niecodzienny spektakl.
Konferansjerkę poprowadził ochotniczo Jucha numer jeden:
– Proszem państwa, pan Śpiewak w nowym repertuarze!- zaanonsował do rączki skakanki służącej za mikrofon. Wszyscy skupiliśmy się na artyście, który przybrawszy zatroskaną minę Stana Borysa z piosenki o jaskółce, wystawił prawą nogę, którą zaczął wystukiwać rytm.
Tak, choreografia stanowiła nieodłączny element jego artystycznego emploi.
I nagle, z jego ust popłynęła niespodziewanie cicha i słaba wersja przeboju:
„ bo mój chłopiec piłkę kopie, wczoraj bramki strzelił dwie! Od niedzieli do soboty tylko mecz, mecz, mecz!”
Ostatnie słowa przeszły co prawda w nieśmiałe crescendo, ale mnie zafascynowało co innego: biała piana w kącikach jego ust. Ja bym się wytarł albo chociaż oblizał, ale geniusz Śpiewaka nie zwracał uwagi na takie szczegóły.
Kiedy skończył, Jucha pierwszy zapowiedział do skakanki drugi numer. Śpiewak, zmieniwszy choreografię wystawił lewą nogę i przytupując sobie piętą w bucie, w którym musiało się dobrze dziać, pociągnął słabym głosikiem:
– Trzej przyjaciele z boiska, skrzydłowy, bramkarz i łącznik, żyć bez siebie nie mogą…
– Brawo! Brawo!- przyszły chaber z poligonu był podekscytowany męskim trójkątem, co wyraził spontanicznie do mikrofonu.
Nawet nie zauważyliśmy, zajęci codziennymi wyzwaniami podwórka, kiedy Śpiewak zniknął. Musiało to być jakoś tak późnym latem.
Pojawił się ponownie, kiedy topniały śniegi. W kusym paltociku, uszance i znanych nam trumniakach wyszedł zza rogu remizy. Nawet Jurek Jucha zamarł na ten widok: oto Śpiewak wkraczał uroczyście na nasze podwórko powolnym krokiem niosąc na piersi duży, znany mi dobrze portret Jezusa z Sercem na Wierzchu. Wpatrzony w transcendentalność posuwał się z wyrazem jakiejś wzniosłej nieobecności na twarzy, nie zatrzymując się nawet na chwilę w swoim ulubionym miejscu występów.
Doszliśmy do wniosku, że widocznie tam, gdzie był przez ten czas naprawili mu jedno, partacząc jednocześnie drugie. Trudno, trzeba było stawić czoła i pogodzić się ze stronami ubocznymi różnych terapii.
Odprowadziliśmy go jednak solidarnie do granic naszego królestwa, za śmietnikiem południowym. Patrzyliśmy, jak wkracza na terytorium opanowane przez Jojo w drodze do kościoła.
Tylko Gripa pokiwał głową ze współczuciem i zawyrokował:
– Zanim dojdzie złapie go milicja…
Jako przyszły prawnik już to wiedział!
Byliśmy dumni z naszego bloku: największy w okolicy, długi i czteropiętrowy. Pomału wprowadzały się do niego nowe rodziny, a wraz z nimi nowi kumple.
Tylko mały, poniemiecki domek stał od zawsze obok wielkiej, drewnianej, czteropiętrowej wieży, którą wybudowali niemieccy strażacy do suszenia węży.
Mieszkał w nim nasz rówieśnik, Mari.
Nie był – jak my – synem wojskowego. Mieszkał z matką, babcią i rodzeństwem, które pojawiło się później, w jednym pokoju z kuchnią. To wszystko sprawiło, że traktowaliśmy go gorzej. Źle, bardzo źle.
Nadaliśmy mu ksywę „Brudas”, choć nigdy nie zwróciłem się tak do niego. Instynktownie czułem, że to coś złego.
Kiedy graliśmy w kolarzy kapslami, Mari brał dwa patyki w ręce i idąc tyłem do przodu rysował trasę. Nie dane mu było dołączyć do peletonu ze swoim kapslem.
Nie był w naszej podwórkowej drużynie w nogę. Mógł jedynie skoczyć do domu i wypaść za chwilę, aby w butelkach po tanim winie przynieść zimnej wody. Miał najbliżej.
Kiedy pierwszego dnia po przyjeździe z Glicka wyszedłem na podwórko, zobaczyłem go krzątającego się przed swoim domkiem. Nigdy przedtem nie bawiłem się z dziećmi, więc aby zaistnieć, rzuciłem w jego stronę kamieniem. Trafiłem w głowę. Uciekłem do domu, ale jeszcze słyszałem, jak mój sąsiad, młodszy o rok Mariusz, który wkrótce uratował mnie z objęć stróżki mówi podekscytowany do matki Mariego:
– On mieska pot cternastko!
Okazało się, ze rana nie jest groźna. Mamy wkrótce piły kawę, a my z Marim przeglądaliśmy moje zabawki. Tak się zaczęło.
Mari z brzydkiego kaczątka wkrótce stał się podwórkowym ekspertem w sprawach, w których my byliśmy daleko w tyle.
Któregoś letniego wieczoru, po zaliczeniu gonitw po piwnicach i ekscytującej wizycie na dachu naszego bloku siedzieliśmy na murku od MPGK. Stróżka mogła nam już wtedy najwyżej skoczyć, więc leniwie wymienialiśmy poglądy na różne sprawy.
– Darek, jak tam, Mariolce już obrosła?- zainteresował się niejaki Łazuka, dwa lata starszy od nas mój sąsiad balkonowy. Pytanie było adresowane do młodszego od nas Darka. Jego starsza siostra, szczupła i wysoka Mariolka o długich, czarnych włosach budziła w nas jakiś bliżej nieokreślony niepokój.
– Ja tam nie wiem…- biedny Darek zawsze trzymał z nami, zamiast bawić się z rówieśnikami. Nieraz płacił za to swoją cenę.
– Dareeeek!- w tym momencie, jak na zawołanie w drzwiach klatki schodowej pojawiła się Mariolka. – Dareeek, kolacjaaaa!
Naturalnie, że wszystkie oczy zwróciły się w tę stronę. I tylko Mari, wpatrzony w tę piękną dziewczynę zadeklarował, że nie schodziłby z niej, kiedy większość z nas jeszcze długo nie wiedziała, po co właściwie było by na nią wchodzić…
I tak wkrótce nastał pamiętny rok 1969, kiedy to zaczęliśmy karierę naukową w nowej szkole podstawowej numer dziewięć.
Pod koniec wariackich wakacji musieliśmy poświęcić chwilę na zapisy i jakieś rozmowy kwalifikacyjne. Siedzieliśmy z mamą w hallu przy sklepiku szkolnym, kiedy wpadła tam niewysoka blondyneczka o cudownym uśmiechu:
– Właściwie inna pani powinna cię zabrać, ale akurat mam wolną chwilę więc porwę cię!
W pustej klasie zadawała mi różne pytania, a ja odpowiadałem ze śmiertelną powagą. Potem pogadała chwilę z Haliną i puściła nas do domu.
Pierwszego września, wystrojony jak żaba na zastrzyk pojawiłem się na dziedzińcu mojej nowej szkoły. Otrzymałem przydział do klasy Id. Niestety, przed ustawionymi w pary nieszczęśnikami nie stała moja blondyneczka. Ona została wychowawczynią I a, do której przynależniony został Gripa.
Zachowując stoicki spokój, przeszedłem od de do a i jakby nigdy nic chwyciłem za rękę Darka, stojącego jako ostatni. Byłem pewien, że nic się nie wyda przez następne osiem lat.
Niestety, po ośmiu sekundach blondyneczka z tym swoim czarującym uśmiechem odnalazła nadliczbową owieczkę i odprowadziła mnie do mojej klasy.
I tak oto doświadczyłem na sobie po raz pierwszy co znaczy stracić głowę dla kobiety. Fajne uczucie. Pół wieku później opowiedziałem o tym pani Ewie. Uśmialiśmy się setnie.
Pani Ewa miała jednakowoż drugą twarz: ta niewielka blondyneczka piastowała w naszej szkole rolę druhny przewodniczki. Słuchaliśmy jej bez mrugnięcia okiem, aż gdzieś w piątej klasie pojechaliśmy wszyscy z nią na obóz harcerski do Człopy.
Zapach wieczornego jeziora i trzask palonej w harcerskim ognisku sośniny, wokół którego siedzieliśmy śpiewając pieśni; pierwsza fascynacja druhnami, których szare mundurki i zniewalające uśmiechy dawały nam wiele do myślenia.
I nocna warta w kuchni ze Skibą. Gadaliśmy o duchach, aby zasnąć nad ranem jak dwa kocięta w wózku do wożenia kartofli. Obudził nas, strasznych wartowników druh oboźny jakże dwuznacznym w tej sytuacji okrzykiem: czuwaj!
Dwa dni później Skiba uratował życie miejscowemu chłopcu kiedy ten wpadł do wody z łódki, jedyny, który zachował zimną krew, kiedy my patrzyliśmy osłupiali.
Zawody sportowe, na których zdobyłem dwa złote medale…
Dwa tygodnie w życiu, które wszyscy będziemy pamiętać już na zawsze.
I druhna Ewa, która nie omieszkała szepnąć mi do ucha po ostatnim spotkaniu autorskim, że nie mówi się „tą” tylko „tę książkę”.
Jakże jej nie kochać?!
Dysydent
Czerwono wyświetlane cyfry zegara przeskoczyły na 10.00.
Stałem w wielkim hallu gmachu Akademii Ekonomicznej w Poznaniu i zastanawiałem się właśnie nad swoim miejscem w kosmosie.
Oto za czterdzieści minut dokonają się dwie rzeczy, które mogą zmienić moje życie: kolokwium z informatyki i pociąg do Kołobrzegu przez Piłę.
Aby być precyzyjnym i pozostać w zgodzie z logiką powinienem raczej użyć słowa „albo”, które wyklucza jedną z możliwości, stawiając na drugą.
Wiem to z lekcji logiki z profesorem Cyrklem z LO w Pile.
Tak więc stałem w hallu wpatrując się w zegar.
Od pół roku byłem studentem tej szacownej uczelni, do której jakoś nie mogłem się mentalnie zalogować: nie znałem tu nikogo, wielki, stary gmach, choć niewątpliwie szacowny był poza moim odczuciem estetyki szkła i aluminium. Wykłady o niczym i ćwiczenia z niczego.
Po raz pierwszy w życiu mieszkałem na stancji: oficyna na ulicy Krzyżowej w Poznaniu, pokój, który dzieliłem z Gripą i wielopokoleniową rodziną szczurów pod drewnianymi deskami podłogi. Przekręcany, ebonitowy wyłącznik światła na górze był natychmiast impulsem dla onych na dole: ten z najmocniejszymi zębami zaczynał drążyć kolejną dziurę na powierzchnię poprzez –dzięki Bogu – przedwojenne, żywiczne i solidne deski podłogi. Rytmiczne „ hrrrryp, hrrrrryyyp, hryyyyyyypppp” koiło nas do snu.
Szacowna uczelnia także nie miała mi wiele do zaoferowania poza naprawdę świetną stołówką w podziemiach. Najsłabszym ogniwem AE był znerwicowany cham z tytułem doktora, z którym za czterdzieści minut miałem wielką nieprzyjemność spotkać się na kolokwium. Miał on niekłamaną satysfakcję w wywoływaniu mnie do tablicy doskonale zdając sobie sprawę z niezmiennego faktu, iż nic ze mnie nie wydobędzie tytułem wywołania mnie do tablicy.
Tak mam.
Jak zaklęty wpatrywałem się jeszcze chwilę w czerwone cyfry czując coraz bardziej na plecach wzrok tych, którzy wpatrywali się coraz bardziej w idiotę wpatrującego się od kilku minut w czerwone cyfry aby…
… aby w końcu pomału odwrócić się i zejść coraz szybciej i szybciej po szerokich schodach w dół, poprzez wielkie drzwi wejściowe, pod kolumnadą i zeskakując po dwa stopnie, jak człowiek, który obawia się, aby nie uciekł mu pociąg do przeznaczenia popędzić skrótami na dworzec kolejowy.
Był wtorek, pierwszy dzień marca pamiętnego 1982 roku.
Po raz pierwszy w życiu zrobiłem coś, co dyktowało mi serce, nie rozsądek.
Po raz pierwszy w życiu doznałem uczucia, które kazało mi zrzucić z siebie mokry od problemów, ciężki płaszcz i stać choćby nago w deszczu, ale w zgodzie z samym sobą!
Siedziałem oto w pustym, śmierdzącym przedziale wagonu drugiej klasy, którego kanapy przyjęły na siebie tysiące tajnych bąków. Widocznie uznały, że nadszedł czas zemsty i trafiło właśnie na mnie.
Życie jednak toczyło się dalej i trzeba było stawić mu czoła, gdyż dotarłem do Piły.
Kilka dni po moim niespodziewanym powrocie do drzwi zapukał Mari.
Jak już wcześniej wspomniałem był on zawsze o krok przed nami: czy to w sprawie zasad gry w kanastę, paleniu fajek, budowy silnika motoroweru komar albo zawiłości na platformie stosunków damsko-męskich to on wprowadzał nas w szeroko pojęte życie.
Kiedy otworzyłem drzwi, Mari uśmiechnął się pod swoim rudym wąsem:
– Ech, ech, słyszałem, że szukasz pracy?!
Ponieważ nigdy w życiu nie pracowałem, zaintrygowało mnie jego pytanie:
– Jak to?!
– Ech, ech, spotkałem Aleksandra na mieście i opowiedział mi, że rzuciłeś studia? Gadałem z moim szefem, Michałem, przyjdź jutro do nas, coś się załatwi!
– To znaczy niby gdzie?
– Do tego pałacyku za rzeką, tam jest ZW ZSMP, jestem tam kierowcą- wyjaśnił.
– Ale co to za firma?- nie dawałem za wygraną- mleczarnia ?! – zaryzykowałem.
– Zarząd Wojewódzki Związku Socjalistycznych Młodzieży Polskich!- Mari przypalił sobie strasznie śmierdzącego papierosa.
– Ale ja należę do Związku Studentów Polskich, niezależnego zdaje się, strajkowałem na uczelni i dostałem nawet od zomowca pałą po plecach za wolność!- oburzyłem się.
– Ale jesteś z powrotem w Pile, a żyć trzeba- Mari zaciągnął się dymem przyglądając mi się z dużą dawką pobłażliwości.
Następnego dnia zjawiłem się w pałacu za rzeką, który przed wojną mieścił c.k. kasyno oficerskie. Przyjął mnie facet koło czterdziestki w modnych, opiętych ciasno jeansach i sweterku szetlandzkim. Zauważyłem, że nie miał dwóch palców: pamiątka z dzieciństwa, kiedy nieuważnie odpalał petardę. Ale był dużo bardziej uprzejmy niż cham z tytułem doktora w Poznaniu, więc w sumie przystałem na jego propozycję.
Dla zatwierdzenia kontraktu udaliśmy się do biura szefa, przewodniczącego firmy niejakiego Edka. Był to przystojny mężczyzna, w obowiązkowym garniturze, z sumiastym wąsem ala Naczelnik, jak przystało na młodzieżowca około czterdziestki. Musiałem zrobić dobre wrażenie, bo zostałem zaakceptowany.
I w ten oto sposób, kompletnie nie wiedząc, co dalej z moim życiem, zostałem młodszym referentem wydziału ogólnego ZW ZSMP w Pile.
Moja praca polegała na rozliczaniu kart drogowych czy też dostarczeniu prasy z Domu Drukarza, co wymagało przejścia przez pilski targ. Stałym punktem programu była rybka w smażalni państwa Kurzaców, która zawsze stawała mi na drodze.
Biegałem także po ciastka i alkohol, kiedy zanosiło się na naradę w naszej klubo-kawiarni w podziemiach pałacyku.
Byłem w siódmym niebie: zarabiałem niezłe pieniądze nie robiąc wiele, wszyscy byli uprzejmi i mili i mieszkałem w swoim pokoju i swoim bloku.
Aż oto nadszedł pamiętny Dzień Kobiet.
Mari, kierowca nasze firmowej nyski wpadł po kartę drogową niezadowolony bardzo: miał jechać z Edkiem w trasę objazdową po całym województwie, co oznaczało powrót późnym wieczorem. Ale, jak to mówią nie wiadomo dlaczego, służba, nie drużba, więc pojechali.
Jeszcze po nich kurz nie opadł, kiedy cała firma zrzuciła kajdany i stała się na chwilę wolna: dziewczyny zaprosiły nas na uroczyste obchody Dnia Kobiet!
Owego sławetnego dnia zebraliśmy się w naszej klubo kawiarni: były to piwnice pałacyku, utrzymane w stylu gierkowskich zajazdów. Pomalowane na biało ściany z czarnymi, drewnianymi elementami wystroju, długie stoły w kaszubski deseń, aneks kuchenny i przede wszystkim wrażenie, że człowiek jest kimś ważnym dawało poczucie lekkiej celebry.
Często odbywały się tu narady i różne posiedzenia jakiegoś tajemniczego kolektywu, które szczytowało dochodząc do kworum. Ale dziś, po wyjeździe Edka zeszliśmy się my aby fetować Międzynarodowy Dzień Kobiet.
Na początku było miło, jak mówi piosenka: sałatki, śledziki, te sprawy. Michał złożył życzenia naszym kobietom, które, jak przystało na zarząd wojewódzki, były dobrane według jakiegoś partyjnego klucza.
Kiedy na stole pojawił się alkohol nikt się specjalnie nie oszczędzał. Ponieważ siedziałem obok Michała, kosztowałem wszystkiego, co mi polewał, nieświadomy pierwszego przykazania pijaka, żeby nie mieszać, bo niby skąd miałem wiedzieć?!
Z eks studenta – niemowy wkrótce przeistoczyłem się w oratora i, o zgrozo, króla parkietu. Po oficjalnym szampanie nastąpiła degustacja wiśniaku na rumie z księgową, który z kolei zapiłem ginem z jej asystentką, poprawiłem kieliszkiem czerwonego wina z panią maszynistką wznosząc w międzyczasie toast Bałtycką z Michałem i spłukując to kuflem piwa.
Przedostatnią klatką w filmie był dzbanek pełen kawy z serwisu „Iwona” rozpryskujący swoją zawartość na białej ścianie, posłany tam w pijackiej ekstazie przez mojego szefa.
Tymczasem mój żołądek przeszedł na tryb awaryjny. Prawa natury upomniały się o daninę, więc zamknąłem się w ubikacji, siadając na podłodze. Tyle mogłem z siebie wykrzesać.
I to był koniec filmu.
Obudziło mnie zimno i natrętne pukanie do drzwi pakamery przy naszym biurze.
– Marku, otwórz, wiem, że tam jesteś!
Głos Mariego kazał mi podnieść powieki, wyczyn nie lada sam w sobie.
Oto bowiem okazałem się być leżącym na podłodze, z enerdowską maszyną do pisania Erika pod głową, owinięty szczelnie w zielony sztandar z Jankiem Krasickim.
Kiedy udało mi się z niemałym trudem przybrać pozycję homo erectus i dotrzeć do zamka od drzwi, przestraszyłem się nie na żarty na widok mojego przyjaciela: Mari miał taką samą minę jak wtedy, gdy wyszedłem ze śmietnikowego symulatora czołgowego. I podobnie jak wtedy miałem równie skołatany umysł.
Zabrało mi kilka chwil, zanim dotarło do mnie to, co mówił:
– Wyprowadzę cię bocznymi drzwiami, póki Edek jest w sraczu.
– Sra?! – wracało mi najwyraźniej logiczne myślenie.
– Nie, czyści zarzyganą kabinę – w głosie mojego kolegi pobrzmiewała jakaś wesoła nutka.- No, dawaj, szybko!
Następny dzień rozpoczął się zebraniem personelu w naszej klubo-kawiarni. Przedstawiała doprawdy żałosny widok, zresztą my, uczestnicy uroczystych obchodów Międzynarodowego Dnia Kobiet nie przedstawialiśmy się lepiej, jak to człowiek na kacu.
Głos zabrał przewodniczący ZW ZSMP w Pile Edward.
W ostrych słowach potępił tę prowokację, szczególnie uwypuklając konieczność sprzątania przez niego zarzyganej podłogi i ścian w nowej ubikacji. Przypomniał, że wciąż obowiązuje stan wojenny i nie możemy ani na chwilę tracić rewolucyjnej czujności, wobec wzrastających zakusów wroga, czyhającego na takie chwile słabości, jaką wykazał się wczoraj kolektyw Zarządu Wojewódzkiego, pozbawionego jego, Edkowego przywództwa.
Jednoznacznie potępił w ostrych słowach wywrotową działalność tej świni, która zarzygała ubikację nazywając ją expressis verbis dysydentem.
Jego słowa dotarły do mojej świadomości już następnego dnia. Jak się zastanowić, to nawet nieźle brzmiało: postanowiłem zatem nim zostać i to pełną gębą!
Okazja nadarzyła się już wkrótce.
Do mojego zakresu obowiązków doszła oto drukarnia: osobny pokoik na poddaszu, bez okien i z drzwiami obowiązkowo zamykanymi na klucz. Jako drukarz-powielacz miałem do dyspozycji czechosłowacką, nowoczesną maszynę do powielania i przedpotopowe ksero, w którym po każdorazowym użytku miałem delikatnie ścierać przy pomocy reglamentowanej waty bęben z tonerem. Oczywiście w tych ciężkich czasach ktoś, kto posiadał dostęp do waty był w kręgu zainteresowań żeńskiej części personelu.
Dziewczyny wślizgiwały się do mojego królestwa i z różnymi wyrazami wdzięczności wychodziły z paczką tego cennego towaru. Ja natomiast wkrótce zacząłem ścierać toner gazetą, przypieczętowując los i tak ledwie zipiącego urządzenia.
Co dwa dni chodziłem teraz do pobliskiego „Białego Domu”, czyli wieżowca, w którym znajdował się Dom Partii. Tam, po okazaniu specjalnej przepustki wjeżdżałem windą na ostatnie piętro, gdzie mieściły się dalekopisy. Obsługiwała je dziewczyna, pamiętałem ją z podstawówki: Alicja. Chociaż przyglądaliśmy się sobie wówczas, nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Ale teraz ta skromna dziewczynka w granatowym fartuszku zamieniła się w piękną kobietę: obcisła, czarna spódniczka, szpileczki, szetlandzki sweterek i biała bluzeczka. Palce lizać!
Onieśmielała mnie jej kobiecość, więc tylko uśmiechając się zapewne głupawo odbierałem plik depesz, które pakowałem do mojej wojskowej torby i wychodziłem, aby powrócić za dwa dni.
Zastanawiała mnie cała tajność procedury. Miałem ściśle określony czas na odebranie i dostarczenie depesz, które następnie przeglądał Edek w zaciszu swojego gabinetu. Na tej podstawie redagował jakieś pisma, czasami kazał skopiować to, co przychodziło.
Następnym etapem była pani maszynistka, która przepisywała to wszystko na specjalną kalkę. Zakładało się ją następnie na bęben czechosłowackiej maszyny i drukowało ściśle określoną liczbę egzemplarzy, co należało odnotować w specjalnym, tajnym zeszycie. Zużyte kalki wrzucałem do papierowego worka i znosiłem do kotłowni, w której pan Antonii wrzucał je do pieca w celu zutylizowania.
Któregoś dnia jednak nie wytrzymałem: wracając z depeszami przydrobiłem świńskim truchtem aby zyskać na czasie, usiadłem na ławce na skwerku i zajrzawszy do środka torby… zdębiałem. Niektóre z nich podpisane były nazwiskami, które znałem z dziennika telewizyjnego, nie wyłączając generała Kiszczaka. Postanowiłem, już jako dysydent, przyjrzeć się temu, co drukuję.
Były tam raporty o prawdziwej sytuacji w kraju, o niepokojach, miejscach potencjalnego buntu niezadowolonych robotników, sytuacji kościoła i wytyczne, co do postępowania ze zdelegalizowaną Solidarnością.
Powziąłem tedy decyzję, że będę drukował tyle kopii, ile mi kazali, plus jedna, którą wynosiłem do domu. Zacząłem od kilkustronicowego wywiadu, jakiego udzielił Lech Wałęsa Orianie Falacci. Postanowiłem, że znajdę kontakt z kimś z Solidarności, która zeszła do podziemia i stanę się Hansem Klossem lat osiemdziesiątych na skalę lokalną. Na razie.
Po krótkim czasie nazbierałem sporo arcyważnych kwitów, które trzymałem w domu, w schowku w meblościance. Wszystko szło jak po maśle, aż nagle, któregoś dnia zadzwonił telefon na biurku Michała. Była to nasza urocza sekretarka, która swoim ściszonym, seksownym głosem zakomunikowała:
– Marek, zejdź proszę do sekretariatu, dwóch panów ze Służby Bezpieczeństwa chce z tobą porozmawiać…
Poczułem, że grunt ucieka mi spod nóg. To już nie był zarzygany kibel ani nawet sztandar z Jankiem Krasickim, to była wielka polityka, na której przebieg nie miałem najmniejszego wpływu w przeciwieństwie do nich. Nie było wytłumaczenia, pójdę siedzieć. Nawet nie przychodziło mi do głowy żadne logiczne wytłumaczenie dla smutnych panów czekających na dole.
Stopień po stopniu powlokłem się w stronę swojego przeznaczenia. W sekretariacie siedział jednak tylko Michał i Zbyszek, nasz drugi kierowca i kuzyn Mariego. Zapewne SB -ecy są w gabinecie Edka. Stanąłem zrezygnowany, kiedy cała trójka ryknęła nagle:
– Prima Aprilis!
O ja pierdolę… pociemniało mi w oczach, ale Michał już panował nad sytuacją:
– Bierz swoją pierwszą wypłatę, naciągaj kapotę i leć po flaszkę, a najlepiej dwie, żebyś nie musiał latać dwa razy!
Kiedy Michał odkręcał sprawnie swoimi trzema palcami zakrętkę z drugiej Soplicy, coś mi zaświtało w głowie:
– To za miesiąc Pierwszy Maja? Czy my będziemy szli w białych koszulach i czerwonych krawatach w pochodzie?! – przestraszyłem się nie na żarty.
– Tak, a ty za karę będziesz szedł na czele ze sztandarem z Jankiem Krasickim!- wszyscy ryknęli śmiechem na żart Michała, który jednak wytłumaczył mi dobitnie:
– Pracownicy naszej firmy dzielą się na merytorycznych, którzy liczą na zrobienie kariery w partii i na nie – merytorycznych, czyli nas. Oprócz wspólnej nazwy firmy nic nas nie łączy, wykonujemy tylko dla nich usługi związane z obsługą techniczną, logistyczną i tak dalej, rozumiesz?- Michał postawił sprawę jasno.
– Nikt nie ubierze nas w te jebane, czerwone krawaciki, nie martw się – zapewnił na koniec i podniósł w górę szklankę, że jak Boga kocha nie dopuści do tego.
W połowie drugiej flaszki, nasz kierowca Zbyszek oznajmił z przykrością, że musi nas opuścić bo ma ważny wyjazd z Edkiem na drugi koniec województwa.
Tymczasem uzbierał mi się spory plik dokumentów. Posegregowałem je pod względem ważności: te od Kiszczaka, te mówiące o strategii wobec podziemnej Solidarności i o prawdziwej sytuacji w kraju.
Zastanawiałem się, jak dotrzeć do kogoś z podziemia. Myślałem o Poznaniu i moich świeżo nabytych kontaktach na Akademii Ekonomicznej.
I wtedy przypomniałem sobie o nim: starszy brat Nanka, mojego luźnego kolegi z ogólniaka. Znałem go o tyle o ile, dzięki Chudemu, mojemu dobremu koledze, który był DJ – owym mistrzem świata, a więc łączyła nas trzech muzyka.
Ponieważ Nanek mieszkał w starej kamienicy, dwieście metrów od nas, postanowiłem pewnego dnia udać się tam i złożyć mu niespodziewaną wizytę prosząc o kontakt z bratem. Zresztą, może on sam będzie u rodziców, więc pogadam z nim wprost.
Była sobota, padał deszcz. Stałem niezdecydowany z moją wojskową raportówką pełną depesz i wpatrywałem się w okno.
Iść – nie iść? Może jutro?
Wciągnąłem jednak buty i kurtkę, kiedy odezwał się dzwonek. Mari przyniósł jakieś nieistotne ploty z firmy, ale zasiedliśmy przy kawie.
Na drugi dzień już mi odeszła ochota na przejście dwustu metrów. Postanowiłem, że pójdę do Nanka w następną sobotę, ale znowu coś mi wypadło. Dwieście metrów to był kawał drogi…
Odłożyłem zatem sprawy dysydenckie na bliżej nieokreśloną przyszłość i zająłem się zagłębianiem historii literatury polskiej, gdyż egzaminy wstępne na WSP w Słupsku zbliżały się wielkimi krokami.
Wkrótce zostałem wyrzucony z pracy za odmowę udziału w pochodzie pierwszomajowym w białej koszuli i czerwonym krawacie, zresztą dostałem się na studia i opuściłem Piłę.
Kilka lat później, gdy byłem już w Niemczech, Halina przysłała mi egzemplarz Tygodnika Pilskiego. Na pierwszej stronie było duże, czarno białe zdjęcie miłego blondynka i demaskujący go, historyczny nie tylko dla Piły ale całego ruchu artykuł. Kilka wspólnych zdjęć blondynka z Wałęsą, Gwiazdą i innymi nazwiskami, w które uwierzyliśmy.
Człowiek, któremu o mało co nie zawierzyłem moich wykradzionych dokumentów okazał się być tym, który dokonał tajnego nagrania z obrad Komisji Krajowej Solidarności w Radomiu, co stało się jedną z przyczyn wprowadzenia stanu wojennego.
Oficer SB „ Grażyna” był jednym z najefektywniejszych agentów Kiszczaka. Działał z przekonania, nikt go nie zmuszał ani nie szantażował. On tym żył i to kochał. W to wierzył.
Eligiusz Naszkowski, w dotarciu do którego z najtajniejszymi depeszami od jego szefów przeszkodziła mi pogoda, lenistwo, Mari…
I Anioł Stróż.
Berlin West
Major Mrcha był ładnym chłopcem: takim, co to za mundurem panny sznurem. Niestety, miał jedną wadę: był nadpobudliwy, co zostało zapisane na jego twarzy w postaci grymasu. Właściwie wyrażał on nie tyle nadpobudliwość ile jakąś zniecierpliwioną frustrację, której przyczyn pewnie nikt już nie dojdzie.
Zastanawiałem się, czy może to zbyt szybka kariera jak na tak młodego człowieka, czy może fakt, że nie zwokalizował mu się jer w nazwisku, dosyć powiedzieć, że z pewnych powodów został on wykładowcą w studium wojskowym w Poznaniu.
Wykładowcy studiów wojskowych muszą wykazać się najpierw czymś wielkim, zanim zostaną powołani na to stanowisko.
Być może w przypadku majora Mrchy był to przerost ambicji, której nie dała rady sprostać jego nadwyrężona służbą psychika.
Nie wiedział zapewne, że trepostwo, belferstwo i kurestwo przenika człowieka do kości i zostaje z nim na zawsze.
I tylko wojskowi specjaliści od propagandy zawarli to w jakże wygodnym dla nich sloganie: „ Wojskowa skóra-druga natura”.
Każdą środę trzeciego roku studiów na polonistyce Uniwersytetu Adama Mickiewicza spędzaliśmy na rozpracowywaniu strategii ataku wojsk NATO rysując w utajnionych przy pomocy sznurka od snopowiązałki i kapsla z plasteliną zeszytów różne romby, kwadraty, trójkąty i inne tajne znaki.
Tymczasem nasi rówieśnicy z drugiej strony żelaznej kurtyny zostawili to fachowcom od obrony poświęcając się ciałem i duszą filozofii „Make love not war”.
Co kraj to obyczaj.
Gdzieś około maja nastąpił egzamin ze znajomości zamiarów imperialistów w stosunku do naszej ludowej ojczyzny w starym i brzydkim gmachu na ulicy Romka Strzałkowskiego. Nomen Omen.
Pojedynek wisiał w powietrzu: z jednej strony komisja strategów , z drugiej – kilkudziesięciu studentów, którym przez dobre siedem miesięcy swobodnym kalafiorem zwisało absolutnie wszystko to, o czym mówili.
Ale egzamin trzeba było jednak zdać.
Znaczy, trzeba spotkać się w połowie drogi, czyli pójść na kompromis, jak to mówią.
Drugoroczni koledzy wiedzieli, co może zmiękczyć serca naszych katów…
Chłopaki zanieśli kilka brzęczących reklamówek do jaskini lwa, co zostało pokwitowane życzliwymi uśmiechami egzaminatorów.
Sam egzamin przebiegł w atmosferze przyjaźni i wzajemnego zrozumienia, choć z tym drugim było coraz trudniej proporcjonalnie, jak pierwsza litera nazwiska kandydata zbliżała się do końca alfabetu.
Jakoś jednak zdaliśmy egzamin z wojska i otrzymaliśmy wpis do naszych książeczek wojskowych, który zaświadczał o uchwyceniu się pierwszego stopnia drabiny zwanej karierą wojskową- z niebytu staliśmy się szeregowcami!
Na zakończenie naszej przygody ze studium wojskowym nastąpiło uroczyste wręczenie biletów, które dawały nam prawo do bezpłatnej wycieczki liniami PKP do określonych miejsc. Nie każdy z nas miał to szczęście, żeby przejechać się za darmochę na koszt socjalistycznej ojczyzny w odległe zakątki kraju. Dlatego też poczułem satysfakcję, kiedy odczytałem, że będę oczekiwany w Elblągu, gdyż nigdy tam nie byłem.
Kiedy kwitowałem zamaszystym podpisem swój bilet, usłyszałem:
– Socjalistyczna ojczyzna oczekuje pana trzeciego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego, spóźnienie oznacza dezercję!
Zdumiony podniosłem wzrok: podpułkownik Radomski szczerzył do mnie szczupaczy zgryz, jego fryzura a la Gierek („ zawsze na fali i po linii”) dokładnie wyszczotkowana i nieskazitelny mundur były przedsmakiem tego, czego mogłem spodziewać się w Elblągu.
Wyszedłem na zalaną słońcem ulicę Romka Strzałkowskiego.
– No jak to, do kurwy nędzy?!- słowa podpułkownika Radomskiego obudziły we mnie socjalistyczny gniew- ja, dezerter?! Ja, budowniczy pierwszej w PRL tarczy antyrakietowej dla rakiet S 75 dezerterem?! To ja z takim poświęceniem tyrałem, żeby socjalistyczna ojczyzna miała czym odgryźć się w wypadku ataku imperialistów z Danii, a ony mi grozi sądem polowym?!
Mój glicki epizod, który przypomniał mi się w poznańskiej piwiarni po wyjściu ze studium wojskowego z biletem do Elbląga w dłoni dał mi do myślenia.
„ Jeśli tak, to ja sobie kupię inny bilet”- zemściłem się.
Kiedy przyszedł na to czas, kupiłem bilet do Berlina Zachodniego.
Był kwiecień 1989 roku.
Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności miałem paszport na „ wsie strany mira”. Jako poborowy nie miałem szans na wizę do żadnego kraju, o czym powiedziała mi pani konsul w ambasadzie kanadyjskiej, życząc przy okazji wesołych świąt.
Jedynym wyjściem z sytuacji był Berlin Zachodni, do którego nie trzeba było mieć wizy. Tam też się udałem.
Kupiłem bilet na 20 kwietnia. Dwa dni przed wyjazdem zadzwoniła z Kanady Beata, która poleciała do siostry już w marcu zaklinając mnie, żebym wyjechał przed tą datą. Ponieważ telefony mogły być na podsłuchu i zapewne niezawodnie były, uznałem, że coś muszą w Kanadzie wiedzieć na ten temat.
Z pomocą przyszedł mi niezawodny Witula. Zaproponował, że przewiezie mnie swoim maluchem.
Udaliśmy się w podróż.
Patrząc przy wyjeździe z Piły w okna mieszkania rodziców w głowie tłukł mi się polonez „Pożegnanie Ojczyzny” Ogińskiego. Wiedziałem, że nie prędko znowu zobaczę moją ulicę.
Około północy coś zaczęło dziać się w silniku naszego malucha. Przystanęliśmy pod latarnią w miejscowości Lutol Suchy obok drogowskazu informującego podróżnych, w którą stronę należy skręcić, aby dojechać do Lutola Mokrego. Gdyby jednak ten kierunek był komuś nie na rękę, zawsze można było udać się do Szczańca.
Nas jednak kusił kierunek: Berlin.
Postanowiliśmy nie ryzykować jazdy niesprawnym autem i skierowaliśmy się do Świebodzina.
Po kilku godzinach spania w maluchu pod bramą warsztatu samochodowego zostaliśmy wysłuchani przez szefa.
– Nieee, panie, to ja mam tu tera te warszawe do roboty, to może jutro?
Zaproponowaliśmy cenę za usługę ekspresową. Szef, tłusty brudas w śmierdzącej kufajce i rozdeptanych laczkach dał sobie czas do namysłu wyciągając podciśnieniem wytworzonym przy pomocy ssania zalegające od dłuższego czasu treści dziury w zębie. Z wielką wprawą strzyknął tak pozyskanym koncentratem na ziemię.
Przez chwilę przyglądał się swojemu abstrakcyjnemu dziełu, które widocznie natchnęło go matematycznie, bo oszacował:
– To będą dwie stówy.
Witold miał najwyraźniej zamiar powiedzieć, co o tym myśli, ale zanim zdążył, uprzedziłem go:
– Dobra, to my podjeżdżamy!
Po kilku godzinach jechaliśmy dalej, aby w południe dotrzeć do granicy.
Czekał tam już na nas cały sztab mundurowych, naszych i enerdowskich. Na powitanie zostaliśmy wyproszeni z auta wraz z bagażami.
– Rozkorkować to gówno!- pan wopista poprosił uprzejmie o otwarcie mojego zielonego worka marynarskiego.
– Dokąd jedziesz?- spoufalił się.
– Do Berlina, do przyjaciół.
Wopista uśmiechnął się ironicznie trzymając w ręku mój paszport
– Do przyjaciół?!
W jego systemie wartości nie było takiego pojęcia.
Po przetrzepaniu naszych bagaży i wyprucia wnętrza malucha pozwolili nam łaskawie jechać dalej.
Aliści po pięciu metrach zatrzymali nas dzielni strażnicy Niemieckiej Republiki Dramatycznej.
Enerdowscy pogranicznicy zademonstrowali swoim polskim kolegom, jak należy sprawnie przeprowadzać kontrolę auta z zaprzyjaźnionego kraju socjalistycznego.
Czy to ich mundury, czy mowa, czy wprawa i zapał z jakim wykonywali swoją pracę przywołały mi na myśl kilka filmów o tematyce okupacyjnej.
Po pół godzinie jechaliśmy jednak dalej. Nasz maluch mknął teraz autostradą zbudowaną przez Adolfa, którego urodziny zresztą przypadały na ten dzień. Co sekundę podskakiwaliśmy na złączeniach betonowych płyt, z których ułożona była droga. Staraliśmy się też nie przekroczyć szybkości 60km/godz aby nie stać się celem akcji Volkspolizei poruszającej się z gracją swoimi pościgowymi trabantami. W ten sposób dotarliśmy do punktu granicznego na południe od Berlina.
Gruba celniczka kazała mi znowu wywalić zawartość mojego zielonego worka na stół. Nie miałem wątpliwości, że nienawidziła mnie szczerą, mocną antymiłością socjalistyczną za to, że pchałem się tam, gdzie nie powinienem…
Gruba trzepała każdą część mojej garderoby wydobytą z zielonego worka.
Znalazła wreszcie pudełko czekoladek, które wiozłem dla Hani.
– Was ist das?!
Mój niezawodny anioł stróż kopnął mnie w tyłek dzięki czemu odparłem ze zwykłą sobie swadą:
– Ach ja, prallinen!
Spojrzała mi w oczy ze współczuciem. Poczułem się winny i jakiś taki mały…
Tymczasem jej dużo młodsza koleżanka, zgrabna blondynka w odziana w zmysłowy, obcisły, ciemnozielony kombinezon i szykowną furażerkę spod której wystawał koński ogon z wielkim zapałem sprawdzała naszego malucha przy pomocy wymyślnego urządzenia: pod podwozie wjechała konstrukcja opierająca się na długim dyszlu. Z drugiej strony były dwa kółka od dziecięcego wózka, pomiędzy którymi znajdowało się lustro przyczepione pod odpowiednim kątem, które bez wchodzenia pod samochód dawało pewność, że nikt nie chce nielegalnie przekroczyć granicy uczepiony oburącz do rury wydechowej…
Kiedy podjechaliśmy do drugiego bieguna, zachodnioberliński policjant tylko uśmiechnął się do nas i pokazał, że mamy jechać dalej.
Tak oto wjechaliśmy do Berlina Zachodniego.
Staliśmy na wielkim placu, obok niekończącej się kolumny amerykańskich samochodów wojskowych, nad którymi krążył śmigłowiec z białą gwiazdą. Chłonąłem ten obraz, kiedy usłyszałem słowa Witolda:
– Marku, jesteś wolny!
Chwyciłem się za serce, żeby wyrazić swoją wdzięczność, ale zamiast tego wyczułem coś twardego pod dłonią. Odpiąłem kieszonkę na piersi i ku swojemu zdumieniu i doprowadzając niemalże do omdlenia mojego przyjaciela wyciągnąłem z niej książeczkę wojskową wraz ze sławetnym biletem do Elbląga.
– Marku… czy ty kurwa wiesz co by było, gdyby ta gruba albo któryś z wopistów znalazł to przy tobie?! Dwa lata w pierdlu na dzień dobry…
Wkrótce jednak pojechaliśmy dalej. Odwiedziliśmy Lecha z jego żoną i małym dzieciątkiem. Po południu wylądowaliśmy u Hani, u której miałem się zatrzymać.
Hanię poznałem podczas studiów na UAM. Pracowała jako bibliotekarka na wydziale filologii polskiej przygotowując się do egzaminów wstępnych na prawo. Jej uśmiech topił lody, chociaż sama nie miała lekko w życiu.
Nie dostała się na studia, ponieważ zabrakło jej punktów za pochodzenie. Jej rodzice pracowali na uniwersytecie.
Wobec tego kupiła sobie komplet płyt do nauki języka niemieckiego, podręcznik i zabrała się ostro do pracy. Po pewnym czasie zdała egzaminy wstępne na uniwersytecie w Berlinie Zachodnim.
Wciąż oszołomiony pożegnałem Witka i jego siostrę, którzy wracali do Polski i rozpocząłem etap w moim życiu, który miał mi wkrótce dostarczyć wielu atrakcji…
Zamieszkałem u Hani. Było to mieszkanie w starej kamienicy, którą ominął łaskawie los kiedy to czterej pancerni zajmowali to piękne miasto w 1945 roku.
Hania pracowała dorywczo w księgarni, ale miała zawsze trochę czasu, aby pokazać mi Berlin. Duże wrażenie zrobił na mnie mur zbudowany w latach sześćdziesiątych przez krwawego Ericha rozdzielający miasto na część dobrą i złą. Byłem w tej drugiej naturalnie.
Pierwsze wrażenia były co najmniej szokujące. Hania zabrała mnie wieczorem do budki telefonicznej. Wykręciłem kilka cyfr i natychmiast po drugiej stronie usłyszałem głos Beaty, która była w Kanadzie. Był to czas, kiedy w Polsce na międzymiastową czekało się godzinami….
Często chodziliśmy pod mur berliński.
Z „naszej” strony można było podejść i dotknąć go dłonią lub namalować cokolwiek sprayem. Z drugiej, enerdowskiej dostępu broniły zasieki i pola minowe, wraz z górującymi nad murem wieżyczkami z przyciemnionymi oknami. Niesamowite wrażenie, które towarzyszyło mi tak długo, jak byłem w Berlinie: szyby na szczycie wieżyczek strażniczych, zmodyfikowanego modelu z Auschwitz, były miedziano-lustrzane. Na pozór obojętne, w rzeczywistości naszpikowane kamerami, lornetami i całym sprzętem szpiegowskim.
Pewnego dnia wybrałem się do muzeum muru berlińskiego.
Jako „ azylant” miałem wolny wstęp. To co zobaczyłem, wywarło na mnie głębokie wrażenie na długo i dało pojęcie o niezwykłości miejsca, w którym przyszło mi żyć.
Podziwiałem pomysłowość i desperację mieszkańców NRD aby uciec z bolszewickiego raju do Berlina Zachodniego. Duże wrażenie zrobiły na mnie krzyże z nazwiskami ludzi, którzy zginęli przy próbie forsowania muru…
Dużo ich, młodzi … Patrząc na to wszystko rósł we mnie gniew, ilekroć patrzyłem w stronę wieżyczek, zacząłem rozumieć, na czym polega ten bolszewicki raj.
Któregoś dnia jechaliśmy z Hanią metrem. Pociąg w pewnym momencie zwolnił. Przejechaliśmy przez słabo oświetloną i wyludnioną stację. Na ścianach widniały duże plakaty, ale jakieś takie z lat sześćdziesiątych. Upiorne wrażenie. Wkrótce pociąg przyspieszył i zniknął w tunelu. Jednak za kilka minut sytuacja powtórzyła się: pociąg zwolnił i znowu za oknami pokazała się stacja-widmo.
– Dlaczego nie zatrzymujemy się?- zapytałem. Hania uśmiechnęła się, jakby czekając na to pytanie.
– Jesteśmy pod Berlinem Wschodnim. Te stacje u góry zostały zamurowane w momencie powstania muru berlińskiego. Ponad trzydzieści lat nikt tu nie zaglądał. Na znak solidarności maszyniści zawsze zwalniają, żeby zaznaczyć, że kiedyś znowu na tych stacjach będzie życie, choć chyba nie prędko…
Wkrótce znowu znaleźliśmy się w tętniącej życiem stacji Berlina Zachodniego. Wysiadłem z uczuciem ulgi.
– Niektóre linie metra prowadzą pod częścią enerdowską Berlina, tak jak ta, którą jechaliśmy- wyjaśniła Hania. – Jest jedna wspólna stacja, tranzytowa, to jest Frankfurter Strasse. Niedostępna oczywiście dla zwykłego obywatela NRD. Tylko wybrani mogą z niej udać się do Berlina Zachodniego, lub odwrotnie.
Tak więc w ten piękny, majowy czas zwiedzałem Berlin Zachodni- włóczyłem się do południa bez celu, po południu z Hanią. Miasto przytłaczało swoją innością i wyjątkowością. Wiosna, wczesna i ciepła pachniała berlińskim bzem, rozgrzanymi kamienicami, oryginalnymi tureckimi potrawami w uliczkach Spandau i … wolnością. Po raz pierwszy w życiu jadłem kebaba, którego nie dało rady ogarnąć nie tylko rozumem, ale i szczękami.
I nadszedł dzień, w którym należało się jakoś określić. Dziwnym trafem pokrywał się z momentem, w którym skończyły mi się pieniądze pozyskane ze sprzedaży mojej niezawodnej MZ-tki.
Udałem się do centrum emigracyjnego. Znajdowało się ono w okazałej, przedwojennej willi w przepięknej dzielnicy Grunewald. Ciche i spokojne miejsce w ogromnym Berlinie, stare domy wśród sosen przypominały do złudzenia nasze pomorskie klimaty.
Powitał mnie typ wiecznego działacza studenckiego- człowiek około trzydziestki w wyciągniętych sztruksach, fryzurze afro i okularach a la Lennon. Po doświadczeniach z urzędnikami w Polsce ten przynajmniej sprawiał pozytywne wrażenie.
Na wstępie ustaliliśmy, że angielski będzie językiem urzędowym.
– Gdzie chcesz się dostać?- zapytał.
– Jadę do Kanady, jest tam już moja żona.
– Kto jest twoim sponsorem?
– Szwagrostwo, są tam już od kilku lat, mają stałą pracę, płacą podatki, mają własny dom…
– OK – przerwał mi ufryzowany- czyli sponsorów masz mocnych, bardzo dobrze… Jak masz zamiar przetrwać do interview?
– Jak to jak?! -nie bardzo rozumiałem.
– Widzisz, jeśli wybierasz się na emigrację do Kanady, musisz doczekać w Bundes Republik do czasu interview w kanadyjskiej ambasadzie w Bonn. To trwa około roku. Ty masz wizę na miesiąc, co dalej?
– Nie wiem- przyznałem szczerze.
– No tak… Jedynym wyjściem jest zgłoszenie się do urzędu i ubieganie się o status azylanta…
– Ja?! Azylant w Niemczech?! Nigdy!
– OK. Jak zatem zamierzasz przeżyć ten rok w Berlinie, bez prawa pobytu i środków do życia?- zainteresował się.
– Nie wiem – przyznałem znowu szczerze.
– Niemcy nie są krajem, który wspiera emigrantów z Europy Wschodniej, dlatego jedynym sposobem na utrzymanie się tutaj jest zgłoszenie się jako „Asylbewerber”. Otrzymasz prawo pobytu, zakwaterowanie w Azylheim i kieszonkowe. Innej możliwości nie masz… A kiedy przyjdą twoje papiery z Kanady, po prostu wyjedziesz i to wszystko.
Tak pouczony postanowiłem jednak zostać azylantem.
Następnego dnia rano udaliśmy się do odpowiedniego urzędu. Ponieważ Hania miała zajęcia, pojechała ze mną jej koleżanka Anita, aby wspierać mnie w razie konieczności językowo.
Była zgrabną, wysoką brunetką o trochę melancholijnym usposobieniu. Od Hani dowiedziałem się, że niedawno zerwała ze swoim chłopakiem, stąd ten nastrój. Dziewczyny wynajmowały razem mieszkanie, więc często mieliśmy okazję pogadać.
Te rozmowy przeciągały się nieraz do nocy, gdyż mieliśmy coraz bardziej zbliżone poglądy na wiele spraw…
Tak było i tym razem, gdy jechaliśmy metrem ku memu przeznaczeniu. Rozmawialiśmy o czymś nieistotnym, gdy nagle nasze spojrzenia spotkały się w ten jeden, jedyny sposób. Coś zaiskrzyło, choć nie dawaliśmy tego poznać po sobie. W ostatniej chwili Anita zareagowała na komunikat płynący z głośnika:
– Nachste Bahnhof : Amrumer Strasse!
– Chodź szybko!- pod tym pretekstem chwyciła mnie za rękę i pociągnęła do drzwi, które otworzyły się z sykiem.
Wyszliśmy na ulicę. Mżył wiosenny deszczyk, więc Anita rozpostarła parasolkę, którą wręczyła mi uśmiechając się subtelnie. Objęła oburącz moje ramię i przytuliła się leciutko. Nie powiem, było to bardzo miłe. Na chwilę zapomniałem, po co znalazłem się tu idąc pomału przez jakiś mostek z atrakcyjną, należącą już w istocie do zachodniego świata dziewczyną. Chciałem coś powiedzieć, odwróciłem głowę i natrafiłem na jej pachnące włosy przylegające do mojego ramienia.
Tak, tak to się właśnie wszystko zaczyna…Teraz tylko nie zgłupieć…
Weszliśmy do dużego gmachu, który wewnątrz przypominał poczekalnię na lotnisku: dziesiątki niebieskich, plastikowych krzesełek zwróconych w stronę oszklonej ściany z kilkoma okienkami.
Gdy wyświetlił się nasz numer podeszliśmy do jednego z nich. Siedział tam starszy urzędnik pochodzenia tureckiego. Anita wyszczególniła o co nam chodzi. Poprosił o mój paszport i zaczął przepisywać dane na jakiś formularz. Co pewien czas pociągał łyk piwa heineken z puszki stojącej obok na blacie jego biurka.
„ Już mi się tu podoba” – pomyślałem.
Skończywszy, Turek dał mi kartkę zatrzymując jednocześnie mój paszport. Było tam potwierdzenie mojego oddania się w opiekę Bundes Republiki oraz adres Azylheimu, do którego miałem zgłosić się następnego dnia.
Miałem mieszane uczucia. Azylheimy pokazywano w tym czasie bardzo chętnie w TVP jako miejsca ostatecznego upadku Polaków, którzy wybrali wolność.
Następnego dnia ruszyliśmy jednak z Hanią, aby odnaleźć Streitstrasse 5. Wsiadając do metra powiedziałem coś o cenach biletów, ponad dwie marki to było dla mnie dużo. Hania uśmiechnęła się na swój sposób:
– Wsiadasz do pierwszego wagonu. Kiedy pociąg wjeżdża na peron patrzysz, czy nie ma kanarów. Jak są, to po prostu wysiadasz i już.
– No dobrze, ale jak ich rozpoznam?
– Po mundurkach, każdy kanar musi mieć na sobie mundur.
– A jeśli zechcą wsiąść do mojego wagonu?! – nie dawałem za wygraną.
– To najpierw wypuszczą tych, którzy chcą wysiąść, taki zwyczaj…
Po półgodzinnej podróży metrem wysiedliśmy w dzielnicy Spandau i przeszliśmy jeszcze spory kawałek pieszo, aby w końcu stanąć przy dużej dyżurce. W tle rozciągał się ogromny kompleks budynków, które zapewne kiedyś były szpitalem, dopóki nie znalazły się na linii startujących co chwila samolotów z lotniska Tegel.
Obóz nie był otoczony drutem kolczastym, jak pokazywano to w naszej telewizji. Nie pilnowali go także uzbrojeni strażnicy z psami.
W dyżurce siedziało kilku jednakowo ubranych starszych panów. Jeden z nich obejrzał moje pismo od Turka i skinął, że mam iść z nim. Pożegnałem Hanię, umawiając się na następny dzień i przekroczyłem bramę.
Coś się kończyło, coś zaczynało na poważnie.
Łysawy strażnik poprowadził mnie przez zielony dziedziniec do jednego z budynków. Otworzył jakiś magazynek i dał mi pościel, ręcznik i mydło.
Ordnung muss sein!
Zaprowadził mnie do dużej sali, w której znajdowało się osiem łóżek, przydzielając mi jedno z nich, po czym bez słowa wyszedł. Rozejrzałem się w sytuacji.
Kilka łóżek było niemiłosiernie skopanych, w dwóch leżeli jacyś młodzieńcy śmierdzący na odległość, przy oknie stał facet około czterdziestki i wpatrywał się w coś w parku.
– Cześć!- spróbowałem zaistnieć w nowym otoczeniu.
Wobec braku jakiejkolwiek reakcji postanowiłem zacząć walkę z powłoczką, żeby zdążyć przed nocą.
Ten przy oknie odwrócił się, pogrzebał w walizce i wyciągnął wódkę. Odkręcił nakrętkę i gestem pokazał, że mam pociągnąć z gwinta pierwszy.
– Dzięki, może kiedy indziej – uśmiechnąłem się przepraszająco.
Facet wzruszył ramionami i pociągnąwszy kilka łyków wyjaśnił coś tak, jakby puścił taśmę magnetofonową od końca. Teraz ja wzruszyłem ramionami.
– Węgier- padło wytłumaczenie ze strony, gdzie śmierdziało.
– Nem tu dom, ne mirtem– potwierdził Węgier.
– Mnie też bardzo miło cię poznać- zapewniłem.
Mój nowy sąsiad popatrzył na trzymaną w ręku flaszkę, rozważał cos przez chwilę i wreszcie opróżnił resztę. To zapewne utwierdziło go już za chwilę w przekonaniu, że im szybciej będzie mówił, tym lepiej będzie rozumiany.
Spojrzał za okno, pokiwał smutno głową i zaczął swoją opowieść. Z modulacji głosu można było domyśleć się, co pchnęło go do decyzji szukania wolności w Berlinie Zachodnim. Przytakiwałem co chwila z zadumą walcząc jednocześnie z dwoma kocami zrolowanymi beznadziejnie gdzieś w otchłaniach poszewki.
Gdy uporałem się z tym, był już wieczór. Wziąłem przybory toaletowe i poszedłem na obchód. Ku swojej radości łazienkę znalazłem naprzeciw naszego pokoju. Duże, czyste pomieszczenie z wannami, prysznicami i ciepłą wodą całą dobę. To już było coś! Po korytarzu kręciło się sporo ludzi, przeważnie Polacy, dużo było kolorowych, szczególnie dużą grupę stanowili Murzyni.
Od 22.00 zaczynała się cisza nocna, która na ogół była przestrzegana ze względu na strażników kręcących się bez przerwy po korytarzach. Zasnąłem pełen wrażeń i niepokoju, co przyniesie mi nowa sytuacja.
Po kilku dniach strażnik kazał mi zabrać swoją pościel i pójść z nim. Z ulgą opuszczałem moich śmierdzących towarzyszy, którzy leżąc w niezmienianych ubraniach pod kocami czekali już od wielu dni na emigrację do Australii. Pozostało im jeszcze jakieś półtora roku, jeśli wszystko pójdzie pomyślnie i jeśli do tego czasu nie zgniją żywcem.
Strażnik zaprowadził mnie na drugie piętro i pokazał mój nowy pokój. Był on dużo większy od poprzedniego: od drzwi do okna prowadził korytarzyk w kształcie litery T po bokach którego znajdowały się dwa przepierzenia z dużą szybą, tworząc dwa małe pokoiki. Moje łóżko znajdowało się z lewej strony daszka T, pod oknem wychodzącym na dziedziniec. W nogach stało drugie łóżko, reszta w pokoikach.
Poznałem nowych współlokatorów. Moim sąsiadem pod oknem był Andrzej- chłopak około dwudziestu kilku lat ze wsi gdzieś spod Wrocławia. Pokoik po lewej zamieszkiwało dwóch dalszych Polaków: jeden z nich przedstawił się jako student z Poznania.
Kiedy ucieszony zacząłem drążyć temat okazało się, że zaliczył jeden semestr teologii wieczorowej a do Poznania ze swojej wioski miał półtorej godziny PKS-em.
Jego współlokator Bogdan był wysokim, dobrze zbudowanym, śniadym brunetem. Zawsze skromny, niewiele mówił, studiował słowniczek polsko-angielski, gdyż także wybierał się do Kanady.
Drugi pokoik zajmowali Rosjanie: Misza i Walery. Pierwszy był typem rosyjskiego intelektualisty, około trzydziestoletni facet z dużymi, mądrymi oczami i łysą czaszką. Był tancerzem w leningradzkim balecie oraz przyjacielem Barysznikowa, który ściągał go do Stanów. Nie bardzo chciało mi się w to wierzyć, ale Misza pokazał mi wydany w Moskwie album o radzieckim balecie. Na kilku zdjęciach faktycznie tańczyli razem.
Walery był całkowitym przeciwieństwem Miszy: dwudziestokilkuletni, niewysoki, grubawy blondynek z rozbieganymi oczkami. Typ subiekta.
Pomału zaczynaliśmy jakoś wspólnie egzystować. Często spotykaliśmy się z którymś z chłopaków przy stoliku, który był ustawiony przy oknie w sąsiedztwie mojego łóżka. Pisaliśmy tam listy, piliśmy piwo albo jedliśmy posiłki.
Któregoś dnia zasiadł tam Walery i z wielką uwagą przyglądał się wróblowi, który usiadł właśnie na parapecie.
– Walery, lubisz patrzeć na ptaki?- zagaiłem.
Zmrużył lekko oczy i uśmiechnął się.
– Smatri jewo, smatri: germańskaja ptica– powiedział z niekłamanym podziwem w głosie.
– Wróbel jak wróbel, Walery.
– Ale Giermaniec!– nie dawał za wygraną syn architektów z Leningradu.
– Marek, a ty sprasi jewo, sztoby skazał kak on w Bierlin prijechał– mrugnął do mnie Misza.
Walery uśmiechnął się do wspomnień a my zamieniliśmy się w słuch.
– Wot, znajetie, u mienia druzja w Polszy, w Warszawie. Oni prisłali mnie wyzywku, znajesz, zaproszenie, tak i ja połuczył polskuju wizu , wziął ja czemodany i prijechał na pojezdie. A zdieś ja smatriu, wsie Poliaki w Zapadnyj Bierlin jedut, kakij czort?! Tak mnie druzja skazali, czto wam nie nużno wizy do Berlina zapadniego. Kak że to? No dawaj, poprobujem! Tak ja wział moi czemodany i wstupił w pojezd do Bierlina.
– No a na granicy celnicy nie sprawdzali paszportu?-zdziwił się Andrzej.
– Konieszna, ale kak oni uwidieli, szto on sowietskij, tak błagadarili i nie hotieli jewo czitać! Tak ja i prijechał na Bierlin Zoo.
Zatiem ja wział taxi i kazał w amierikanskuju ambassadu jechat. Tam ja postawił moi czemodany i skazał Amierikancom, szto ja prijechał zdieś i choczu w Amieriku mnie bitte wmiestie z czemodanami dawajtie towariszczi.
No oni tolka ułybnuliś , posadili na czornuju maszynu z amierikanskimi flagami i kazali cztoby wpierwyje do Giermanców w azylhajmu ostawiłsa a zatiem oni prijedut mnie wziat w Amieriku.
– Acha, i teraz czekasz, aż przyjadą wołgą po ciebie i zaproszą do Stanów?!
– Wsio rawno, zdies toże haraszo!
Codziennie po śniadaniu jechałem metrem do centrum Berlina, lub w takie zakątki, które wpadły mi akurat do głowy. Nieraz po prostu wysiadałem na chybił-trafił z metra i wychodziłem na zalane słońcem ulice, nieustannie dziwiąc się, że wszędzie to miasto było tak samo zatłoczone i pełne ludzi.
Uwielbiałem włóczyć się w ten sposób, przyglądając się życiu Berlińczyków. Wszystko było tak inne i takie dalekie od szarości i biedy, która zostawiłem za sobą.
Siadałem na ławce, otwierałem puszkę piwa i delektując się smakiem chłonąłem to niesamowite miasto całym sobą. Zwiedzałem ogromne domy towarowe, przerzucając całymi stosami nieosiągalne dla mnie jeszcze kurtki jeansowe, spodnie, które widziałem tylko w Peweksie lub przymierzając białe adidasy z cienkiej skórki.
Całe godziny spędzałem w stoiskach z płytami CD, które w Polsce dopiero zaczęły się pojawiać w cenach kosmicznych. No i dużo czasu zajmowało mi przeglądanie kolorowych świerszczyków na półkach z czasopismami dla dorosłych. Czułem się wspaniale!
Po kilku tak spędzonych dniach zauważyłem, że tylko ja wychodzę z heimu. Inni siedzieli cały czas w pokoju.
– Andrzej, może wybierzesz się ze mną jutro?- zaproponowałem.
– Eeee … lepiej tam się nie włóczyć!
– Ale przecież już nigdy możesz nie mieć takiej okazji, żeby za darmo mieszkać w Berlinie, chodź, zobaczysz kawał świata, wypijemy piwo na ławce w parku, przejedziesz się metrem, nigdy tego nie zapomnisz!
– Eeee …
Po czym zaczął liczyć swoje puszki, które codziennie dostawaliśmy przy obiedzie jako suchy prowiant na wieczór. Andrzej jadł suchy chleb, deponując różne konserwy we wspólnej lodówce. Odkładał je, aby wysłać żonie paczkę. Dużo opowiadał o niej i o swoim małym synku, za którym bardzo tęsknił.
Pewnego dnia dostaliśmy po puszce owoców morza. Chyba dla nas wszystkich była to absolutna nowość. Wieczorem, po powrocie z podboju Berlina usiadłem przy otwartym na oścież oknie. Bzy na dziedzińcu pachniały oszałamiająco po wiosennym deszczyku, rozgrzane mury parowały, podobnie jak świeżo skoszona trawa na szpitalnym dziedzińcu.
Postanowiłem się posilić i otworzyłem w akcie desperacji małże.
– Co to jest do cholery?!- wyrwało mi się, kiedy odgiąłem wieczko.
Po raz pierwszy stanąłem oko w oko z jakimiś kawałkami ucha środkowego, czułek, polipów, migdałków i innego świństwa w sosie własnym.
Zaalarmowany moim okrzykiem przybiegł Walery i Andrzej.
Wpatrywaliśmy się w zawartość puszki z tym, że jako jej właściciel miałem przywilej grzebania w niej widelcem.
– Smatri wot kapitalisty! Ot i pridumali!- Walery był oczywiście oczarowany zawartością konserwy.
– Patrz! Te fasolki robią się coraz bardziej zielone! – Andrzej nie odrywał wzroku od widelca, który wyławiał z brunatnej wody coraz to nowe kształty.
– No dobra chłopaki, zapraszam do degustacji!- zaproponowałem, czując, że i tak żołądek podchodzi mi do gardła i niewiele skorzystam z kolacji.
O dziwo, koledzy chętnie chwycili za widelce i nabili sobie po kawałku. Andrzej wybrał zieleniejącą według niego fasolkę, której teraz przyglądał się z odległości bezpośredniej. Wreszcie nadgryzł ją jednym zębem.
– Smakuje jak ryba!- uśmiechnął się, a to to odkrycie zachęciło nas do pójścia w jego ślady. Wkrótce grzebaliśmy widelcami w pustej puszce mącąc brunatną zalewę. W ten sposób przeszliśmy w trójkę inicjację jeśli idzie o owoce morza.
Kilka dni później Andrzej pisał list do żony, który załączył do skromnej paczki:
„…a w tej puszce są małże. Tylko jak je otworzysz, to musisz poczekać dziesięć minut aż staną się bardziej zielone, wtedy są najsmaczniejsze!”…
Któregoś wieczoru wpadł do nas jakiś tęgawy człowiek w nieświeżych, szeleszczących dresach. Ponieważ był kilka dni dłużej od nas w tym uroczym miejscu czuł się w obowiązku uświadomienia młodych.
– Macie już „świnie”?- zapytał na wstępie.
– Jakie świnie?
– No papiery, jakie macie?
Pokazaliśmy mu grzecznie nasze skierowania wielkości A4. Uśmiechnął się z pobłażaniem.
– To są „szmaty”: jeśli Polak zdaje swój paszport i wymienia go na ten papier, to jest szmatą.
– A co to są w takim razie „świnie”?- paliła nas ciekawość.
– Jak zostajesz na azylu, to szkopy robią ci zdjęcie i dostajesz od nich taki Ausweiss, wtedy już nie jesteś szmatą tylko świnią!
– Acha, a ty, jaki jest twój status?
– Co?!
– Nno, kim ty już jesteś, szmatą czy świnią?
– Ja, kolego- spojrzał mi głęboko w oczy- ja jestem już po interview u aliantów i za kilka dni lecę na Bundes! Tam jest dopiero życie!- powiedział to takim tonem, jakby chciał dać znać, że za te kilka dni będzie w cywilu.
Mimo to nie rozumieliśmy nic a nic i pewnie tak by i zostało, gdyby nie przytomność umysłu Walerego. Postawił przed szeleszczącym puszkę Tuborga.
– Gawari gospodin w czom dieła?!
Gospodin tylko na to czekał. Na naszych oczach otworzył puszkę i odprowadzany przez kilka par oczu przytknął dziubek do ust. Kiedy ją opróżnił i beknął potężnie kontynuował:
– Jak już masz świnię to dostajesz termin przesłuchania u Aliantów: Amerykanów, Anglików i Francuzów, bo oni tak naprawdę rządzą w Zachodnim Berlinie a nie Niemcy. Idziesz tam w wyznaczonym terminie i bajerujesz, po co chcesz azyl. I stajesz się oficjalnie osobą ubiegającą się o azyl polityczny. Do czasu rozpatrzenia twojego podania, co trwa około roku, jesteś na utrzymaniu Bundes Republiki. Należy ci się dach nad głową, wyżywienie i geld.
– Czto takoje etot gield?!- nie załapał Walery. My zresztą też.
– Kieszonkowe. Ten Heim tutaj jest przejściowy. Po interview dostajesz skierowanie na Bundes, no, lecisz samolotem do Niemiec Zachodnich. Tam znowu lądujesz w jednym z kilku obozów przejściowych i po dwóch tygodniach wysyłają cię gdzieś do małego, czystego pensjonatu, gdzie czekasz spokojnie na rozpatrzenie twojego podania o azyl.
Otrzymujesz oczywiście odpowiedź negatywną, wtedy bierzesz adwokata, który za sto marek pisze odwołanie i znowu masz rok, zanim je rozpatrzą, znowu negatywnie. Ale w ten sposób masz przez dwa lata pobyt legalny, wikt i opierunek w Bundes, im wcześniej złapiesz jakąś robotę na czarno tym lepiej. Po dwóch latach i tak jesteś ustawiony i wracasz do ojczyzny z wypchanym portfelem! Proste?!
– Kanieszna!- zatwierdził Walery, chociaż dałbym głowę, że nic z tego nie zrozumiał, tak jak my.
– No, najgorzej to z tymi obozami przejściowymi… – szeleszczący podrapał się znacząco po gardle patrząc na lodówkę – bo jak się nie wie, to można się nieźle wpierdolić…
Rzuciliśmy się we trójkę do drzwi lodówki, wkrótce następny Tuborg zniknął w przepastnym gardle szeleszczącego.
– Po przesłuchaniu u Aliantów dostaniecie skierowanie do obozu przejściowego na Bundes. Jest ich kilka, ale jak zobaczysz na skierowaniu słowo ZIRNDORF to lepiej wypierdalać w podskokach z powrotem do Polski i zapomnieć o całej sprawie! Stamtąd można wyjechać, ale w czarnym worku! To była szkoła SS i tam wciąż utrzymują starą tradycję!
Tej pięknej, ostatniej nocy kwietnia jakoś nikt z nas nie mógł zasnąć. Zbyt dużo wrażeń, a może obawa, że przyśni nam się Zirndorf nie dawały nam spać. W końcu jednak Morfeusz wziął nas po kolei w swoje objęcia. Obudzimy się już w maju.
Owego dnia pojechałem pod Bramę Brandenburską. Niedaleko niej był duży park, gdzie na wielkich połaciach zieleni rozkładał się kto tylko chciał, bez obawy o to, że nagle zza krzaka wypadnie ormowiec z mandatem za deptanie trawy. Usadowiłem się wraz z moim przemytniczym workiem między starszą panią z wnuczką a chudym rowerzystą. Ten ostatni bez żenady położył się obok swojego roweru typu wyścigówka wystawiając do słońca wszystko oprócz rudych loków, bo pozostał na wszelki wypadek w kasku a la Szurkowski.
Rozejrzałem się wokół, ale ponieważ nikogo to nie gorszyło a mnie nie ciekawiło zająłem się lekturą. Rozłożyłem wielką płachtę „Gazety Wyborczej”, gdzie wpadł mi w oko fragment z Mickiewicza:
„ Biedny narodzie, żal mi twojej doli
Jeden znasz tylko heroizm- niewoli”
Zadumawszy się nad Mickiewiczem coś mnie tknęło…No tak, był trzeci maja. Niektórzy świętują, a ja- o zgrozo- powinienem właśnie teraz wysiadać z pociągu na stacji w Elblągu, aby oddać się na półtora roku we władanie Ludowego Wojska Polskiego.
Wyciągnąłem z worka puszkę „Paulanera” na drożdżach, ponieważ okazja była nie byle jaka: oto ja, który nigdy nie przeszedł na czerwonym świetle, nie wychylał się nie tylko w pociągu, zawsze kasował bilet w tramwaju i nie bojkotował redaktor Wolskiej z Dziennika Telewizyjnego, stawałem się właśnie dzisiaj dysydentem pełną gębą!
Nie było odwołania, spełniała się przepowiednia pułkownika Radomskiego. Byłem od dzisiaj regularnym dezerterem, za co przysługiwała mi odpowiednia kara.
W drodze powrotnej do Heimu zakupiłem cztery puszki Tuborga i w ich towarzystwie usiadłem na jakimś zapomnianym pomoście rybackim nad Havelą, aby porozmyślać.
Nie było już odwrotu, skończyło się harcerstwo, nie prędko będę mógł wrócić do Polski, jeśli w ogóle kiedyś… Zatrzasnęły się za mną drzwi. Teraz, cokolwiek by się nie wydarzyło, mogę już tylko iść do przodu w nieznane.
Jednocześnie patrzyłem na wzbijające się nade mną samoloty. Zapewne niektóre z nich leciały do Kanady, gdzie i mnie pisane… Któregoś dnia spojrzę z góry na Berlin i za kilka godzin będę w Toronto… Tak, tylko wytrzymać te parę miesięcy, jakoś dam radę!
Kilka dni później zostałem wezwany do biura, gdzie wręczono mi za pokwitowaniem kilka nowych dokumentów. Niemiecka maszyna urzędnicza działała bezbłędnie. Z mieszanymi uczuciami obejrzałem swoje zdjęcie w nowym Ausweissie.
Panie i panowie, byłem świnią!
Oprócz tego zaszczytnego tytułu otrzymałem także kartonik z terminami przesłuchań u Aliantów.
Jako pierwsi, i to już za dwa dni chcieli widzieć mnie Francuzi.
Stawiłem się dużo wcześniej. Trochę byłem zdziwiony miejscem spotkania: stara, przedwojenna kamienica przylegająca niemalże szczytem do muru berlińskiego. I to w dodatku tak szpetnie, że wejście do budynku było w ślepej uliczce, kończącej się murem, za którym Honecker wystawił przepiękną wieżę z brunatno lustrzanymi szybami, takimi jakie mieli u nas w hotelu Forum. Nawet nie chciałem domyślać się, jakie studio telewizyjne mają tam w środku te enerdowskie france. Zresztą, nie tym teraz zaprzątnięta była moja uwaga.
Po wejściu do budynku zostałem skierowany na drugie piętro.
Pod drzwiami stało kilkanaście osób. Co pewien czas ktoś wychodził i inna osoba wchodziła w stare drzwi. Zauważyłem, że nawet nie trwa to długo, z dziesięć minut na każdego.
Kiedy zbliżała się moja pora przysunąłem się bliżej drzwi. Dyskretnie przyjrzałem się kolejnemu petentowi. Był nim chłopak, najwyżej dwudziestoletni, obuty w dawno nieprany pseudo jeansowy mundurek, którego krój zdradzał wprawną rękę jakiegoś gminnego dyktatora mody jarmarcznej. Do tego żałosne wspomnienie po białych kiedyś półbutach typu mokasyn z Gostynina, oraz tłuste strąki na głowie. Nerwowo skubał paznokcie, za którymi ilość czarnoziemu wystarczała na założenie plantacji pomidorów. Jego rozbiegany wzrok zaczął już we mnie wzbudzać jakiś niepokój przechodzący chyba w niepewne jeszcze współczucie i może nawet kiełkującą gdzieś nieśmiało odruchowo solidarność , gdy nagle otworzyły się drzwi. Wstałem, ale natychmiast zostałem usadzony przez obiekt moich dyskretnych obserwacji:
– Ja tera kurwa, nie?
Natomiast w drzwiach… stała szczupła brunetka w szarym, obcisłym kostiumie i czarnych szpileczkach. Na małym nosku miała czarne okulary i wyglądała tak, jak sekretarki ze świerszczyków, których ostatnio tomy obejrzałem przypadkiem w różnych stoiskach z prasą. W ręku trzymała jakieś papiery i porównywała je ze świnią szczerbatego, jak się jeszcze okazało na koniec, petenta.
W końcu zniknęli obydwoje za drzwiami na długość dwóch zdrowasiek.
Kiedy ponownie otworzyły się drzwi, mój poprzednik wyszedł studiując ostemplowaną kartkę.
Brunetka stojąc w progu przeglądała swoją listę, aby wreszcie nabrawszy tchu w bardzo kształtne płuca powiedzieć niepewnie:
– Mareq … Pe…ssee…
Doskoczyłem ochoczo do niej pokazując swoją świnię. Zajrzała w nią a ja dyskretnie w jej dekolt. Wypadło pomyślnie dla obu stron, bo uśmiechnęła się lekko i powiedziała coś po francusku, zapewne aby iść za nią. Wykonałem jej polecenie z ochotą, starając utrzymać się w smudze perfum, które ciągnęła za sobą. Zdążyłem ją rozebrać w myślach trzy razy poddając się instynktowi naczelnych, kiedy przystanęła w progu pokoju, do którego zaprosiła mnie gestem.
W środku panował półmrok, za sprawą opuszczonych prawie całkowicie rolet na oknach. Wyglądało tak, jak na planie filmów Wojciecha Hasa: nagromadzenie najróżniejszych sprzętów, starych mebli, zakurzonych naczyń, wielkie, przytłaczające obrazy na ścianach i kilka wiekowych lamp.
Pośród tego stało wielkie biurko zawalone dziesiątkami skoroszytów, teczek z dokumentami i papierami.
Za biurkiem siedział człowiek w białej koszuli z podwiniętymi rękawami i rozluźnionym krawacie. W jednym ręku trzymał papierosa studiując jakieś pismo.
Nie odrywając od niego wzroku wskazał mi krzesło naprzeciwko. Kiedy usiadłem przyjrzałem mu się dyskretnie i ciarki przeszły mi po plecach: toż to był Alain Delon, trochę zarośnięty i nieświeży ogólnie, ale przecież ten sam! Z tym, że ten prawdziwy musi mieć koło pięćdziesiątki, podczas gdy mój był lekko po trzydziestce…
– Bien, twoje imię, nazwisko, data urodzenia?- zapytał podnosząc na mnie wzrok. Zaciekawiło mnie, że bez ogródek zaczął po angielsku. Wyrecytowałem swoje dane, podczas gdy on przeglądał mój paszport, aby przejść do pytań o studia. Wydawało mi się, że nie jest jednak tym tematem głębiej zainteresowany, bo nagle zapytał, przeszywając mnie wzrokiem:
– Skąd to masz?!- pokazał na mój paszport.
– Z Urzędu Paszportowego w Pile- odpowiedziałem nie bardzo kojarząc fakty.
– Tak?! A jaki jest twój stosunek do służby wojskowej?
– Właśnie… właśnie kilka dni temu powinienem był stawić się w wojsku. Jestem chyba dezerterem…
Na poparcie swoich słów wyciągnąłem z kieszeni koszuli książeczkę wojskową i bilet do Elbląga od pułkownika Radomskiego.
– Ciekawe, kto dał ci paszport na krótko przed wojskiem?! Nie powiesz mi, że puścili cię tak bezinteresownie zaraz po zakończeniu studiów, kazali pojechać do Berlina Zachodniego i ubiegać się o azyl?!- chyba zaczynałem coś kojarzyć.
– Oczywiście, że nie. Proszę spojrzeć na datę wystawienia paszportu: dostałem go dwa lata temu, gdy byłem w połowie trzeciego roku studiów. Miałem wtedy jechać na miesiąc na Sycylię, do kolegi.
Alain przerzucił kilka kartek sprawdzając wizy i stemple przekroczenia granicy.
– Nie ma stempli z Włoch, są tylko węgierskie i jugosłowiańskie. Nie byłeś we Włoszech!
– Nie, dotarłem tylko do Jugosławii. Miałem chyba zbyt ambitny plan podróży. Jechałem w listopadzie autostopem z dwoma dolarami w kieszeni, a ściślej mówiąc w bucie. Po kilku nocach na różnych dworcach wróciłem z Zagrzebia, nie było szans dotrzeć na Sycylię w ten sposób.
– Po powrocie powinieneś był zwrócić paszport milicji, takie przecież macie przepisy? Nie zrobiłeś tego?
– Nie, i czekałem co z tego wyniknie. W międzyczasie starałem się o wizę do Kanady, zaprosiła mnie tam siostra żony.
– I nie dostałeś wizy bo byłeś przed wojskiem… – domyślił się Alain.
– Tak, za to miałem dwie minuty rozmowy z panią wicekonsul, która to właśnie mi powiedziała.
Postanowiłem więc wyjechać do Kanady jako emigrant z Berlina Zachodniego, dlatego tu jestem.
Alain powrócił tymczasem do studiowania mojej teczki. Zaciągnął się mocno gitanesem, zawieszając na chwilę wzrok jakby coś go zaciekawiło. Nagle wstał i nie wyciągając dopalającego się peta z ust sięgnął po jedną z brązowo-szarych teczek leżących na sąsiednim stoliku. Studiował ją przez dłuższą chwilę, wreszcie zdecydowanym ruchem zgniótł niedopałek w podstawce pod doniczkę, sięgając natychmiast do błękitnej paczki leżącej na biurku.
– Imię ojca?!- zapytał przypalając kolejnego gitanesa.
– Aleksander- odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Czym zajmuje się ojciec?- wydawało mi się, że jego ton stał się jakby ostrzejszy.
– Jest na emeryturze, próbuje rozkręcić własną firmę ochroniarską, ale…
– Major Aleksander Przybyłowicz- Alain bardzo się starał, ale okrutnie zniekształcił nasze nazwisko- oficer sztabowy w jednostce 2377,czym tam się zajmował?!- triumfalnie spojrzał mi w oczy.
Zrozumiałem, że wkraczam właśnie w świat wielkiej polityki, choć nie miałem pojęcia, skąd on wiedział o Aleksandrze… W tym momencie przypomniałem sobie nie tylko o rakietach w Glicku, ale także długie nocne rozmowy ojca z wujkiem Jurkiem, jego bratem, który był oficerem w Marynarce Wojennej. Kiedy mieliśmy zjazdy rodzinne w Drawsku z okazji Wszystkich Świętych, bracia do późnej nocy opowiadali sobie różne historie, wznosząc na przemian toasty za Marszałka i Czapajewa, ilustrując je odpowiednimi pieśniami.
Któregoś razu, grubo po północy, Aleksander opowiadał o tym, że jest starszym pomocnikiem szefa sztabu, padło coś o kodach Układu Warszawskiego…
– Zadałem ci pytanie!- ton Alaina stawał się coraz bardziej nieprzyjemny, gdy ja zastanawiałem się, po której stronie barykady tak naprawdę jestem.
– Matka Halina… też pracuje w jednostce, w dziale żywnościowym… razem z … – tu wymienił kilka dobrze znanych mi nazwisk.
– Ten ostatni jest kwatermistrzem… – oderwał wzrok od teczki, i patrząc na mnie z pobłażliwym uśmieszkiem dokończył
– … i trzyma zawsze butelkę śliwowicy w szafie pancernej Niestety, zgadzało się co do joty. Wszystko. A więc wiedzieli… Byłem do prawdy poruszony sprawnością francuskiego kontrwywiadu. A jeśli wiedzieli o śliwowicy, to już na pewno wiedzieli o kodach Układu Warszawskiego…
Alain śmiał mi się w twarz, bez wątpienia wiedział wszystko o JW 2377.
– No dobra, powiedz mi coś o oficerach w sztabie… – zaproponował.
Mogłem być posiadaczem świni, ale z drugiej strony przypomniały mi się wszystkie przeczytane opowieści o przesłuchaniach na Szucha. Postanowiłem być twardym. Trzeba jakoś w miarę przyzwoicie rozegrać tę partię. Przynajmniej tu nie bili.
– Wie pan, ja w tym czasie byłem na studiach, do domu przyjeżdżałem co tydzień, a ojciec i tak nie mówił wiele w domu o pracy…
– Co znaczy „ nie wiele”?
Nagle coś zaświtało mi w głowie:
– No to właściwie jak wracał z pracy i siadał w fotelu, to bardzo nieprzyzwoicie wypowiadał się o pułkowniku Rysakowskim, to był…
– …oficer polityczny… – dokończył Alain patrząc w teczkę.
Jego wiedza o JW 2377 porażała. Tym bardziej, że musiałem określić się, czy jestem po jego stronie, czy po stronie oficera politycznego Rysakowskiego.
Z tamtym światem byłem zżyty, to było moje dzieciństwo, nie wiedziałem właściwie, czy to wszystko było tak naprawdę złe… Było z pewnością swojskie, w opozycji do wolności, którą oferował Alain, ale która była daleka od oswojenia.
– Więc chcesz jechać do Kanady?- spojrzał na mnie jakby łaskawiej sięgając po następnego papierosa. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, cień życzliwy.
Czułem się jak wyciśnięta cytryna.
– Tak, chyba każdy ma prawo żyć tam gdzie uważa, że będzie mu dobrze…
Alain przez dłuższą chwilę przyglądał mi się badawczo, po czym zerwał się ze swojego fotela. Podszedł do mnie wręczając mi ostemplowane zaświadczenie o odbytym przesłuchaniu. Uśmiechnął się wyciągając rękę:
– Niech ci się wiedzie w tej Kanadzie!- gestem pokazał na drzwi. Chwyciłem moje zaświadczenie, wciąż ogłupiały i pełen podziwu dla perfekcji francuskiego wywiadu. Alain odprowadził mnie do drzwi. Kiedy wychodziłem na korytarz, podał mi rękę i na oczach wszystkich oczekujących niespodziewanie powiedział uśmiechając się:
– Powodzenia, stary!
Oślepiło mnie słońce berlińskiej ulicy. Mój status- wykręconej szmaty- kazał mi skierować pierwsze kroki do jakiegoś sklepu samoobsługowego i zakupić dwa piwa uwarzone przez braci Franciszkanów.
Siedząc na ławce próbowałem pozbierać myśli i uzupełnić równowagę jonową. Darmo. Skąd mogłem wówczas wiedzieć, jak banalnie prosta była odpowiedź…?
Kilka dni później stawiłem się w wyznaczonym miejscu, aby przejść przesłuchanie u Amerykanów.
Zostałem zamknięty w małym pokoiku z biurkiem, na którym stała lampa. Kazano mi czekać. Pokoik do złudzenia przypominał ten z wydziału paszportowego w Pile, tylko był przesunięty w czasie i przestrzeni. A może nie?! A może zaraz pojawi się znowu ten tłusty brudas i zacznie zadawać jakieś bezsensowne pytania?! Tak jak wtedy, gdy starałem się o mój paszport, aby jechać do Francesco na Sycylię?
Zamiast niego pojawił się w drzwiach…tak, pojawił się Lee Marvin. Widocznie służby wywiadowcze aliantów postawiły na sobowtórów mając w tym jakiś cel.
Lee wszedł do pokoju i od progu, radośnie śmiejąc jakbym przyniósł mu zaległe sto tysięcy dolarów zadał pytanie:
– Jak sze masz?!
Zaintrygowało mnie, że pytanie padło w łamanej polszczyźnie.
– Jesteś z Warsaw? Tam mój daddy miał taki maly butcher’s shop, my sweet Jesus, jaka on miał szynka! Już nigdy więcej taki nie jadłem!
Lee okazał się być synem warszawskiego Żyda. Zdążyli w ostatniej chwili przed Adolfem wyjechać do Anglii.
Przyglądając mi się uważnie pytał o różne sprawy, uśmiechając się bez przerwy. Wreszcie zakończył:
– Jedź do Kanady! To piękny kraj, stworzony dla takich jak ty! Powodzenia!
Wróciłem do naszego Heimu.
Andrzej drzemał na łóżku splótłszy nogi obute w białawe wsuwane buty. Reszta również oddawała się poobiedniej drzemce.
Tylko Walery był jakoś dziwnie podniecony: kręcił się wokół swojego roweru, który przytargał kilka dni wcześniej z jakiejś wystawki.
Był to stary pojazd typu turystycznego, z kierownicą a la „baranie rogi” i bagażnikiem nad tylnym kołem.
– Marek, znajesz, wot w czom dieło…
Walery wtajemniczył mnie w plan stawiając na naszym stoliku biesiadnym dwie puszki Tuborga popierając to banknotem dziesięciomarkowym.
Po kilku minutach byłem w temacie. Teraz czekaliśmy na to, co nieuchronnie musiało nastąpić.
A nastąpiło niebawem, kiedy przyłączyłem się do poobiedniej drzemy.
Coś, co przypominało szum roju pszczół przybliżało się ku drzwiom naszego pokoju. Co gorsza, ten dźwięk wzrastał z każdą chwilą i niestety nie był wytworem sennej imaginacji. Był rzeczywisty.
Rój dotarł do drzwi i…ucichł. Jednak wiedziałem, że czai się tam.
Po krótkiej chwili rozległo się pukanie- stanowcze i natarczywe.
Walery, który od dłuższego czasu stał w pogotowiu przy drzwiach, dając sobie kilka chwil dla wzmocnienia efektu i podbicia ceny, otworzył je.
W progu stała…murzyńska wioska: kilkanaście osób: kobiety, starcy, dzieci. Na ich czele kilku osobników stanowiących zapewne grupę inicjatywną.
Najważniejszy wydawał się być ten w hawajskiej koszuli, z mocno sfilcowanymi włosami. Stali wyczekująco.
Walery zaprosił ich w najbardziej wyszukany sposób, jaki przyszedł mu do głowy:
– Zachoditie towariszczi, zachoditie.
Towarzysze zaszli i w nabożnym skupieniu otoczyli rower, szepcąc do siebie z zachwytem. Waleremu udzielił się nastrój chwili. Klepnął po gospodarsku rower w siodełko i z szelmowskim uśmiechem zauważył:
– Choroszaja maszyna, giermanskaja!
Tłum podzielił zachwyt. Wpatrywali się w rower szepcąc i pokazując sobie palcami różne jego części. Odczekawszy chwilę Walery oznajmił:
– A tiepier: wnimanie, wnimanie!
Przyłączył dynamo i podniósłszy tylne koło zakręcił pedałami. Lampki rozjarzyły się anemicznym światłem.
– Ooooooo!- cała wioska oniemiała.
Filcogłowy jednak nie wydawał się być rzucony na kolana. Przyglądał się bez emocji zabiegom Walerego, który dwoił się i troił aby wywrzeć jak największy efekt na kupującym.
Aż oto nastąpił punkt kulminacyjny: Walery podniósł przednie koło, zakręcił z całej siły i przycisnął ręczny hamulec. Rozpędzone koło stanęło w miejscu.
– Ooooaaaaa!- wyrwało się z kilkunastu gardeł, a na twarzy sfilcowanego pojawił się ledwie dostrzegalny cień uśmiechu.
Połknął haczyk!
Przystąpiono do transakcji.
– Ile?- zainteresował się sfilcowany.
– Zehn mark- wycenił Walery. Ale to nic nie mówiło kupującemu. Przystawił pięść do nosa właścicielowi roweru i rozpostarł palce, dając do zrozumienia, że może dać za rower pięć marek. Sprzedający oburzył się:
– Ty szto, s uma saszoł, eto giermanskij wielosipied, nastajaszczyj! Pokazał sfilcowanemu palce obu rąk:
– Zehn!
Ten komunikat dotarł.
Cała wioska rozdarła się w niebogłosy wyrywając ze snu Andrzeja, który podparłszy się na ramieniu w niemym zachwycie przyglądał się po raz pierwszy ludziom o twarzach koloru nocnego nieba.
Sfilcowany przywoływał na świadków wszystkie lokalne bóstwa, aby zaświadczyły o jego ubóstwie, pokazywał swoje żony i dzieci tłumacząc, że musi je wyżywić i ubrać. Cała wioska dzielnie go wspomagała, w związku z czym zrobił się niezły hałas, ale Walery pozostawał niewzruszony.
I oto nadeszła chwila, ta chwila.
Podniosłem się leniwie z łóżka i podszedłem do Walerego.
Gwar ustał jak nożem uciął. Wszystkie oczy zwróciły się w moją stronę.
– Walery, ja kupię od ciebie ten rower- zaproponowałem.
Moje słowa zabrzmiały jak wyrok na procesie za zamkniętymi drzwiami.
Stanąłem obok sfilcowanego i wyciągnąłem banknot dziesięciomarkowy, który dostałem od Walerego.
Kilka sekund trwała cisza, potrzebna do przeanalizowania danych, aż nagle tłum zrozumiał. Ktoś wyrwał mi z ręki banknot i wcisnął z powrotem do kieszeni, jednocześnie zostałem delikatnie aczkolwiek zdecydowanie przekazywany sobie przez kilkanaście par czarnych rąk, których właściciele tłumaczyli mi w swoim języku dlaczego nie mogę zostać nabywcą roweru.
W ten sposób znalazłem się na korytarzu.
Tymczasem transakcja dobiegła końca. Walery zainkasował swoje dziesięć marek ku oburzeniu i lamentacji licznie zgromadzonych. Sfilcowany z wielkim nabożeństwem chwycił rower za baranie rogi i niczym ksiądz w Boże Ciało poprowadził za sobą procesję. Odetchnęliśmy z ulgą.
– Nu, rebiata, dawajtie zdieś– Walery wyciągnął z lodówki sześciopak Tuborga i z wyraźną ulgą postawił na naszym stoliku pod oknem.
Przyszedł Misza, Andrzej i my z Walerym. Wspominając ostatnie wydarzenia raczyliśmy się zimnym piwem, gdy dotarł do naszych uszu wzmagający się szum. Jakby rój pszczół…
Misza spojrzał przez okno.
– Wot, maładiec!
Na poszpitalnej, asfaltowej alejce wśród kasztanów zgromadził się niezły tłum. Otaczał właściciela sfilcowanej głowy, który ze śmiertelną powagą trzymał za kierownicę niebieski rower typu turystycznego, podczas gdy każdy z uczestników zdarzenia miał za punkt honoru objaśnić mu w jaki sposób należy rozpocząć jazdę.
Wśród tłumu czarnych wyróżniała się łysa czaszka człowieka białego. Widywałem go już od pewnego czasu: ubrany w dżinsowy garniturek, w wieku około trzydziestu lat, wyglądał jak profesor od rakiet z Penemunde. Postać doprawdy intrygująca.
Ostatecznie sfilcowany dosiadł pojazd chwyciwszy mocno kierownicę w swoje dłonie. Dwóch jego towarzyszy trzymało rower z tyłu, dwóch z przodu. Wszyscy mówili jednocześnie, dzieci piszczały, kobiety omdlewały, sfilcowany spięty jak Jurij Gagarin dał znak.
Musieli to omówić wcześniej, gdyż dwóch z przodu odskoczyło podczas gdy rozbiegowi zaczęli pchać rower. Mieli to opracowane nie gorzej niż uczestnicy mistrzostw świata w bobslejach, trzeba to szczerze przyznać.
Kiedy rower ze sfilcowaną głową osiągnął drugą prędkość kosmiczną, pchacze odpadli. Niebieska strzała pędziła radośnie wśród dzikiej euforii tłumu. Sfilcowany postanowił zapewne dorzucić coś ekstra. Coś, czego nie powstydziłby się adept Wyższej Szkoły Sztuki Cyrkowej w Julinku pod Warszawą. Przycisnął bowiem z całej siły dźwignię hamulca.
Przedniego.
Rower wykonał obrót o sto osiemdziesiąt stopni wokół przedniej osi. Matka Ziemia Berlińska przyjęła ten wyczyn głuchym tąpnięciem, a sfilcowany zlał się w jedno z podłożem. Na szczęście do końca trzymał pozycję kolarza co pozwoliło mu wylądować dokładnie na wielkiej pupie, oszczędzając jego sfilcowaną głowę.
– Wot, małodiec– Misza powtórnie wyraził swój podziw.
Powróciliśmy do Tuborga i planów na najbliższą przyszłość.
Następnego dnia miałem stawić się na osławionej Amrumer Strasse. Odebrałem tam cały plik kopii swoich dokumentów w związku z rychłym wysłaniem nas „na Bundes”, jak to określił był szeleszczący, czyli transferem z Berlina Zachodniego do Niemiec, też Zachodnich, ma się rozumieć.
Jak się zorientowałem, miałem oto w ręku kopie wszystkiego, co powiedziałem i uczyniłem od momentu zameldowania chęci pozostania azylantem. Całkiem pokaźna teczka. Miałem to zabrać ze sobą.
Czy to maj, czy dyskretny a niespodziewany kontakt wzrokowy z jakąś ładną Berlinianką na peronie metra na stacji Amrumer Strasse, czy jedno i drugie… dosyć powiedzieć, że ocknąłem się usłyszawszy zapowiedź w głośniku wagonu: Nechste Bahnhof: Friedrich Strasse.
Jak to?! Przecież to jest tranzytowa stacja w Berlinie Wschodnim?! Co ja tu…?!
Pierwsza myśl: uciekać!
No i uciekłem – wyskoczyłem z wagonu na peron. Drzwi zamknęły się z sykiem i pociąg ruszył z powrotem. Ja stałem tymczasem na peronie stacji pod Berlinem Wschodnim.
W moim marynarskim worku miałem stenogramy ze wszystkiego, co powiedziałem i uczyniłem do tej pory. Miałem wszystko, oprócz paszportu, ale zamiast tego posiadałem świnię zaświadczającą, że oddałem się we władanie kapitalistom. Zresztą, wystarczyło proste pytanie o stosunek do służby wojskowej, żeby wykluczyć mnie z gry na najbliższe dwa lata. Na początek.
Siląc się na spokój skarciłem się w myślach za pochopne wyskoczenie z wagonu. Gdybym pojechał dalej, no przecież ten pociąg jechał z powrotem do Berlina Zachodniego… Niestety, pojechał i teraz byłem zdany na siebie…
Siląc się w dalszym ciągu na spokój rozejrzałem się w sytuacji.
Peron pod Friedrich Strasse był raczej pusty, kilka osób zaledwie. Wśród nich … no właśnie: trzech drabów w mundurach. Szli w moją stronę, równym, pewnym i lekko rozbujanym krokiem charakterystycznym dla patroli żandarmerii.
W pierwszej chwili pomyślałem, że znalazłem się na planie filmu, gdyż kolor, krój i kształt ich mundurów do złudzenia przypominał te znane każdemu polskiemu dziecku, które choć raz oglądało przygody Klossa.
Kolor feldgrau, bryczesy i te fragmenty płotu na stójce od kołnierza przywodziły na myśl postać Hansa. Czerwone dodatki na czapkach i kołnierzach zaburzały jednak ten sielski obraz sprowadzając mnie na ziemię: kurwa, to enerdowscy stróże ich enerdowskiego prawa! Uciekać!
Ba, ale oni tylko na to czekali!
No dobra, cokolwiek uczynię będzie bardziej niż podejrzane… Omiotłem peron obojętnym na pozór spojrzeniem. Gdzie iść?!
Do góry po schodach? Tam Niemiecka Republika Dramatyczna. W prawo? Tam koniec peronu. W lewo? Na spotkanie patrolu, który już mnie dostrzegł i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że pewne sprawy muszą nieuchronnie zakończyć się w pewien sposób, opisany niewątpliwie w broszurze poświęconej instrukcji obsługi enerdowskiego strażnika prawa ( IO-DDR- 67).
Zarzuciłem na ramię mój zielony, marynarski worek, który zawsze, wszędzie i nieuchronnie przyciągał uwagę wszelkich służb upoważnionych do sprawdzania zielonych, marynarskich worków i poszedłem na spotkanie przeznaczeniu.
Szło ono oto w moją stronę pewnie, równym i lekko leniwym krokiem, na jaki może pozwolić sobie tylko John Wayne w końcówce westernu, bo wie, że choćby celował sobie w głowę z colta to i tak jego sześć kul dosięgnie bandę szesnastu braci bliźniaków nastających na jego rancho, jego stado i jego motorower.
Tak naprawdę nie było fajnie: trzech drabów zbliżało się do mnie nieuchronnie. Z pewnością nie mieli zamiaru minąć mnie obojętnie, o czym świadczył kontakt wzrokowy z tym w środku: jego spojrzenie przeszywało mnie jak aparat Roentgena.
„ Stróżu mój…jak czegoś nie zrobisz właśnie teraz, to wpierdolę się na zawsze!”- pomyślałem w momencie wybuchu lekkiej paniki.
I wtedy… wtedy poczułem na twarzy powiew powietrza: znak, że do stacji zbliżał się pociąg. To zmieniało sytuację.
Wciąż jednak szedłem na spotkanie enerdowskiego patrolu.
Pociąg zatrzymał się na peronie i na pozór obojętnie wszedłem do środka. Drzwi zamknęły się z sykiem właśnie wtedy, gdy zbliżył się do nich patrol.
Na dwie sekundy mój wzrok spotkał się ze wzrokiem tego w środku. Oczy kata, ale zaniepokoił mnie jego ledwie dostrzegalny uśmiech, trochę triumfujący, trochę jakby ironiczny.
Opadłem na siedzenie. Pociąg nabierał rozpędu zanurzywszy się w ciemność berlińskich tuneli. Najważniejsze, że jechałem!
Chociaż… najważniejsze było jednak – dokąd?! No właśnie: pewnie stąd ten uśmieszek! Wsiadłem w pośpiechu do pociągu, który kończy swój bieg w DDR?!
Rzuciłem się do mapy przyczepionej do ściany wagonu, czekając na zapowiedź głośnika: Nachste Bahnhoff: no właśnie, co?!
Spociłem się zanim usłyszałem, że następna stacja jest jednak w Berlinie Zachodnim. Chciałem ucałować Berlińską ziemię, tę zachodnią oczywiście.
Dotarłem do heimu. Znowu pachniał berliński maj: pachniał wieczorem, kebabami, pachniał znowu wolnością.
Obudził mnie trzask zamykanej lodówki. Był środek nocy. Spojrzałem zdumiony: Bogdan wyciągał z niej nasze zapasy, które mieliśmy przygotowane do wysłania w paczkach do kraju, odkładane z naszych skromnych racji żywnościowych. Otwierał je, próbował i odstawiał sięgając po nowe. W ten sposób zmarnował wszystko, co mieliśmy zdeponowane w lodówce. Robił to w jakiś dziwny sposób, metodycznie, jakby spiesząc się, żeby udało mu się skosztować wszystkiego, zanim zostanie odkryty.
Bogdan ostatnio był doprawdy dziwny: skryty, milczący, z nikim nie zamienił ani słowa od dłuższego czasu. Wydawał się być zamknięty w swoim świecie.
Rano cały stolik zastawiony był wszystkimi naszymi zapasami, otwartymi, zmarnowanymi i pozostawionymi. Bogdana nie było.
Jego dresy- złożone w kostkę- leżały pod schodami. Ich właściciel wybrał się na miasto tak, jak go stworzył Pan Bóg. Doszedł podobno aż do stacji metra Spandau. Po raz pierwszy widziałem, jak psychika może nie wytrzymać.
Po jego deportacji do Polski ostał mi się jego słowniczek polsko-angielski. Zawsze coś.
Następnego ranka dostaliśmy rozkazy wyjazdu.
Z mojego, wielkimi, czarnymi literami krzyczał napis: ZIRNDORF. Jedyną pociechą był fakt, że Misza i Andrzej mieli podobne zaproszenia.
Jakoś daliśmy radę dotrzeć na lotnisko Lilienthalla. Ale tu okazało się, że musimy mieć stempel, żeby wejść do samolotu. Zanim świńskim truchtem przebiegliśmy lotnisko, minęło trochę czasu. W końcu odnaleźliśmy Wielkiego Przystawiacza Pieczątek i mogliśmy spokojnie oddać się pięknej blond stewardessie, która wprowadziła nas na pokład Boeinga 707 upadającej właśnie linii Pan American.
To był mój pierwszy lot samolotem. Andrzeja zresztą też. Duże emocje przy starcie i jeszcze większe, kiedy samolot krążył nad Norymbergą. Byłem pewien, że to już koniec, widziałem czerwone dachy domów, kiedy pilot robił ostre zwroty na skrzydło. Jak na mój gust, leciał za wolno i nieuchronnie musiał spaść w te domki.
Chciałem podzielić się tą refleksją z Andrzejem, ale jego twarz koloru kartki papieru nie zachęcała do konwersacji na temat awioniki i awiacji, więc dałem spokój oczekując z rezygnacją na to, co ma się zdarzyć.
Po zaskakująco miękkim lądowaniu znaleźliśmy się w hallu lotniska. Uderzyła nas wielka cisza. Nikt na nas nie czekał, nikt nas nie witał, nikogo nie obchodziło, co się z nami stanie.
Po kilkudziesięciu minutach zaczęliśmy się odnajdywać, wkrótce zawiązał się komitet azylancki. Okazało się, że na zewnątrz jest autobus, ale trzeba kierowcy zapłacić po pięć marek od głowy, żeby dostarczył nas do dworca kolejowego w Norymberdze. Facet zrobił dobry interes i wkrótce znowu staliśmy bezradni tym razem przed dworcem kolejowym.
Komitet ustalił, że teraz każdy musi dotrzeć do niedalekiego Zirndorfu na własną rękę. Niektórzy organizowali się i brali taksówki, inni jechali metrem, a my, poszliśmy na piechotę. Przewodnik podobno znał skróty, a ja przyłączyłem się do grupy naiwnych…Po trzech godzinach marszu i trzech zaoszczędzonych na autobus markach zameldowaliśmy się przed jakimiś koszarami otoczonymi drutem kolczastym.
Mieliśmy szczerze dosyć, chcieliśmy wziąć prysznic i paść na łóżko. Albo paść i bez prysznica.
Po selekcji dotarliśmy do swoich pokoi. Andrzej i Misza zamieszkali razem, ja dostałem przydział do pokoju 225.
Wszedłem bez pukania. Podobno jest to dobry zwyczaj grypsujących. W środku zastałem trzech identycznych Polaków: około trzydziestki, dobrze zbudowani i w najmodniejszych, szeleszczących dresach. Po wstępnych grzecznościach zwaliłem się na swoje kojo, które przypadało na piętrze łóżka.
Następnego dnia zacząłem pomału oswajać się z tutejszym życiem. Nie przypominało sielanki z Berlina: ludzie ze wszystkich stron świata, jakaś nerwowość w powietrzu, no i te mury koszar SS nie napawały optymistycznie.
Musieliśmy uczyć się wszystkiego od nowa. Zasady panujące w Zirndorfie były dalekie od tych w naszym starym heimie w Berlinie. Tu trzeba było mieć głowę dookoła karku, żeby przetrwać.
Przekonałem się o tym już wkrótce.
Prysznic z lekko letnią woda był dostępny tylko od 13.00 do 13.30, za to codziennie. Była to duża, wspólna hala z kawałkami rur sterczących ze ściany. Zastanawiał fakt, że o ile biali po kilku minutach opuszczali ten rejon, Hindusi stali wciąż pod strumieniem wody uśmiechając się przyjaźnie do nas, nowo przybyłych.
Poruszyłem ten wątek wieczorem:
– Ci Hindusi są tacy mili…
Moi nowi koledzy spojrzeli na mnie ze współczuciem:
– Tylko uważaj, żeby ci mydło nie upadło pod prysznicem…
Postanowiłem się pilnować. Nie odpowiadałem na miłe zaczepki z ich strony, kiedy wracali z ubikacji niosąc ze sobą kartony po soku jabłkowym z wodą do podmywania. Szczególnie intrygował mnie ten z uciętą prawą ręką… Jak on …?!
Tego wieczoru wróciłem od Miszy i Andrzeja, gdzie wychyliliśmy kilka piw. Mimo późnej pory pomyślałem, że odwiedziny wc będzie dobrym pomysłem przed snem.
– Weź klamkę… – poradził jeden z szeleszczących dresów nie odrywając się od czytania. Drugi spał, a trzeci prał skarpetki w umywalce.
Zabrałem klamkę i powlokłem się oddać honorowo mocz. Kiedy wracałem jednak, sytuacja uległa zmianie.
Na końcu wyludnionego korytarza stał półnagi mężczyzna o karnacji praindoeuropejskiej. Początkowo myślałem, że zakrztusił się ością, on jednak wykrzykiwał coś w swoim języku machając dużym, kuchennym nożem. Rozejrzałem się wokół: było pusto, a więc komunikat z pewnością adresowany był do mnie. Należało spokojnie ocenić szansę: nasz pokój był dokładnie w połowie drogi między nim a mną. Inne pokoje, do których mogłem ewentualnie się schować, korzystały z niepisanego prawa do bezpieczeństwa i nie posiadały klamek na zewnątrz.
Skupiłem się na przeciwniku: niewysoki, dwudziestokilku latek z gołym, zakrwawionym torsem, takimż łukiem brwiowym i wyraźną wolą stoczenia walki na dobranoc i na noże.
Zapewne ćwiczył to odkąd zaczął chodzić. Ja – odkąd zacząłem chodzić ćwiczyłem chodzenie.
Praindoeuropejski wycharczał coś o Akbarze i zamachał nożem zachęcająco. Podjąłem decyzję: działając z zaskoczenia wystartowałem do najdłuższego z najkrótszych biegów w moim życiu. Po dwóch sekundach na przetworzenie danych ruszył i on. Mieliśmy spotkać się przy naszych drzwiach.
Najważniejsze, żeby trafić klamką! Udało mi się za drugim razem, kiedy już widziałem czerwone białka oczu praindoeuropejskiego. Wpadłem do pokoju zatrzaskując za sobą drzwi, na które wpadł z impetem półnagi. Siła jego ataku odrzuciła mnie w głąb pokoju. Spojrzałem na szeleszczące dresy- jeden prał skarpetki w umywalce, drugi czytał, a trzeci…
… zerwał się ze swojego łóżka, chwycił jedną ręką stare, dębowe krzesło i otworzył drzwi. Zawsze myślałem, że w westernach mają te krzesła podpiłowane. Stare, esesmańskie krzesło, które pogrzebało pod swoimi szczątkami zdumionego praindoeuropejskiego z całą pewnością nie było podpiłowane. Ale spełniło swoją rolę.
– Jebany Marokańczyk… – skomentował pod nosem mój wybawca usprawiedliwiając tym samym swój brak gościnności.
W następnej sekundzie wszystko wróciło do normy: jeden nadal prał skarpety, drugi czytał, trzeci ponownie oddał się w objęcia Morfeusza. Tylko ja wciąż stałem z klamką.
– Tak tu właśnie jest, stary! Chodź, weźmiemy prysznic!
Szeleszczące dresy zerwały się radośnie z łóżek. Podążyłem za nimi.
Minęliśmy po drodze jakąś wizję przestrzenną złożoną z elementów konstrukcyjnych krzesła, ludzkich nóg i noża kuchennego.
Poszliśmy schodami na wyższe piętro, gdzie napis zabraniał wyraźnie wstępu. Kłódka na drzwiach bardzo chętnie ustąpiła pod wpływem jakiegoś polskiego wynalazku. Byliśmy oto na trzecim piętrze koszar, którego nikt nie odwiedzał od bardzo wielu lat.
Szeleszczący uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo. Weszliśmy do dużego, wykafelkowanego w całości pomieszczenia i zamknęliśmy za sobą drzwi. Skrajne, wielkie krany zostały z pewnym trudem odwrócone o dziewięćdziesiąt stopni do siebie. Wkrótce popłynęły z nich dwa potężne, gorące bicze wodne. W ten sposób każdy przekręcił sobie swój kran i pozostaliśmy w pieszczocie gorących strumieni tak długo, aż temu od prania skarpetek zaczęła lecieć z nosa krew.
Pomału powlekliśmy się z powrotem, aby następnego dnia powtórzyć proceder.
Po dwóch tygodniach pobytu w Zirndorfie otrzymaliśmy rozkazy wyjazdu do upragnionych pensjonatów, w których mieliśmy spokojnie wieść życie aż do czasu interview w ambasadzie kanadyjskiej, po którym następował wylot do tego pięknego kraju.
Misza wyjechał do Norymbergi i od tego momentu ślad się urwał. Andrzej i ja zostaliśmy wysłani do miejscowości, której nazwa dla nas była równie prosta do wymówienia, jak moje nazwisko dla Niemców: Windischeschenbach.
Na ściennej mapie znaleźliśmy ją gdzieś na Bawarii, niedaleko czeskiej granicy.
Z uczuciem ulgi wsiedliśmy do autobusu, który miał nas zawieźć wreszcie do miejsca, gdzie odpoczniemy po trudach i znojach Berlina i Zirndorfu: do małego, zacisznego bawarskiego pensjonatu…
Autobus krążył po Bawarii, rozwożąc rodaków po heimach w różnych miastach i miasteczkach. Nie obyło się bez łez, kiedy rozdzielane rodziny musiały wysiadać w miejscach nieraz zapomnianych od Boga i ludzi.
W końcu przyszedł czas i na nas: pustawy autobus podjechał wreszcie i do naszego miejsca przeznaczenia. Z daleka, już z drogi ekspresowej widoczna była jakaś baszta z biało-czerwoną flagą na maszcie. To powinno nas zaniepokoić. Wręcz przeciwnie:
– Patrz, już na nas czekają! – Andrzej nie nauczył się jeszcze niczego, mimo, że już od kilku tygodni mieszkał w Niemczech.
Zjechaliśmy bardzo krętą i stromą uliczką na duży parking przed marketem z napisem „Sema”.
Było to doprawdy malownicze miejsce, gdyby nie słowa kierowcy, który oznajmił, że jesteśmy na miejscu i mamy wysiadać.
Nikt z nas, około dziesięciu facetów nie rozumiał, dlaczego mamy wysiadać akurat tu: za sklepem płynęła urocza rzeczka i poza jakimś pomieszczeniem, które wyglądało na magazyn zakładów zbożowych jak okiem sięgnąć nie było widać niczego, co mogłoby przypominać wymarzony pensjonat. Jednak kierowca nalegał, bo miał jeszcze kawał drogi przed sobą.
Postanowiliśmy wysiąść i rozejrzeć się w sytuacji, tym bardziej, że od wielu godzin siedzieliśmy w nagrzanym autobusie i byliśmy spragnieni.
Kierowca ochoczo otworzył bagażnik i wyładowywał nasze torby, podczas gdy grupa inicjatywna postanowiła iść i zbadać budynek magazynu.
Za chwilę pokazali się w drzwiach, krzycząc z daleka:
– SPIER-DA-LA-MY STĄD!!!
Kilka chwil na przeanalizowanie sytuacji dało przewagę naszemu kierowcy, który z sykiem zamknął drzwi i z czarującym uśmiechem rozłożył ręce. Uśmiech nie znikał mu z twarzy, kiedy odprowadzany najcięższymi epitetami i innymi oznakami sympatii pomału odjeżdżał spod marketu „Sema” dając nieuchronnie świadectwo temu, że nie był to pierwszy i ostatni raz, kiedy spełniał swoją powinność w stosunku do azylantów.
I tak oto znaleźliśmy się w malowniczym skąd inąd Windischeschenbach.
Był czerwiec 1989 roku.
Windischeschenbach
Grupa inicjatywna przyniosła niedobre wieści, oj niedobre!
To, co wzięliśmy za magazyn był w istocie pensjonatem, w którym mieliśmy spędzić najbliższe kilka miesięcy.
Był to wielki, bardzo stary dom z małymi okienkami i spadzistym dachem pokrytym łupkiem. Parter zajmowały jakieś nieodgadnione i nieużywane magazyny i garaże. Właściwy Azylheim czyli dom azylanta znajdował się na piętrze.
Nie mając innego wyboru powlekliśmy się w jego kierunku prowadzeni przez czujny wzrok siwego stojącego w oknie.
Za drzwiami wejściowymi był ciemny korytarz i wąskie, drewniane schody na piętro. Obok, na parterze znajdowała się łazienka z trzema umywalkami, jednym działającym prysznicem i starą pralką. Poszliśmy ostrożnie na górę skrzypiącymi niemiłosiernie schodami. Dotarliśmy do wąskiego i ciemnego korytarzyka, od którego odchodziły różne drzwi, albo i nie- kilka pomieszczeń, w tym WC ich nie posiadało.
Weszliśmy do pierwszego z brzegu pokoju. Był pusty, ciemny i strasznie śmierdziało czymś, co przypominało mi czasy zabawy za garażami w młodości w Pile: słodkawo mdły zapach moczu. Pokój wyposażony był w metalowe szafki i trzy piętrowe łóżka z jakimiś starymi materacami. Poza tym nic. Cisza. Staliśmy przez chwilę zdumieni, kiedy w drzwiach ukazał się siwy brodacz w czerwonej podkoszulce. Obrzucił nas bez słowa spojrzeniem, ściągnął dwukrotnie łopatki wyciągając jednocześnie do przodu głowę:
– yyyy… nowi? – przemówił w języku Jana z Czarnolasu, do którego zresztą był podobny.
– Przyjechaliśmy z Zirndorfu, ale to chyba nie tu, bo mówili nam, że jedziemy do pensjonatu…
– yyyy… stary, a gdzie ty myślisz, że jesteś, to jest pensjonat „ Pod Gołębiami”, nie widziałeś malunku na ścianie zewnętrznej?! Yyyyy…”Taubenhaus”.
W drzwiach stanął dobrotliwie uśmiechający się grubasek między czterdziestką a pięćdziesiątką o aparycji przedwojennego plebana z prowincji.
– I co tu mamy Zbyszku?- zwrócił się do siwego, który okazał się być Zbyszkiem. Ten zachichotał cieniutko przez nos i z jakąś ironią odparł:
– yyy…y… panowie z Zirndorfu, proś na pokoje, bo przyjechali do naszego pensjonatu…yyyy, pewnie zdrożeni!- znowu zarechotał przez nos.
Grubasek zamknął za sobą drzwi i przedstawił się:
– Jestem Marek warszawiak. Zajmujcie koja i zapomnijcie o Zirndorfie czy Berlinie. Tu jest Windisz i inne życie. Acha, to kojo jest zajęte przyjacielu, tu sypia Jajo jak wpada podpisać listę obecności- to było do mnie, bo położyłem swoją torbę na parterze łóżka w kącie.
– To ilu was tu mieszka?
– yyyy…tego nikt nie wie, jest kilku chłopaków, których zapewne zaraz poznacie- hi hi hi- inni siedzą na Bundes i wpadają tylko we wtorki podpisać listę obecności, prawda Marku? – zwrócił się do warszawiaka, któremu uśmiech wikarego z przedwojennej wsi nie schodził z ust.
– Nnnie, no pewnie Zbyszku, zresztą pewnie wkrótce przyjedzie też Szmit, nasz hausmajster, żeby was spisać i zrobić wam zdjęcia do nowych świń. On zawsze…
Dalszy wywód warszawiaka przerwał gwałtowny huk i trzask. Odskoczyliśmy pod ścianę. Drzwi, wyrwane z zawiasów leżały oto u stóp młodego człowieka w białej podkoszulce, który był z całą pewnością nie tylko pod wpływem Bruce’a Lee. Za nim stał jakiś olbrzym z włosami a la Durrer. Albrecht Durrer.
Młody potoczył po nas bardzo zmęczonym spojrzeniem i pomału podszedł do mnie. Kiedy spodziewałem się najgorszego, wyciągnął rękę:
– Albert.
– Cześć…
– Poci ci się ręka, przyjacielu, długo tu nie wytrzymasz- zawyrokował mamrotliwie trzymając w mocnym uścisku moją dłoń i patrząc w oczy.
Jakkolwiek bardzo się mylił, w tym momencie nie było to ważne, gdyż Albert wyraźnie chciał błysnąć przed wszystkimi i zastanawiał się zapewne, czy jestem odpowiednią osobą do tego celu.
– Aaaalbercik… caałe życie… – ten ufryzowany wyszedł z cienia. Miał z dwa metry, około trzydziestki i twarz pirata. Zresztą, ubrany był w jakąś koszulkę i krótkie spodenki nawiązujące do motywów hawajskich.
– Albercik!- kiwając się wyciągnął rękę, ale Albercik zignorował ten poddańczy gest, taksując nas mętnym wzrokiem.
– Nnnno, chujtam ajtam, no nie?!- z nicości wyszedł teraz człowieczek w nieokreślonym wieku, wzrostu bardziej niż lichego. Jego pucułowata twarz i zamglone oczy dobitnie wskazywały na to, że należał do kompanii. Pochylił się nad nim Zbyszek, ironizując:
– Tak, Johnny, yyyy, na frasunek dobry trunek, napij się jeszcze!
– Ale, no nie?! A… ale to nie o to chodzi- Johnnym wstrząsnęły pijackie konwulsje śmiechu.
Zbyszek przyjrzał mu się badawczo:
– A , yyy, o co?!- i łopatki do tyłu z wyrzutem głowy do przodu, dwakroć.
– Aaalee… nieee… o to! – Johnny śmiał się do rozpuku.
– A pan Zbyszek się wstrząchnie, o! – tu zademonstrował tik Zbyszka – i musi wiedzieć, tak? – zaatakował nie bez problemów artykulacyjnych.
W międzyczasie Albercik ustawił z powrotem drzwi w ramę i z półobrotu wbił w nie nogę. Miało nas to powalić chyba na kolana. Warszawiak trząsł się ze śmiechu:
– Ależ oni tylko tak się bawią…!
Tymczasem noga Albercika utkwiła po kolano w dziurze. Krwawe pręgi na jego nodze zaświadczały o tym, że drzwi nie poddały się bez walki.
Obserwowaliśmy to wszystko z niekłamanym podziwem, kiedy Johnny podsumował:
– … chujtam, ajtam …
Zanim wchłonęła go nieodgadniona ciemność korytarza zdążył jeszcze zadać zasadnicze pytanie:
– Paciara, nnno idziesz czy nie?! Jeszcze mamy pół byka na stole!
Te słowa wyrwały rzeczonego Paciarę ze stanu nirwany, bo trzymając się ściany podążył za kolegą, nie szczędząc mu zachrypniętym głosem komplementów:
– Johnny, ty kurwo syberyjska, jak myślisz, mogę wychlać czy nie mogę wychlać?!
– Aaale to nie o to chooodzi, no nie?- odpowiedział mrok korytarza.
Pozostawiony samemu sobie Albercik wyrwał się w końcu z objęć drzwi i podążył za nimi.
Byliśmy pod wrażeniem.
– To jeszcze nic, w poniedziałek wraca Bogdan, to się będzie działo…-zarechotał warszawiak do Zbyszka, który odpowiedział krótkim, nerwowym chichotem.
– Yyyy… i znowu poleje się krew!- dodał człowiek w czerwonej, elastycznej podkoszulce.
Tymczasem na końcu korytarza zaczął się obrzęd ostatków: kończyła się oto dwulitrowa butla taniego wina i wkradł się pewien element niepokoju i nerwowości.
Zaczęliśmy się zastanawiać, co ze sobą zrobić, żeby przetrwać tę noc i rano udać się jakkolwiek z powrotem do Zirndorfu. Postanowiliśmy, że najbezpieczniej będzie przespać się na strychu, na który prowadziły bardzo wąskie i niepewne drewniane schodki. Zawsze to jakaś gwarancja bezpieczeństwa. Kiedy tak debatowaliśmy w obsikanym pokoju, nagle z jednego z łóżek rozległa się deklaracja:
– A mnie się tam podoba!- głos należał do jednego z tych, którzy przyjechali z Zirndorfu naszym transportem.
Leżał na górnym łóżku, w jednym ręku miał właśnie zakupione w Semie piwo a w drugim świerszczyka. Człowiek był jakby trochę rumuńskiej urody: ciemna karnacja, czarne włosy i ten głos, ten głos, który był jakby za wysoki na mężczyznę.
Andrzej z Biłgoraja.
Spojrzeliśmy po sobie i pomału ruszyliśmy na strych.
Noc nie należała do spokojnych, z dołu wciąż dochodziły nas wrzaski i dźwięk tłuczonego szkła, ale zabarykadowane drzwi na strych dawały nam na tyle poczucia bezpieczeństwa, że oddaliśmy swoje ciała jakimś starym materacom zgromadzonym na strychu i zasnęliśmy w ubraniach, żeby nie było siary, jakby trzeba uciekać.
Rano przyjechał człowiek, który z urzędu miał nad nami pieczę- Szmit. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że nie trafił w swój czas: dwudziestokilku letni klocowaty blondasek z nie ukrywaną nienawiścią w oczach. Gdyby urodził się pięćdziesiąt lat wcześniej, z pewnością zrobiłby błyskotliwą karierę dumnie nosząc na kołnierzu swojego munduru te fragmenty płotu, które nosił Kloss, albo co pewniejsze ten znak ze słupów z wysokim napięciem na czapce.
Siedzieliśmy przy stole w kuchni. Usiadł i on, ale nie bardzo wiedział, co powiedzieć, właściwie nie miał nic do powiedzenia, co stawiało pod znakiem zapytania sens jego obecności. Rozmowa nie ciasto, nie musi się kleić, więc nasz hausemeister powiedział po dłuższej chwili:
– Schmidt
Ponieważ nie bardzo wiedzieliśmy, czym możemy się odwzajemnić na taką wylewną gościnność, siedzieliśmy cicho.
– Na ja- Schmidt przeszedł do konkretów. Ruchem głowy kazał nam wsiąść do jego busa, którym zawiózł nas do miejscowego fotografa. Sesja była bardzo miła i za chwilę byliśmy wolni.
Udaliśmy się z Andrzejem do Normy, sieci tanich sklepów, gdzie nabyliśmy po sześciopaku piwa. Pomału szliśmy ulicami miasteczka, w którym mieliśmy spędzić wiele następnych miesięcy.
Windischeschenbach okazał się bardzo miłą i przyjazną miejscowością, mimo tego, że mieszkało tam wielu „ wypędzonych” z naszych pomorskich ziem.
Nasz heim znajdował się przy wielkim parkingu dużego marketu „Sema”. Za jego plecami płynęła miejscowa rzeka Waaldnab. Do miasta przechodziliśmy przez bardzo stary, kamienny most, za którym znajdował się wiadukt. Jeździły po nim pociągi do Monachium. Dalej była zalesiona góra, jej ostrym stokiem prowadziła alejka. Tam udaliśmy się z Andrzejem i naszym piwem.
Siedzieliśmy na ławce, u stóp mając linię kolejową, rzekę, plac przed „Semą” i w perspektywie nasz dom. Jedyne miejsce bezpieczne na teraz. Siedzieliśmy pociągając tanie, bawarskie piwo i wpatrując się w miejsce, do którego mieliśmy wrócić. Wydawało się, że dach podskakuje- jak pokrywka na kipiącej zupie- w rytm słyszalnych nawet tutaj awantur. Wydawało się także, ze nie mieliśmy wyjścia w ten piękny skąd inąd lipcowy wieczór. Andrzej był szczerze przerażony:
– Jak mamy tam wrócić?! Przecież nie doczekamy rana! Widziałeś tych pijaków?! Oni przyjdą w nocy i nas zarżną! Lepiej zostańmy tu na ławce!
Wraz z każdą wypitą butelką problem jednak zaczynał wydawać się coraz bardziej błahy. Wróciliśmy w końcu wręcz ochoczo.
W kuchni poznaliśmy innych współlokatorów: właśnie wrócili z pracy i przygotowywali sobie późny obiad, brali prysznic lub robili pranie. Trochę nas to podbudowało na duchu.
Azylheim, znajdował się na piętrze wielkiego, ponoć trzystuletniego domu, co na Bawarii nie jest czymś specjalnie dziwnym. Od drzwi naszego pokoju ciągnął się długi, ciemny korytarz zakończony drzwiami do królestwa Paciary i Albercika. Przez framugę po drzwiach z lewej strony wchodziło się do ubikacji – trzy pisuary i dwie kabiny, bez drzwi naturalnie. Wszedłszy z korytarza na prawo można było znaleźć się w przestronnej kuchni, była ona pomieszczeniem przechodnim do ostatniego pokoju. Tam mieszkali ci, którzy mieli pracę i trzymali się razem: Szwagry, Klata i Franek. Zbyszek i warszawiak mieszkali natomiast w malutkim pomieszczeniu przy kuchni, nad schodami. Mieściło się tam tylko łóżko piętrowe i metalowa szafka. Całe ściany i sufit wytapetowane były rozkładówkami z Playboya.
Pokój Paciary i pracujących był kiedyś jednym pomieszczeniem, ale został podzielony na dwie części przy pomocy jakichś starych meblościanek ze „szperów”.
Od naszego pokoju odchodziły drzwi do małego, tajemniczego pokoiku. Były zawsze zamknięte na klucz, tylko czasami przemykał się nimi jakiś niewysoki grubasek w niemiłosiernie usmarowanym kombinezonie.
Zaczęliśmy ten wieczór od zastawienia drzwiami otworu . Dawało to trochę złudnej intymności i bezpieczeństwa. Położyłem się jednak na miejscu rzeczonego Jajki, nade mną Andrzej. Ten z Biłgoraja wciąż znosił ze strychu świerszczyki i korzystając z wcześniej zrobionych zapasów w Semie leżał na łóżku sycząc od czasu do czasu otwieranymi kapslami. Jedno piętrowe łóżko w rogu zarezerwowane było- jak nam powiedział Zbyszek- dla Arabów, którzy wyjechali do krewnych na przepustkę.
Intrygowała tylko nieobecność tego łysego w jeansowym mundurku, który też przecież przyjechał z nami…
Tymczasem na drugim końcu korytarza dał się słyszeć jakiś niepokój: najpierw wrzaski, odgłosy przewracanych mebli i tłuczonego szkła. Cos działo się u Paciarów, ale jakoś nikogo to nie wzruszało.
Ostrożnie odsunąłem drzwi i poszedłem do kuchni. Przy oknie stał Zbyszek: jedną nogę oparł na krześle i podparłszy się łokciem o kolano palił papierosa patrząc na zachodzące leniwie słońce.
– Cześć, co tam się dzieje?- zapytałem zamykając za sobą drzwi. Zbyszek spojrzał na mnie, jakbym spadł z księżyca. – Stary, jebnięęęci, jak się napiją to nie wiedzą co robią, no mówię ci, jebnięęęci!
Niepokój jednak odżył ze wzmożoną siłą, co gorsza przeniósł się na korytarz:
– Jak ja mam wychlać jak kurwa nie ma tematu na stole!- Paciara darł się swoim ochrypłym głosem.
– Ale to nie o to chodzi, nno niee?- zabrał głos Johnny.
– Te, łysy, ty skąd się tu wziąłeś, ty blać syberyjska?!- zdziwił się Paciara na widok wyłaniającego się z ciemności korytarza tego jeansowego, który trzymał w ręku reklamówkę z Semy. Paciara kiwając się rozważał coś chwilę, wreszcie postanowił:
– Idziemy na zakupy, Johnny, gdzie jesteś?!
– Chujtam, ajtam, możemy iść- zgodził się mały człowieczek, dodając jednak dla jasności- Aaale to nie nie o to chodzi!
W następnej chwili dał się słyszeć łoskot, jakby ktoś zrzucił ze schodów potężny wór ziemniaków. Za nim ostrożne stąpanie.
– To zdecyduj się, nno nie, idziesz czy jesteś zabity, bo nam sklep zamkną, nno nie?!
– Johnny, już jestem na dole czy jeszcze nie, do kurwy nędzy, bo nic nie widzę?!
Trzask zamykanych drzwi oznajmił ich wyjście.
– Stary, no mówię ci, jebnięęci, no popatrz!
– Ależ oni tylko tak się bawią!- doszedł nas znajomy głos z pokoiku obok kuchni.
Tymczasem wielki, bosy, obsikany Paciara parł naprzód trzymając się barierki przed sklepem. Za nim halsowała ostrożnie malutka postać w sztywnych od brudu spodniach od garnituru i białej, poplamionej niemiłosiernie wszystkimi możliwymi winami podkoszulce gimnastycznej. Za chwilę obydwaj zniknęli w drzwiach pawilonu.
– Stary, już wiem jak to się skończy- Zbyszek zwrócił się do warszawiaka i zachichotał cieniutko- jeszcze dzisiaj poznasz Małego Zielonego- przepowiedział.
Tymczasem przy wejściu do Semy coś zaczęło się rzeczywiście dziać: otworzyły się drzwi i w panice wybiegła jakaś emerytka oglądając się z trwogą. W ślad za nią pokazała się wielka postać w zlepionych włosach do ramion trzymająca w ogromnych łapskach dwie butelki wódki Gorbaczow. Podczas gdy Paciara usiłował wyznaczyć azymut chwiejąc się okrutnie, z drzwi wyszła bardzo ładna blondynka w białym sklepowym fartuszku :
– Ich rufe Polizei!– zagroziła.
– Chuj ci w dupę- odparł na to Paciara, próbując odkręcić kapsel. Nie mógł się jednak zdecydować, od której flaszki zacząć i w efekcie jedna z nich wypadła mu z rąk rozbijając się z głośnym jęknięciem o asfalt.
– O kurwa, to przez ciebie!- Paciara zaryczał w stronę drzwi co sprawiło, że ładna blondyneczka zrozumiawszy perfekcyjnie jego przesłanie wycofała się w głąb sklepu, przepuszczona grzecznie przez wychodzącego właśnie Johnnego.
– Ich rufe Polizei– powtórzyła, ale Johnny przywołał na pucułowatą twarz najpiękniejszy swój uśmiech i z rozbrajającą szczerością wyznał:
– Niśfesztejen!
Tymczasem Paciarze udało się pokonać nakrętkę i odchyliwszy swoje skołtunione loki do tyłu wlał w siebie z ulgą kilka łyków, przekazując solidarnie butelkę koledze. Obaj spojrzeli jeszcze tylko na rozbite szkło i mokrą plamę, wreszcie Johnny zadeklarował:
– Chujtam, ajtam Walduś, to i tak nie o to, rozumiesz, chodzi, nno nie?!
Pogodzeni z losem poprowadzili się w stronę heimu.
Gdzieś na dole w miasteczku pojawiły się odległe i słabe rozbłyski niebieskawych świateł. Było widać, jak odbite od wąwozu domów przesuwają się coraz szybciej. Ku nam.
Nad rzeką zaczęły nieśmiało cykać świerszcze, niepewne, czy można już czy jeszcze lepiej poczekać, aż za tymi dwoma zamkną się drzwi…
Na dole ciemnego korytarza trwała walka dwóch postaci z siłami grawitacji.
– Johnny, nic tu nie widać, gdzie mam kurwa iść jak nic nie widzę?!
– Nno nie, do góry, Walduś, dawaj, no nie?
Kiedy byli w połowie ciemnych schodów przez szybę w drzwiach wejściowych wpadło trochę niebieskawego, pulsującego światła.
– Masz flaszkę Johnny?! Bo ja mam puste ręce, a ty?!
– Ja też, została na dole, no nie?
Tymczasem widzieliśmy jak pod pawilon podjechało policyjne audi 80. Zgasły niebieskie światła i z auta wysiadł niewysoki człowieczek. Wolnym, rozkołysanym krokiem Johna Wayna ruszył w stronę sklepu zakładając na głowę policyjną czapkę.
– Kto kurwa wyłączył znowu światło?! Idziemy na dół Johnny, muszę coś wychlać.
– No kurwa, Walduś, tu masz flaszkę w kieszeni, no patrz!- triumfalnie wskazał Johnny.
Paciara w ciemności odkręcił zakrętkę i pociągnął potężny łyk.
– Idziemy dalej… – wymamrotał.
Przetoczyli się z hukiem przez korytarz i wpadli do swojego pokoju. W tym czasie policjant szedł już w stronę naszego domu.
– No to będziemy mieli wizytę- westchnął Zbyszek.
W tej samej chwili ktoś zdecydowanym ruchem otworzył drzwi. Do kuchni wszedł niewysoki człowiek koło pięćdziesiątki. Na głowie miał policyjną biało-zieloną czapkę, ubrany był w policyjną zieloną kurtkę mundurową z odznaką bawarskiej policji, a niżej… niżej były zielone spodnie od dresów i białe adidasy.
Mimo to patrząc od pasa w górę wzbudzał respekt.
– Wo ist er?!- wycedził przez zaciśnięte zęby. – Gdzie on jest?!
– Yyy… her Muhlke… yyy… ony ist szlafen!- poinformował Zbyszek wskazując jednocześnie głową kierunek, gdzie można było spodziewać się śpiącego Paciary. Do tego dorzucił jeszcze jednego wstrzącha, aby uwiarygodnić swoje zeznanie.
– Janush da?!
– Yyy… ein moment… yyy… Klata! Dawaj, ktoś chce cię widzieć!- zawołał Zbyszek w kierunku pokoju pracujących.
W drzwiach stanął niewysoki, dobrze zbudowany blondynek o niebieskich oczach patrząc wyczekująco na policjanta.
– Komm mit– ręką wskazał pokój Paciary.
Poszliśmy za nimi. Mały Zielony trzymając rękę na kaburze otworzył energicznie drzwi i natychmiast dostał w twarz: smród oparów przetrawionego alkoholu, moczu, starych petów i skarpet zatykał oddech. W mroku rozświetlonym tylko słabym światłem z korytarza widać było stół , na którym stały puste butelki po bykach, piwie, jeden brudny, wielki adidas sąsiadował tam ze śladami posiłku zjedzonego jakiś czas temu. Na podłodze walało się szkło z rozbitej butelki w kałuży rozlanego wina. Wiele wskazywało na to, że opuściło ono już układ moczowy jakiś czas temu…
– Ach du liebe Zeit… – szepnął z podziwem Mały Zielony i poświecił swoją policyjną latarką. Jej snop padł na czarne stopy zwisające ukośnie z łóżka. Należały one do wielkiego osobnika, który z dużym impetem musiał zaryć się w swój brudny barłóg, na co wskazywało ułożenie ciała. Nie dawał znaku życia.
Policjant skierował latarkę na sąsiednie łóżko- pod kocem spał Albercik, zwinięty w kłębek, wystawały tylko stopy w adidasach, które jeszcze niedawno walczyły z naszymi drzwiami.
Nagle w snopie światła ukazała się trupia czaszka: łysa głowa przywołała na twarz jakiś grymas i powiedziała:
– hyy!
– Mein Got!- Mały Zielony odpiął kaburę- Wer ist das?! Kto to jest?!
– Yyyyy… niśt śisen! Das ist Docent, niśt śisen!- Zbyszek jako pierwszy rozpoznał zjawę.
– Er ist neuer here, von Zirndorf gekommen gestern– to nowy, przyjechał wczoraj z Zirndorfu- objasnił Klata najlepiej jak umiał. Docent nerwowo pogładził się po łysinie i potwierdził:
– Hyyy!
Policjant odwrócił się, trzymając jednak wciąż wzrok na Docencie, wreszcie powiedział do Klaty wskazując na pokój:
– Ich abhole beide morgen acht uhr zum… Przyjadę po nich jutro rano…
– Jawohl, Herr Muhlke– Klata musiał dobrze żyć z Małym Zielonym, jak zresztą wszyscy pracujący na czarno Polacy, z czego obie strony doskonale zdawały sobie sprawę.
– Kobeschko?!- policjant pragnął jeszcze zobaczyć się z Johnnym.
– Yyyy… uciekł i zmylił pogonie!- ze zwykłą sobie ironią zachichotał Zbyszek, na co Herr Muhlke tylko machnął ręką i rozglądając się dyskretnie ruszył w dół po schodach nie odrywając ręki od kabury.
Wróciliśmy do kuchni, żeby pozbierać myśli.
Szwagier właśnie skończył kolację. Wysoki, wąsaty człowiek po trzydziestce, pochodził z Krakowa. Był tu razem ze swoim szwagrem, Waldkim, stąd ksywa. Pracowali gdzieś na budowie w Weiden.
– Co panie Zbyszku, znowu Zielony miał robotę poza godzinami! Podupcone towarzystwo- podsumował lokatorów pokoju na końcu korytarza.
Usiedliśmy przy małym stoliku. Przez otwarte okno wpadało rześkie, wieczorne powietrze od rzeki. Świerszcze postanowiły nie czekać już dłużej i zaczęły swój koncert, gdy w otwartych drzwiach kuchni pojawiła się jakaś drobna sylwetka.
– Johnny, gdzie ty byłeś?! Mały Zielony chciał cię przesłuchać jako świadka!- Zbyszek wyraźnie ucieszył się z faktu cudownego odnalezienia się małego człowieczka.
– Chujtam ajtam! Ja może jestem dziad, ale honorowy- niespodziewanie zadeklarował, jakby to miało wyjaśnić, gdzie był.
– Chodź tu i opowiadaj, co tam się wydarzyło!- zaprosił Zbyszek.
Coś jednak wyraźnie wisiało w powietrzu, jakaś nerwowość, czegoś brakowało, żeby spiąć ten dzień klamrą…
– Dejże te flaszke coście zajebali w Semie, to będzie cie lepiej zrozumieć- polecił Szwagier rozładowując tym samym napięcie. Johnny z pewnym trudem odbił się od framugi i udał się do pokoju. Tymczasem do kuchni przyszedł ten z Biłgoraja. Był tylko w starych, wyciągniętych spodniach od dresów i zdeptanych niemiłosiernie laczkach. Postawił na kuchence jakiś garnek do którego nalał zimnej wody i wsypał zawartość torebki z czerwonym barszczem mieszając to wszystko łyżką i ani na chwilę nie odrywając wzroku od trzymanej w jednej ręce fotonoweli w świerszczyku.
W przestrzeni obramowanej framugą drzwi, niczym w teatrze kukiełkowym „Tęcza” pojawiła się butelka wódki Gorbaczow. Po pewnym czasie dołączył także Johnny. Oburzenie na twarzy odebrało mu mowę, bo wspierając się na starej komodzie trzymał przed sobą pustawą flaszkę potrząsając nią.
– Co… co…
– Co : „co” ?!
– Co zaaa kurwa, nno jak taak mmożna!- Johnny dotarłszy do stołu postawił butelkę, z której sporo ubyło. W ślad za Johnnym pojawił się jak cień Docent.
Jak dotąd nie wypowiadał się na dłuższe tematy, więc trudno było oszacować jego potencjał intelektualny, aż w końcu zaczął, z zakłopotaniem pocierając białą, wypielęgnowaną dłonią puszek na swojej czaszce:
– Hyy! Ja żem tylko wam pilnował tej flaszki, żeby się nie stłukła, hyy!
– Pi… pi…
Nie zważając na Johnnego Zbyszek sięgnął za swoje drzwi i postawił szklankę na stole:
– To co Stasinek, lej na pół, bo tylko my jak widzę o suchym pysku!
Szwagrowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Polał Zbyszkowi na trzy palce, za co ten odwdzięczył się tym samym. O dziwo, nieco jeszcze zostało w butelce, co zostało zauważone przez zainteresowanych.
– No mówże Johnny, a my ci tu trochę nalejemy, bo chyba powinieneś się napić- Zbyszek zachichotał przez nos.
– No to jak Paciara wszedł do sklepu, to ja ten, za nim i patrzę przy drzwiach. A ten, a on w tych osikanych gaciach obszedł cały sklep, bo wódki stoją przy kasie, no nie? A tam Angela i jakaś stara stoi przy kasie tam, to ten, to Paciara podszedł i wzion jebany te dwie flaszki i idzie, a Angela mówi, no nie, że bite mus picalen, a Paciara tak o tak no nie, tak się prze-echylił i tak wyciągnął te do niej te flaszki, ten i mówi to mi kurwa je weź, ty blać syberyjska, a ta stara to się no tak o się wystraszyła i zaczęła spierdalać ze sklepu a Paciara za nią do wyjścia a ta jebana myślała że on ją no nie tego, goni, a ja stoje przy drzwiach i nie się mało się nie posikałem ze śmiechu jak ta wypierdalała, to ledwo butów nie zgubiła a ten za nią, a za nim Angela i woła że ten że picalen mus, a on tak się o… odwrócił i mówi a chujtam ajtam ci w dupe, to ja mowie dla niej że ja niśfesztejen, no nie, że dla niej normalnie wyjaśniłem elegancko: kolegen kaufen, iś miś niś! To ona zrozumiała bo mówi coś tam i że policaj rufen i zawołała tę drugą, kręconą, ale ja wyjaśniłem dla niej że mus faren nach hałze i poszłem, ale wam mówię, co śmiechu, to dawno się tak nie śmiałem!
– No to wypij Johnny, masz swoją działę – Zbyszek poklepał go po plecach z wdzięcznością za przekazaną relację wręczając szklankę z wódką.
Czy Zbyszek go zbyt mocno klepał, czy przygody tego wieczoru i nadwyrężona psychika, dość powiedzieć, ze Johnny przystawił z pewnym wahaniem szklankę do ust i to spowodowało, że natychmiast zgiął się, zrobił pół obrotu i powiedział:
– YYYUUUEEEEEE!!! Pompując zawartość żołądka na linoleum podłogi zachował jednak zimną krew wyciągając rękę ze szklanką poza zasięg strumienia. Odskoczyliśmy na boki, tylko Docent potrafił się odnaleźć:
– Hyy… daj, to ci potrzymam- zadeklarował przejmując od Johnnego szklankę z wódką. Gdy ten szykował się do drugiej serii bryzgów, zawartość szklanki znalazła się duszkiem w gardle Docenta.
– O ja pierdolę – ten z Biłgoraja podniósł wzrok znad gazety na chwilę. Jakby moja babina to zobaczyła… pokręcił głową z dezaprobatą uśmiechając się nerwowo.
– Kto?
– A to ten… babina, to moja żona- rozciągnął usta w jakimś nieszczerym uśmiechu i natychmiast zrobił okrągłe oczy i stał się czymś zaaferowany- bo ona, to znaczy babina jest pielęgniarką w Biłgoraju.
Od tej pory został Babiną.
Tymczasem Johnny wciąż zgięty w pół próbował złapać nitkę rzygowin uparcie trzymającą się ust.
– Johnny, weźże to powycieroj!- rozkazał Szwagier.
Nieszczęśnik powlókł się na korytarz, skąd przyciągnął zielony koc z pieczątką Brytyjskiej Armii Renu i przystąpił do rozmazywania rzygowin po całej kuchni.
Szwagier tymczasem zważył w ręce pustą już butelkę, oblizał się i zauważył:
– Wcześnie jeszcze do spanio, załapałem smaka…
– Yyyy…no wiesz, stary, mnie coś tak czuję, też Zły łapie…
– Hyyy- przytwierdził swoją gotowość Docent.
– A ty łachudro wypierdalajże spać, już nic więcej nie wysępisz tu!- ale rzeczony łachudra tylko wykręcił twarz w tym swoim grymasie i pogładził się po łysinie przypatrując się, jak Johnny mozolnie rozmazuje kocem swoją żółć.
– …yyy… bo jak byś się nie obraził… yyy… to ja bym…- tu Zbyszek odchylił się brawurowo na swoim krześle i sięgnął za drzwi, skąd po chwili gmerania wyciągnął za szyjkę butelkę winiaku Napoleon, najtańszy z wysokoprocentowych trunków z Semy
– yyy… to ja bym może nieśmiało zaproponował…yyy – ale nie wiem, czy to wypada?!- zapytał z ironiczną troską w głosie.
– Chujtam ajtam!- Szwagier brawurowo zacytował z tej wielkiej a niespodziewanej radości Johnnego. – Zbysiu: piona!
Przybiwszy przystąpili do wstępnej degustacji.
– Hyyy… -Docent przypomniał o swoim istnieniu.
Szwagier wstrzymał rozlewanie złocistego tym razem trunku i spojrzał groźnie na Docenta, który z kolei przeniósł swój wzrok z butelki na konającego Johnnego:
– Jak chcecie, to mogę to powycierać za niego… ale bym musiał jakoś się znieczulić- powiedział jakimś kozim głosem, robiąc przy tym dwadzieścia grymasów wyrażających wszystko od ekstazy do rozpaczy.
– Johnny, wypierdalajże spać i weźże ten koc ze sobą, ruchy, ruchy!
Szczęśliwy z takiego obrotu sprawy Johnny pociągnął za sobą koc, który porzucił na długie tygodnie w rogu korytarza, aby samemu zniknąć w ciemnościach swojej jamy.
Tymczasem w kuchni zabawa rozkręcała się na dobre. Po pierwszych rozlaniach Szwagier zaczął podkręcać swój tubalny głos, podczas gdy Zbyszek przeszedł na samogłoski w swoich wypowiedziach. Mimo tak wspaniale zapowiadającego się wieczoru, coś wciąż wisiało w powietrzu. Tym razem zupełnie fizycznie i namacalnie:
– Cóźże tak zawis na tej komodzie?! Chcesz łyknąć to wypierdalaj po wiadro z gorącą wodą, proszek, szmata i jedziesz!- Szwagier nie docenił faktu, że i na Docenta podziałały wypite wcześniej procenty:
– Jak chcecie, ale nie wiem, za ile pracuję- spojrzał wymownie na butelkę.
Zbyszek nalał do szklanki Johnnego na grubość palca, ale Docent uznał to za obrazę:- Hyyy!
– Jak się sprawisz, to będziemy negocjować- obiecał Zbyszek.
Docent zniknął za drzwiami, aby wrócić po piętnastu minutach, cały w pajęczynach.
– Gdzieżeś był podupceńcu?!- powitał go Szwagier.
Łysy począł otrzepywać swój jeansowy mundurek.
– Po wiadro, ale tam ciemno…
– Gdzie ciemno?!
– No na strychu…
– Miołżeś iść do łazienki! Wypierdalajże pókim dobry!
Docent stał jednak przygarbiony i gładził się swoją damska rączką nerwowo po głowie. To natchnęło Szwagra, który przyjrzawszy się łysemu z uwagą zainteresował się nagle:
– Ty, co ty żeś robił w życiu poza waleniem konia?!
Aby uniknąć odpowiedzi na tak skonstruowane kłopotliwe pytanie Docent poszedł po wiadro z wodą. Kiedy wrócił zobaczył ku swojemu przerażeniu, że w butelce niewiele już zostało.
– No to się biorę, tylko najpierw się znieczulę- co powiedziawszy wlał w siebie niespodziewanie szklankę Szwagra, który wyszedł za potrzebą.
– O kurwa, mocne, hyyy! Chyba pomyliłem szklanki? Ta jest moja- zanim Zbyszek zorientował się, Docent już wlewał w siebie drugą porcję.
– Nooo to teraz pozostaje ci już tylko wyskoczyć przez okno, bo Stasiek utopi cię w Waaldnabie!
– Hyy!
Po dniu pełnym wrażeń położyłem się spać. Nade mną chrapał Andrzej. Od momentu przyjazdu czuł się źle i dlatego postanowił się wypocić:
– Dzisiaj jest środa, to wypocę się dzisiaj i w czwartek, potem już tylko piątek a w sobotę wezmę prysznic!- zaplanował.
Było ciemno, kiedy obudził mnie jakiś dziwny dźwięk. Cichy, a jednak jednostajnie natarczywy, jakby niedokręcony kran… Pewnie pada, gdzieś przecieka rynna, czy co? Lecz dźwięk dochodził z bliska… Do tego jakieś mlaskanie, ciaptanie…
Otworzyłem oczy: na środku pokoju stał Paciara i najspokojniej w świecie sikał na wykładzinę. Aby utrzymać równowagę przestępował z nogi na nogę bosymi stopami po coraz większej plamie. Kiedy skończył omiótł nieprzytomnym wzrokiem pomieszczenie i wycharczał:
– Pozwolisz kolego, że ja tu przyduszę komara u ciebie- po czym zwalił się na łóżko Arabów.
Obudziłem się późno z głębokiego snu.
W kuchni stał Johnny patrząc przez okno. Zbyszek jeszcze spał, Szwagier o dziwo zebrał się do pracy. Nie było także Paciary i Albercika. Jak wyjaśnił mi Johnny, Mały Zielony zabrał ich na przesłuchanie.
Tymczasem on sam poruszał się z pewnym trudem i do wielkiej, czarnej reklamówki zbierał puste butelki po piwie. Jak mi wyjaśnił, szedł do Semy po lekarstwo. Ze swojego pokoiku wyłonił się Zbyszek. Przez dłuższą chwilę przyglądał się Johnnemu, wstrząchnął się dwa razy i zawyrokował:
– Johnny, wyglądasz jak zmartwionego chuja brat!
– Chujtam ajtam, no nie?- na chwilę zniknął nam z oczu aby pojawić się na asfalcie przed sklepem z trudem taszcząc wielką, czarną reklamówkę.
– Patrz, co te kobiety w Semie mogą sobie pomyśleć o Polakach?- zadał retoryczne pytanie Zbyszek. – Staaary, ja chodzę na zakupy do Normy, na drugi koniec miasta, bo tu wstyd się pokazać… Johnny, Johnny… no co ten Johnny, staaary, oni mu dają się napić a ten bierze wszystko jak leci a potem tak się kończy. Łajza, teraz poszedł sprzedać butelki, żeby mieć na jedno piwo. O, wraca!
Johnny rzeczywiście wyszedł z Semy. Zastanawiające było jednak, że niesie niewątpliwie pełną reklamówkę.
– Na kredyt dostał, czy co?- zdziwił się Zbyszek.
Za chwilę Johnny był w kuchni. Dyszał ciężko po wejściu na schody. Postawił na podłodze reklamówkę, która o dziwo nie wydała charakterystycznego dźwięku butelek.
– Aj tam, chujtam ajtam- machnął zrezygnowany.
– Nie sprzedali ci?- domyślił się Zbyszek.
– Ale to nie o to chodzi, no nie? Żem się tylko spocił. Podchodzę grzecznie do kasy, morgen, mówię dla niej: flaszen curig i kładę tę jebaną siatkę na ladzie, a Angela ją otwiera, no nie, i patrzy na mnie, a ja na nią, co to, kurwa, butelek nie widziała czy co, myślę sobie, a ona pierdolona nic nie mówi, nie, tylko tak o! tak na mnie i na te siatkę jebaną i znowu na mnie i tego, i w śmiech! To ja mówię niks geld flaszen curig ein bir bitte, a ona pokazuje mi, na siatkę no tto ja zaglądam a tam w tej jebanej siatce są ziemniaki, no nie? Żem pomylił siatki i zaniosłem do Semy nasze ziemniaki. Kurwa, jaki wstyd, no nie?
– Yyy… ale nie przejmuj się Johnny, to nie o to chodzi!- Zbyszek poklepał kolegę po plecach śmiejąc się na swój ironiczny sposób. – Chujtam ajtam Johnny! A gdzie twoi koledzy?
– Zielony był po nich rano i zabrał do siebie na przesłuchanie. Albercik jako tako, ale Paciara napił się wody i znowu był najebany jak meserszmit- Johnny uśmiechnął się z podziwem na wspomnienie kolegi, po czym poczłapał do siebie.
– Cześc Zbyszku!- do kuchni wszedł jeden z tych, którzy przyjechali z nami z Zirndorfu. Niewysoki świński blondynek z rozbieganymi oczkami ćwierćinteligenta, który fascynował mnie tym, że nie zamykał ust żując gumę mając szczupaczy zgryz. Musiał gdzieś podpatrzyć to na amerykańskim filmie.
Szybkim wzrokiem omiótł kuchnię i nie przestając mlaskać spytał:
– Zbyszku, byli już z prowiantem?
– Jak przyjadą, to będziesz pierwszy powiadomiony…
– Dzięki…
– yyyyy… bo trzeba wnieść termos na górę!
Odbiór i dystrybucja prowiantu była domeną Zbyszka. Wszyscy grzecznie czekali, aż policzy prowiant i rozdzieli na tych, co w pracy i na obecnych. Główne danie- pulpa zwana zupą przywożona była w dużym, kilkudziesięciolitrowym termosie gastronomicznym. Zbyszek wylewał ją wieczorem do ubikacji i mył termos, który wymienialiśmy następnego dnia na pełny, aby powtórzyć ten obrzęd przez pięć dni w tygodniu. Oprócz zupy dostawaliśmy zapakowane próżniowo kotlety, trochę owoców, warzyw, najtańsze jogurty i mleko w kartonikach.
Mimo najszczerszych chęci nie dało się jednak na tym jedzeniu długo ujechać, ze względu na niską jakość i monotonię menu. Ci, którzy pracowali mogli pozwolić sobie na lepsze jedzenie, my mogliśmy sobie na nich popatrzeć.
W drzwiach kuchni stanął wysoki i bardzo chudy człowiek w hawajskiej koszuli w duże, kolorowe kwiaty. Miał małą główkę z krzywym nosem i wąskie, zaciśnięte usta. Przy oku wytatuował sobie kropkę. Dłuższą chwilę przyglądał mi się, wreszcie zapytał:
– Jest Paciara?
– Nie, są z Albertem na policji…
– Na policji? Jeb-bańcy!- ucieszył się- znowu coś wygięli?!
Opowiedziałem o wczorajszym wyczynie Paciary, co nowego wyraźnie rozbawiło:
-Jeb-baniec!- powiedział z uznaniem- a ty jesteś tu nowy?-zainteresował się.
– Przyjechało nas kilku z Zirndorfu.
W drzwiach stanął Johnny.
– Boguś! No chujtam ajtam, nareszcie jesteś! Zaraz wróci Paciara, no nie, to pewnie coś się wymyśli!
– To ty jesteś ten słynny Bogdan?- zapytałem. Uśmiechnął się skromnie pod nosem.
– Już o mnie słyszałeś?
– Mówili mi, że tez jedziesz do Kanady, więc będzie nas dwóch.
Bogdan czekał na interview w ambasadzie kanadyjskiej już rok, jechał do Vancouver, do brata, ale jak powiedział, wcale mu się nie pali, żeby tam jechać. Przerażało go to, że będzie musiał pracować w Kanadzie. Zapytałem, z czego żył w Polsce?
– Z renty.
– Masz rentę?
– Matka ma.
Johnny, który od dłuższego czasu wpatrywał się beznamiętnie w okno ożywił się:
– Idą! Paatrz, ten… ale… nno… ten!
Coś musiało poruszyć Johnnego, bo nie mógł dać rzeczy odpowiedniego słowa. Tym czymś była duża butelka byka, którą Paciara pociągał co chwila słuchając z pokorą Alberta tłumaczącego mu coś bardzo intensywnie.
Powitanie było krótkie:
– Bogdan, masz co wychlać czy nie masz co wychlać?! -Paciara zaprowadził Bogdana do ich pokoju, podczas gdy Albercik opowiedział nam, jak przebiegło przesłuchanie:
Najpierw Zielony nie mógł wkręcić kartki do maszyny do pisania tak, aby z kalką i drugą kartką stanowiły jedność. To już podirytowało Paciarę, jednak dzielnie przebrnął przez podstawowe pytania dotyczące jego danych personalnych. Zawiesił się dopiero na imieniu matki:
– Ce… cy… ce… Cycelina!
– Wie?! Zizelinne?! Nie gehort… Nigdy nie słyszałem?
Mały Zielony wziął to za dobrą monetę i już zaczął wystukiwać nieszczęsną Cycelinę na maszynie, kiedy Paciara nagle wyciągając swoją długą łapę wyrwał kartkę z maszyny i rzucił ją zmiętą w kąt deklarując:
– Nic ci nie powiem chujdupo ty !
Zielony zerwał się z krzesła sięgając do kabury i zagroził, że zawezwie posiłki z Weiden, ale wtedy to skończy się nieodwołalnie kryminałem.
W końcu Albert obiecał, że jak pomyślnie skończą przesłuchanie to w nagrodę pójdą do Normy, gdzie Paciara poczeka przed sklepem podczas gdy Albert zakupi mu dwulitrowego byka.
Taka wizja podziałała natychmiast. Dalsze przesłuchanie przebiegło już w miłej atmosferze. Paciarze udzielił się nastrój tak dalece, że obiecał, iż pójdzie do Semy i osobiście przeprosi Angelę a nawet pocałuje ją w policzek na znak pokoju, ale Zielony ostudził jego zamiary oznajmiając, że Paciara ma zakaz wstępu do sklepu do odwołania.
I tak czas mijał nam pomału. Kilka osób wyjechało do Polski, natomiast do heimu wrócił Hussein i Sabri, nasi Arabowie.
Hussein był starszy, koło trzydziestki i opiekował się Sabrim, chłopakiem na oko siedemnastoletnim. Byli Kurdami, starali się o azyl, tak jak zresztą my wszyscy. Mieli dużą rodzinę gdzieś w Giessen i starali się o przeniesienie tam, lecz póki co skazani byli na nasz heim. O dziwo, byli w jakiś sposób lubiani przez pozostałych azylantów.
Wkrótce wspólne mieszkanie w jednym pokoju zbliżyło nas wszystkich. Hussein okazał się człowiekiem z poczuciem humoru, bardzo zresztą specyficznym. Na pozór zamknięty w sobie i pochmurny potrafił nagle wybuchnąć niepowstrzymanym śmiechem, aby za chwile znowu strofować gardłowym głosem młodszego kuzyna.
Sabri był ładnym, drobnym chłopakiem, którego zawsze wszędzie było pełno. Był dużo bardziej otwarty, zafascynowany wręcz otaczającym go, zupełnie nowym dla niego światem Europy. Ku rozpaczy Husseina lubił przesiadywać z nami w kuchni podłapując polskie słowa, które nierzadko były niecenzuralne.
Co weekend odbywały się dyskoteki w miejscowym klubie „Paradise”. Ich stałymi bywalcami był Klata i Hussein. Obydwaj liczyli na poznanie ładnych, młodych i najlepiej pochodzących z dobrych domów Niemek, które zechcą wyjść za nich za maż obdarowując przy okazji automatycznie prawem stałego pobytu w Bundes Republik.
Przygotowania zaczynały się już po południu: Hussein prasował białą koszulę, brał prysznic, golił się starannie, wyciągał z szafki swoje paradne białe adidasy i długo układał czarne jak smoła włosy. Kiedy był już prawie gotowy, wyciągał swój słodko mdły do bólu dezodorant i ze śmiertelną powagą spryskiwał na siebie pół pojemnika.
– Kurła miska, hałła, hałła, hałła…!– Sabri zaczął się już dusić od tych przesadnych zabiegów kosmetycznych kuzyna i zwymyślał go w ich gardłowym języku, na co Hussein ze śmiertelnie poważną miną odcharczał mu coś nerwowo, na sposób arabski, aby przechwyciwszy moje spojrzenie ryknąć śmiechem z samego siebie.
Przed wyjściem musieliśmy zlustrować, czy wszystko jest w porządku: Hussein obracał się dookoła, przygładzał włosy, poprawiał krawat i polerował swoje czarne mokasyny o nogawki jeansów.
– Idź już, idź wreszcie!- Sabri pokazał gestem, że ma dosyć patrzenia na te zabiegi, co oprócz groźnego tonu podkreślił słowiańsko brzmiącym zwrotem- kurła miska!
Wreszcie ruszyli z Klatą w ciemność. Nie minęło pół pacierza, gdy w naprawionych już drzwiach stanął Johnny. Jego mętny wzrok wyłuskał skrzynkę miejscowego piwa „Windischeschenbacher” pod łóżkiem.
– Te, Babinka, mo… może, no nie, bym się tego, poczęstował?- zaproponował Andrzejowi zatopionemu w lekturę świerszczyka.
– Co?! A, to ty. Ale wiesz- Babina zrobił groźną minę- masz szczęście, że się zapytałeś, ale jak dostaniesz taszengeld to ty kupujesz skrzynkę, pamiętaj!
– Ale, ale to nie o to chodzi- ja jestem dziad, ale honorowy, co nie? Panie Babinka, jak z tego miejsca! – Johnny użył zwrotu, który miał być gwarancją , że jak Boga kocha odkupi.
Widok pełnej flaszki piwa podziałał na Johnnego romantycznie, bo szukając otwieracza zanucił znany przebój Marty Mirskiej, choć może niekoniecznie zgodny z oryginałem:
– Zachodni wiatr… Zachodni wiatr…
Zachodni wiatr, spierdolił chłopa z dachuuuu
Na chuj tam wlazł, narobił wszystkim strachuuuu…
– Hyyyy!- Docent, wrażliwy na zapach alkoholu jak muszka owocówka, pojawił się z nikąd.
– Kurła miska, geh schlaffen Ohne Hare, geh shlaffen!
Komunikat Sabriego został powtórzony przez Babinę w przekładzie na język Mickiewicza:
– Docent, wypierdalaj spać, nic nie wysępisz!
– Johnny, gdzie jesteś?!- korytarzem nadciągał Paciara.- Kurwa milicja, Johnny jesteś tu?!
– Kurła miska, kurła miska!- Sabri ucieszył się, że może utrwalić sobie nowopoznany zwrot, co zmiękczyło serce Paciary na tyle, że potoczył wzrokiem po pokoju i znalazł pusty słoik po dżemie.
– Trzymaj młodzieńcze-pokurwieńcze!- podał Sabriemu nalewając hojnie ze swojej butelki czerwonego wina.
– Nix trinken, kurła miska, nix trinken, Allah kuken!- oburzony Sabri pokazał na sufit, ale przezornie trzymał słoik w ręku.
– Niks tam, no nie, nie kuken, Allah szlafen!-
Johnny wykazał się niespodziewanie głębokim znawstwem zagadnień z pogranicza teologii rozwiewając wątpliwości Sabriego. Chłopak, korzystając z nieobecności starszego kuzyna przystawił do nosa słoik z winem i natychmiast odsunął go od siebie ze wstrętem.
Paciara popatrzył na Sabriego z politowaniem i wycharczał: – Niedobre, nie? A tatuś musi!- po czym przechylił do tyłu głowę i wlał w siebie z pół litra bez połykania.
– Hyyy!- Docent wyraził swój podziw trąc brodę i chciwie patrząc na słoik.
Sabri wstrzymał oddech i metodą małych łyczków wciągnął zawartość słoika.
Za chwilę alkohol zaczął pracować, zapewne po raz pierwszy w tym młodym organizmie, bo chłopak chwycił się rurki od łóżka i obiegając ją wokół pokazywał na sufit mówiąc głośno i z przekonaniem:
– Kurła miska, Allah nix kuken, Allah shlaffen!!!
– Taa jest! Daj ten słoik!- Paciara dolał znowu hojnie Sabriemu.
Trudno powiedzieć, o której obudził się Allah, jedno jest jednak pewne: pierwszą rzeczą, która zajął się nad ranem było zesłanie na Sabriego potężnego kaca, w którego objęciach biedak pozostawał przez cały następny dzień…
W pewnym momencie otworzyły się drzwi od tajemniczego pokoju i wyszedł z nich korpulentny człowieczek z czarnym wąsem. Starannie zamknął je na klucz i patrząc w ziemię oddalił się pospiesznie.
– Kto to jest?
– To Śląski, przechuj!- Paciara wytłumaczył zwięźle.
Tymczasem my przenieśliśmy się z kurtuazyjną wizytą do pokoju Paciary, gdzie siedział już ten świński blondynek z rozbieganymi oczkami.
Przedstawił się jako Krzysiek. Okazało się, że postanowił wkupić się w łaski przy pomocy małej butelki wina, po którym zostało po dwóch minutach tylko wspomnienie- samotna flaszka stała na stole jak wyrzut sumienia. Krzysztof żuł gumę otwartą szczęką szczupaka rozglądając się na sposób osoby, która w pełnym przedziale puściła bąka i teraz próbuje wysondować, czy już do kogoś doszło. Postanowiłem zagaić:
– A ty Krzysiek skąd jesteś?
– Z Grinberg- odparł bez wahania.
– Czyli…?
– Czyli z Grinberg, przecież mówię!
Tymczasem Albert mrugnął do mnie i powiedział:
– Bogdan, jak tam twoje mychy?!
Bogdan uśmiechnął się wyrwany do odpowiedzi. Nieprzytomnym wzrokiem potoczył po podłodze:
– Są tu wszędzie, o, widzicie? Chodzą pod stołem i koło krzesła…Dużo mych, białe są… – relacjonował z wielkim przekonaniem.
– A jak to było z tym potworem, Boguś?!- Johnny miał swoje ulubione tematy.
Bogdan wyraźnie ożywił się. Potoczył wzrokiem po towarzystwie i dla zwiększenia efektu odczekał chwilę. Zaczął jakby od niechcenia:
– To w Świnoujściu było… Siedziałem w takiej knajpie z dużymi oknami, takie do ziemi od sufitu- pokazał, jakie duże były okna- siedziałem i patrzyłem na ulicę… – I nagle- twarz Bogdana przechodziła w stan obłędu- .. .i nagle zobaczyłem potwora!!!
Zerwał się z krzesła, stanął na swoich chudych, rozstawionych nogach przygarbiwszy się. Ręce rozłożył szeroko i jakoś dziwnie, ze spodami dłoni do przodu. Odczekał chwilę, jakby zbierając myśli. Nagle chwycił krzesło za oparcie i podniósł je.
– Rzuciłem krzesłem w to okno, żeby ostrzec wszystkich! Zawołałem: ludzie, uciekajcie, potwór!!!
Johnnemu bardzo podobała się ta historia, mimo że słyszał ją już wiele razy. Rechotał z uznaniem, wreszcie zapytał:
– No nie, Boguś, powiedz dla nich, jak to się, no nie, skończyło?!
Bogdan odstawił krzesło na podłogę, uśmiechnął się i dokończył:
– Przyjechała suka i wzięli mnie na izbę…
– Patrolówka!- ożywił się Krzysztof, chcąc zapewne błysnąć w nowym towarzystwie- to byli chłopaki z patrolówki, zawsze wtedy mają robotę! Ja też jeździłem u nas w patrolówce- zagalopowawszy się potoczył po nas jakimś spojrzeniem proszącym o aprobatę.
Zastanawiałem się właśnie, jaki stopień upośledzenia trzeba posiadać, żeby wśród grypsujących przyznać się dobrowolnie do pracy w milicji, kiedy Paciara , wrażliwy na te tematy wybudził się z odrętwienia.
Przechylił się do przodu, chwycił pustą butelkę i z siłą, o którą mimo wszystko trudno go było podejrzewać cisnął w stronę Krzysztofa. Ten odruchowo odsunął się i butelka z hukiem, z jakim ciśnięte o ścianę butelki zwykle wydają rozprysnęła się na miliony kawałeczków.
– Wypierdalaj stad pało jebana!
Nie przestając żuć gumy Krzysztof spełnił życzenie Paciary. Był bliski płaczu. Nie wiadomo, czy z powodu straconych złudzeń co do zbratania się z chłopakami, czy bezpowrotnie pieniędzy na wino. W jego wzroku po raz pierwszy pojawiło się jakieś rozczarowanie. Wszystko ma jednak swoje dobre strony: świński blondynek został ochrzczony i od tej pory nosił dumne imię „Pała”.
Roztrzaskująca się o meblościankę butelka poderwała Franka śpiącego po drugiej stronie:
– Co tam się kurwa dzieje?! Uciszyć was?! Spać nie można!
Bogdan wziął na siebie prowadzenie konwersacji:
– Jak nie możesz spać, to wal konia!- poradził, co zresztą bardzo spodobało się Docentowi.
– Mogę walnąć, ale ciebie w ten pijacki ryj!
– To startuj frajerze!- zaproponował Bogdan i wyszedł przeznaczeniu naprzeciw. Stanął na początku korytarza w pozie na potwora i czekał. Za przepierzeniem jęknęły sprężyny łóżka i dało się słyszeć szuranie laczków. Za chwilę Franek w piżamie stanął na drugim końcu korytarza.
Analogia do klasyki westernów była aż nazbyt oczywista…
– Ty lepiej przestań już pić, bo wódka zżarła ci pół mózgu- diagnoza Franka nie wywarła na Bogdanie-potworze żadnego wrażenia.
– Juuuuu!- pokazał palcem na Franka- ty kurwiszczeeee…- po tym wstępie błyskawicznie rzucił się do ataku. Franek zdążył odrzucić laczki i przybrać postawę bojową (PB-76), której nauczył się w czerwonych beretach. Pojedynek zapowiadał się interesująco, jakkolwiek był dla mnie zupełną nowością.
Chłopaki zwarli się w stalowym uścisku i tylko nogi wykonywały jakiś obłędny taniec, rzekłbyś, dziki rumak, który nie wie, w którą stronę ma cwałować…
Tak spleceni wpadli do kuchni, odbili się od komody i pocwałowali w kierunku małego stoliczka pod oknem, skąd odskoczył Szwagier z dwoma szklankami i Zbyszek, któremu w ostatniej chwili udało się uratować chwytem za szyjkę butelkę „Gorbaczowa”
– Podupcyło Bogusia- Szwagier z przerażeniem usiłował dostrzec, czy Zbyszek zdążył.
Tymczasem dziki rumak odbiwszy się od ściany wylądował na rozgrzewającej się właśnie kuchence, przy której Babina stał tradycyjnie mieszając zimną wodę z proszkiem i czytając świerszczyka. Krótki syk i swąd rozdzielił walczących.
– yyy… daliście sobie po razie, teraz dajcie sobie buzi i spać, jazda!- zakomenderował Zbyszek, któremu pilno było wrócić do stolika.
Chłopaki rozeszli się niespiesznie okładając się nawzajem ekskomuniką.
I tak mijały nam dni i tygodnie.
Zauważyłem, że coś złego zaczyna dziać się z Andrzejem: apatia, wszystko nie miało sensu, długie godziny „sufitowania”, czyli leżenie na wznak ze wzrokiem utkwionym bezmyślnie w sufit.
Żal mi było tego chłopaka: był zbyt szczery, brał świat takim, jaki był, a jednocześnie bardzo tęsknił za żoną i małym synkiem. Zabrałem go na spacer. W Normie zakupiłem sześciopak bawarskiego piwa. Usiedliśmy na ławeczce przy ścieżce, skąd było widać nasz heim gdzieś tam w dole…
– Andrzej, tęsknisz?- zapytałem po pierwszej wypitej kolejce. Chłopak myślał przez chwilę patrząc na budynek, potem przeniósł wzrok na swoje białe kiedyś buty.
– Jak moja żona robiła pranie na dworze, to ja ukradkiem dolewałem jej do balii ciepłej wody, żeby nie było jej zimno w ręce…- uśmiechnął się pod wąsem na to wspomnienie.
– Andrzej… jedź tam do nich, na pewno tak samo tęsknią jak ty za nimi. Sam widzisz, że tu nie masz przyszłości. Jedź, póki jeszcze nie jest za późno!
– To czemu ty nie wrócisz?
– Bo jestem dezerterem, bo mam za kilka miesięcy interview u Kanadyjczyków i muszę tu jakoś przetrwać do tego czasu, bo po prostu nie mam wyjścia. Ale ty masz, jedź i staraj się o emigrację z Polski. A przede wszystkim jedź do syna, pewnie bardzo za tobą tęskni…
Kilka tygodni później dostałem widokówkę z widokiem Wrocławia: „ Miałeś rację, jestem już szczęśliwy, trzymam za ciebie kciuki”.
Wielu chłopaków wyjechało, przybywali nowi na ich miejsce. Przeważnie bezbarwni, gościli kilka dni i wracali do Polski po powitaniu przez Paciarę i Bogdana.
Wyjechał Albert, po którego przyjechała matka, świeżo poślubiona jakiemuś Niemcowi z północy. To stwarzało okazję, żeby załapać się na jego miejsce do pracy u Krausa.
Rodzina Krausów mieszkała w Windischeschenbach od zawsze, dlatego Sepp czuł tu się na tyle pewnie, żeby zatrudniać azylantów jako tanią siłę roboczą. Mały Zielony przymykał oko na takie jawne pogwałcenie prawa, gdyż z jednej strony był kolegą Krausa ze szkolnej ławy, a z drugiej doskonale wiedział, ze Polacy którzy pracują, choćby na czarno, nie stwarzają kłopotów.
Krausowie byli dość liczną rodziną: oprócz Josepha i jego żony Marii było kilkoro dzieci. Christian, osiemnastolatek sprawiający wiecznie kłopoty, Markus, lat czternaście i trzy córki: Helga, duża baba, Marija, siedmioletnie oczko w głowie Krausa i zupełnie nie pasująca do obrazka Ivonne- eteryczna blondynka około dwudziestki. Jak się okazało, była owocem miłości Krausowej z pierwszego małżeństwa z jakimś Francuzem.
Sam Joseph, zwany Seppem był typowym Bawarczykiem: o każdej porze dnia i roku w krótkich, skórzanych porteczkach i getrach podciągniętych po pachwiny. Na głowie kapelusik z piórkiem dopełniał obrazu nieszczęścia. Jednak charakterystyczną cechą Krausa był jego brzuch piwny: wyglądał tak, jakby przed chwilą połknął globus szkolny. Ten brzuch dominował w sylwetce Krausa na tyle, że małe wypustki składające się na jego kończyny były tylko nic nie znaczącymi dodatkami.
Za to głowa… o tak! Małe, czarne świdrujące oczka i sztuczna szczęka, która nie zawsze nadążała za ustami: pozostawała złośliwie zamknięta, kiedy Kraus o coś pytał. Potem, gdy czekał na odpowiedź, merdał językiem dociskając ją do podniebienia, aby przy następnym pytaniu rząd plastikowych perełek znowu mógł ukazać złośliwość przedmiotów martwych.
Krausowie mieszkali przy jednej z głównych ulic w dużym, starym domu. Na podwórku stały dwie wiekowe śmieciarki służące do przewozu makulatury, oraz dwa stare MAN-y z hakami do wciągania na siebie kontenerów.
Główna baza Krausa znajdowała się jednak poza miasteczkiem. Od naszego domu trzeba było wspiąć się w kierunku przeciwnym do Windisch, bardzo ostro pod górkę aby wyjść w wiosce Neuhaus. Na jej obrzeżach stał hangar, w którym Krausowe śmieciarki wysypywały swoją zawartość: hałdy makulatury czekające na przetworzenie je w duże bale sprasowane i związane drutem.
Wraz ze mną na pracę załapał się Babina. Kilka godzin sortowaliśmy jakieś kartony oddzielając je od kolorowych czasopism, katalogów, papierów…
Kiedy zbieraliśmy się do domu nadjechał Kraus swoim żółtym mercedesem.
– Sztefan, wie gehts?!- Kraus, jak zauważył Babina, był prostakiem, więc przechrzcił Zbyszka tak, jak mu pasowało.
– yyyy.. .gut, her.. .yyy.. .Kraus!- Zbyszek dał się wciągnąć w pogawędkę.
Kraus tym czasem wydobył swój brzuch z auta i przyglądał nam się bacznie czubkiem języka dociskając górną szczękę. Szybko jednak znudził się i ruszył w stronę hali, rzucając jednak zdawkowe pytanie:
– So, gut Arbeit?
– Ysz… he, he… ysz…ten, kurwa, no… Arbeit… ist… -Babina, uważający się za eksperta w dziedzinie niemieckiego nie mógł jednak sklecić zdania, może dlatego, że był lepszy w słowie czytanym niż mówionym.
Na szczęście Zbyszek stanął na wysokości zadania i już bez zająknięcia posłał za oddalającym się Krausem:
– yyy… Arbeit- macht- frei!
Zamarliśmy… Babina wykrzywił usta w tym swoim niedowierzającym grymasie i chwycił się za czoło. Ja nie mogłem odżałować, że w ten sposób straciłem pracę, zanim ją rozpocząłem.
Kraus chciał się zatrzymać, ale siła inercji jego brzucha pociągnęła go jeszcze kilka metrów, w końcu opanował swoje wypustki, odwrócił się i z pełnym podziwu głosem powiedział:
– Sztefan… jak ładnie to ująłeś: Arbeit macht frei…
Zadumał się na tyle, na ile pozwalał mu jego mózg, czyli dwie sekundy i odparł:
– Powinieneś zostać filozofem Sztefan z taką głową! Muszę to sobie zapisać!
– yyy… To już jest zapisane, Herr Kraus- Zbyszek poszedł po bandzie wykonując synchronicznie dwa wstrząchy ramionami- … i to dużymi literami…
– O ja pierdolę… – ramiona Babiny poczęły podskakiwać w rytm niedowierzającego śmiechu.
– Was?!- Kraus zainteresował się szybką wymianą zdań w dziwnym języku- Was has du gesagt Sztefan?! Co powiedziałeś?!
– Stefan fragte ob Wir solen morgen kommen ? On pyta czy jutro mamy też przyjść?- skleciłem jak umiałem. Krausowi to jednak wystarczyło. Powiedział, że jeśli tak, to przyjedzie rano i da nam znać. Pożar został ugaszony….
Po powrocie do heimu zastaliśmy zaaferowanego Johnnego, który obwieścił ni mniej ni więcej tylko:
– No nie? Paciarę zabrały…
– Kto, pały?!
– Nie tam pały, co ty, nno były te… no…- Johnny nakreślił w powietrzu znak krzyża.
– Krzyżacy?! Johnny, chuchnij! – Zbyszek wychylił głowę ze swojego pokoiku.
– Nno jak z tego miejsca, no nie? Przyjechały karetko i go wzięły, bo tu o tak się trzymał za brzuch- Johnny położył rękę na klatce piersiowej. – Docent, jak, no nie, było?! – Tak było!- przytwierdził Docent i czując, że ma swoje pięć minut, dorzucił diagnozę z nonszalancja: – Przechlał się, biedak… hy-hyyy!
Paciary nie było kilka ładnych dni, może kilkanaście… Kiedy wrócił, z nikim nie zamienił słowa: dwa dni leżał na swoim łóżku i patrzył w sufit. Nie jadł, nie pił i nie palił.
W sobotę rano zbiegłem do łazienki. Liczyłem na to, że jeszcze wszyscy będą spali, więc załapię się na pralkę i prysznic. Faktycznie, było cicho, nawet parking przed Semą był jeszcze pusty.
Wszedłem do łazienki. Paciara opierał się o umywalkę. Podniósł wzrok, nasze spojrzenia spotkały się w lustrze. Chwilę przyglądał mi się, po czym powiedział z pewnym wahaniem:
– Ta Angela to zajebista babka… Pięknie się uśmiecha… Taka ciepła…
Stałem w progu i nie wiedziałem, co powiedzieć… Nigdy nie słyszałem, żeby tak mówił. Jego lekko zachrypnięty głos w powiązaniu z nowym wyglądem robił wrażenie.
– Byłem w Semie, zanim otworzą, tu od tyłu… Powiedziałem jej, że wyjeżdżam, jak bardzo mi przykro i że już nigdy to się nie powtórzy… Klata mi napisał na kartce po niemiecku… A ona… złapała mnie za rękę, ma taką małą dłoń… i powiedziała… ” Alles gute…” Spojrzała mi o tak, prosto w oczy… Tak, jakby ksiądz zapukał po spowiedzi… Ale, chuja tam, stokroć lepiej, wiesz?!
Paciara pomału odwrócił się. Był umyty, ogolony, jego puszyste włosy opadały kręconymi pasmami na ramiona. Śnieżnobiała koszula rozpięta od góry odsłaniała złoty łańcuszek z krzyżykiem na torsie. Jasne, dopasowane do figury jeansy i nowe, biało niebieskie adidasy do kostki dopełniały obrazu. Podszedł do mnie i z wysokości swoich dwóch metrów powiedział, wyciągając rękę:
– Trzymaj się tu stary, nie daj się… ty jesteś w porządku, szkoda tylko, że te studia tam… ale to jakoś można ci w końcu wybaczyć…
Uścisk jego dłoni wycisnął mimowolnie łzy w moich oczach. Poczułem, że coś trzeba powiedzieć:
– To co, Waldek, opuszczasz ten syf?- natychmiast znienawidziłem się za tę głupawą wypowiedź. Ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Paciara puścił moją dłoń i spojrzał w oczy:
– Jadę do Szczecina… chcę jeszcze … chcę powiedzieć żonie… chcę nacieszyć się synkiem… – położył dłoń na swojej wielkiej klatce piersiowej, pomyślał chwilę i schylił się po sportową torbę, w której był cały jego majątek zdobyty przez kilka lat pobytu tutaj.
– Tęsknisz?- miałem na myśli dłoń na sercu.
Nie odwracając się już więcej zrobił krok w stronę drzwi, zawahał się i powiedział:
– Rak trzuchy, stary…
Za drzwiami rozległo się kilka drobnych, natarczywych trąbnięć klaksonem, które wyrwały nas z zadumy:
– Już kurwa idę ty chujdupo syberyjska- słowa skierowane do Szmita były jak klamra, spinająca tę znajomość.
Stałem oparty o umywalkę, kiedy zadudniły kroki na schodach. Spojrzałem w lustro tylko po to, aby złapać w nim spojrzenie Pały.
– Co tam, Mareczku, pojechał ten chuj wreszcie?
Odwróciłem się i pokazałem brodą na kabinę w rogu łazienki:
– Waldek właśnie skończył brać prysznic, coś wspominał, że przed wyjazdem chce się jeszcze z tobą pożegnać…
Piękne lato zrobiło sobie widocznie krótką przerwę; z ołowianych chmur lał deszcz, nagle zrobiło się zimno i ciemno. Siedziałem w pustym pokoju pochłonięty naprawą starego magnetofonu kasetowego znalezionego kilka dni wcześniej na szperach. Byłem sam, gdyż Zbyszek zaprosiwszy do współpracy Pałę poszedł do Krausa. Rozczarował mnie, ale on był tym, który decydował o doborze pracowników.
W ciemnym, cichym i śmierdzącym pokoju łączyłem kabelki gdy nagle otworzyły się drzwi od małego pokoiku.
– Jesteś sam?- zagaił Śląski rozglądając się uważnie po pomieszczeniu. – Mogę cię na chwilę prosić?- wskazał gestem swój pokoik.
Kiedy wszedłem, rozejrzał się jeszcze dla pewności i zamknął drzwi na klucz.
Byłem oto w pokoju, gdzie niewielu przede mną miało zaszczyt przebywać. Niewielkie pomieszczenie, ale natychmiast poczułem się tu jak w batyskafie, odgrodzony od reszty heimu.
Było przede wszystkim jasno- dwa okna na prostopadłych ścianach, stół i krzesła pośrodku. Jedno pojedyncze łóżko i jedno piętrowe, regał z kolorowym telewizorem, mała kuchenka elektryczna… Było jakoś swojsko i domowo, było ciepło i jasno.
– Nooo, siadaj, ni? Napijesz się kawy?
Śląski zaproponował mi, abym przeniósł się do jego pokoju, gdyż miał nadmetraż i bał się, że Szmit dokoptuje mu Pałę.
– Ale tu są trzy miejsca…
– Nooo, jest jeszcze Krzysiek, nii? Ale on ma teraz wyjazd do rodziny w Hamburgu, nii?
Niii, nie zastanawiając się wiele, przeniosłem swoje rzeczy do pokoju Śląskiego. Zamknąłem za sobą drzwi, położyłem się na pojedynczym łóżku i poczułem się w innym wymiarze.
A stary magnetofon podarowałem Husseinowi.
Nazajutrz obudziło mnie walenie do drzwi. Ponieważ Śląski był już w pracy, musiałem przez sekundę oswoić się z sytuacją. Zbyszek za drzwiami był szybszy:
– yyy… Marek, jak chcesz do roboty to dawaj, za chwilę wychodzimy!
A więc jednak…
Szybko ubrałem się i za chwilę byłem w kuchni. Pała stał przy kuchence i gotował wodę, całym sobą chłonąc sytuację.
– yyy- wstrząch- yyy… Kraus zażyczył sobie, żeby przyszedł koniecznie ten w okularach, to powiedziałem mu, że zapytam cię…- Zbyszek lawirował, nie wiadomo dlaczego…
Wkrótce wraz z Babiną byliśmy już w drodze do bazy Krausa. Wspinaliśmy się ostro asfaltową ścieżką, kiedy wyprzedziła nas Bawarka na rowerze. Musiała mieć z siedemdziesiąt lat. Może miała więcej, ale jej rower z całą pewnością nie miał ani przerzutek, ani silniczka…
– Wunderwaffe, kurwa… – Babina ocierający pot z czoła wyartykułował to, co chyba całej naszej trójce przyszło na myśl.
Całkiem wyczerpani stanęliśmy na szczycie ścieżki. Była tam duża willa, pilnowana przez dwa wielkie rottweilery. Tablica na płocie informowała o tym, że w razie, gdyby psy wydostały się, należy położyć się płasko na ziemi, nie ruszać się i czekać na pomoc. Jeśli jednak ona nie nadejdzie…to „gute nacht”.
Tymczasem zapowiadał się piękny, sierpniowy dzień: bezchmurne, białawe mimo wszystko niebo i stojące powietrze, które już o tej wczesnej porze było przyjemnie ciepłe nie wróżyło nam dobrze. Mieliśmy dziś segregować butelki.
Na placu w bazie znajdowały się trzy ogromne ich hałdy: brązowych, zielonych i białych. Pochodziły one z kontenerów rozstawionych w wielu miejscach w wielu miastach naszego powiatu, czyli kreisu. Niestety, nieodpowiedzialni ludzie wrzucali do nich nie tylko butelki, ale różne inne niepotrzebne rzeczy.
I właśnie nasze zadanie polegało na precyzyjnym oddzieleniu ich od szkła przy pomocy grabi. Butelki były wsypywane do ogromnego, wysokiego na dwa i pół metra kontenera przez wielką koparkę Hanomag, obsługiwaną przez Chińczyka Kima. My byliśmy w tym czasie w środku.
Kiedy Kim zbliżał się z zawartością ogromnej szufli, odwracaliśmy się plecami, zamykaliśmy oczy, uszy i wszystkie inne otwory, przez które mógłby wedrzeć się do organizmu szklany pył powstały przez wrzut z wysokości trzech metrów stu kilogramów butelek.
Po odczekaniu, aż opadnie szklana mgła zabieraliśmy się do pracy. Należało się uwinąć, zanim Kim nie obróci z następną łychą.
– Fajna robota…- Zbyszek wykonał dwa wstrząchy, co oznaczało wstęp do części ironicznej. – Fajna robota, yyy, bo się nie kurzy. Ja nie lubię jak się kurzy w pracy- uśmiechnął się rozbrajająco, ponieważ ledwie widzieliśmy się przez szklany pył.
Tymczasem słońce zaczęło operować nie na żarty. Zamknięci w środku stalowego kontenera widzieliśmy tylko kawałek nieba, skąd zaciekawione słońce zaglądało do środka odparowując przy okazji resztki przeróżnych alkoholi z rozbitych butelek.
– yyy… szkoda, że nie ma Docenta… no popatrz…
Zęby grabi Zbyszka ciągnęły oto wydobytą ze szklanej pułapki butelkę włoskiego wina. Opleciona była jakąś trzciną, co uratowało ją przed stłuczeniem, tak jak korek przed wylaniem cennej zawartości. Byliśmy już dość dobrze zainhalowani oparami, żeby pozostać obojętnymi na ten widok.
– Całkiem dobre wino, szlachetne… – rzucił Babina, jakby od niechcenia.
Zbyszek przez chwilę taksował butelkę zawieszoną za ząb jego grabi, ale ciekawość wzięła jednak górę.
– Wiesz, no coś tak wygląda, że nie ruszana… – powiedział jakoś niepewnie. – To znaczy, no jakaś taka niedopita do końca…Ten Kraus też kurwa nic do picia nie dowiezie w taki upał… A w gardle drapie, żeby tu chociaż jakiś hydrant z wodą…
Jak zwykle, gdy miał coś na sumieniu, albo miał zamiar mieć, Zbyszek wypowiedział się jakoś cicho i niepewnie. Podniósł butelkę zawieszoną na grabiach i przyjrzał się jej uważnie. Chwilę taksował w dłoni zawartość, aż w końcu brawurowo wlał w gardło rubinowy płyn. Już za chwilę poczuł się na tyle lepiej, że zaczął z zapałem wygrzebywać kolejne butelki z resztką win i winiaków.
Kiedy wczesnym popołudniem zakończyliśmy pracę w pełnym już kontenerze, nieoczekiwanie pojawił się problem, jak wydostać z niego Zbyszka, który nie tylko zadeklarował, ze będzie tu grabił do sądu ostatecznego, ale miał poważne problemy z trafieniem na drabinkę po zewnętrznej stronie kontenera. Ostatecznie przy asyście Babiny udało się go sprowadzić do poziomu betonu, na którym zaległ jednak na amen. Jak ta przysłowiowa świnia.
Sierpień był tego roku wyjątkowo gorący, toteż wcale nie byliśmy zachwyceni perspektywą spędzenia kolejnego dnia w kontenerze. Ale cóż, służba nie drużba a serce nie sługa więc wezwani zbawiennym nakazem stawiliśmy się za kilka dni ponownie. Już z daleka mogliśmy obserwować kitę rudego pyłu, który wzbudzał pędzący mercedes Krausa.
– Pojebało go ostatecznie- zdiagnozował spokojnie Zbyszek obserwując, jak auto z piskiem opon zatrzymuje się obok nas.
– Sztefan! Eine grose katasztrofe!- powitał nas usiłując wydobyć się z samochodu .- Kim zachorował i jest w szpitalu!
– A co mu jest?
– Nieważne co, ale kto teraz pokieruje Hanomagiem?! Markus jest na wycieczce szkolnej, ja muszę za dwie godziny być w Norymberdze, sakrament sakra! Ten kontener musi być dzisiaj załadowany, fersztest?!
– Herr Kraus, może Zbyszek? On jest przecież zawodowym kierowcą i jeździł autobusami… – wtrąciłem.
– Sztefan?- Kraus spojrzał wyczekująco na Zbyszka.
– yyyyy… Herr Kraus… yyy… mogę spróbować…
– Gut Sztefan!
Rozkazał Zbyszkowi wdrapać się do małej kabinki i z ziemi objaśniał co i jak działa. Jak na mój rozum nie był to prom kosmiczny: jedna wajcha jazda do przodu i do tyłu, druga sterowała wielką łychą, podnosząc ją do góry i na dół oraz ustawiając jej nachylenie w stosunku do podłoża. Nic trudnego.
Zbyszek zapoznał się wstępnie ze wskazówkami Krausa, który na odchodnym zrobił podsumowanie, wyliczając na swoich parówkowatych palcach:
– Sztefan: A, Bie, Cie... – przypominał kolejność, w jakiej należy podejść do zagadnienia. – Fersztejst du?!
– yyy, ja, Herr Kraus, iś ferszteje, yyy …
– Gut Sztefan!
– …niks!- zakończył zdanie Zbyszek zgodnie z kanonami stosowania przeczenia na końcu zdania w języku niemieckim.
– Was?!
Babina, który od dłuższej chwili trząsł się ze śmiechu za rogiem kontenera przysłuchując się temu dialogowi stał się nagle niecierpliwy:
– Powiedz mu, że wiesz i niech już kurwa jedzie, damy sobie radę!- Trzy butelki miejscowego piwa” Windischeschenbacher” zaczęły niebezpiecznie nagrzewać się w Babinowej reklamówce w miarę, jak jej właściciela wysuszało letnie słońce.
Kraus spojrzał niecierpliwie na zegarek, na Zbyszka beznadziejnie walczącego z wajchami i wreszcie z nadzieją na mnie i Babinę, który ośmielony tym gestem zapewnił z desperacją w głosie:
– Aaa…ten…ales wir machen, Herr Kraus, keine…no, kurwa, ten… keine sorge!
– Gut! Also, Ich muss fahren, bis Abend! –ze zwinnością łani wskoczył do auta i pognał w stronę miasteczka. Dałbym głowę, że popędził do oczekującej go bawarskiej kochanki.
W miłej ciszy, która zapadła słychać było tylko gdzieś wysoko skowronka, klekot wajchy w kabinie i syk gazu uwolnionego przez Babinę z butelki piwa.
– Jak tam, zaczynamy?
– yyy… staary, co za filozofia, Kim, Kim, no co ten Kim? – jakoś bez składu odpowiedział operator koparki, sadowiąc się wygodnie w kabinie.
– Może odpal go i zrób sobie kilka rundek po placu? – poradziłem, ale Zbyszek machnął tylko ręką z lekceważeniem:
– Staary, no co ten Kim…?
Odpalił wreszcie maszynę, której potężny silnik zahuczał równym rytmem.
Stojąc przezornie obok, pokazałem, jak ustawić wielką łychę, przypominającą wannę. Chodziło o to, żeby jej brzeg był równolegle do ziemi i tuż nad nią. Tak robił Kim, po czym z rozpędem wjeżdżał w butelki zagarniając jednocześnie łyżką na siebie. W ten sposób napełniał ją całą.
Zbyszek po kilku nieudanych próbach włączył tylni bieg i ostrożnie wycofał się na skraj betonowego pola. Przez chwilę jeszcze zaglądał pod kierownicę i na boki, aby w końcu jak zahipnotyzowany skupić swój wzrok na hałdzie zielonych butelek. Trzymając nogę na hamulcu zwiększał obroty silnika, dochodząc do maksymalnych. Koparka wyła na pełnym gazie, Zbyszek skupiony na celu i tylko z pionowej rury wydechowej walił prosto w niebo coraz ciemniejszy słup spalin. Kiedy był już doskonale czarny, Zbyszek puścił hamulec. Maszyna podskoczywszy lekko na przednich kołach ruszyła z impetem do celu.
– O ja pierdolę! – Babina schował się za kontener.
Zbyszek, po zastosowaniu techniki używanej przez pilotów samolotów odrzutowych startujących z lotniskowców nabierał szybko rozpędu. I wtedy zauważyliśmy, że ramiona przytrzymujące łyżkę drgnęły, uniosły się lekko w górę aby stanowczo jednak opaść unosząc przednie koła Hanomaga. Był to widok zapierający dech w piersiach: pędzący kolos krzeszący spod siebie snopy iskier i wyrzucający w niebo słup czarnego dymu pędził na taran z górą zielonych butelek.
Zamknąłem oczy… Rozległ się huk tłuczonego szkła. Małe drzwiczki do kabiny odbiły się z łoskotem od burty zatrzaskując się z impetem. Po kilku obrotach tylnych kół silnik zadławił się i zgasł.
– O ja pierdolę!- Babina wyraził to, co obydwaj właśnie pomyśleliśmy. Nie mógł wyjść z tego żywy.
Podbiegłem do koparki i wspiąłem się po drabince. Zbyszek najspokojniej w świecie próbował przekładać wajchy przy kierownicy, mimo rozbitego nosa:
– Wiesz, tu coś te wajchy chyba szwankują… – powiedział niepewnie, gmerając przy kierownicy.
– Nic ci nie jest?!
Po chwili Zbyszek siedział z Babiną w cieniu kontenera, podczas gdy ja próbowałem w kabinie rozpracować tego potwora. Przycisnąłem starter. W odpowiedzi usłyszałem syk otwieranego piwa, podwójny. Dopiero po sekundzie coś zaczęło dziać się z silnikiem. Z trudem, ale jakoś załapał i pomału wszedł na obroty.
No, w końcu mieli kilka lat, żeby przetestować te silniki od Koła Podbiegunowego po Afrykę Północną. Musiał zaskoczyć!
Wycofałem Hanomaga z góry butelek i przejechałem się po betonie. Podniosłem i opuściłem łyżkę koparki. Wszystko działało jak należy.
Ustawiłem maszynę na wprost góry zielonych butelek i podjechałem, zagarniając łychę na siebie. Nabrała się połowa.
– Chłopaki, jedziemy, bo nie wyrobimy się do wieczora!
Emigracjo – wegetacjo
Kiedy wróciliśmy do heimu czekała nas niespodzianka: dwóch nowych kolegów. A byli to koledzy niezwykli, bo węgierscy.
Był 21 sierpnia 1989 roku.
Węgrzy byli trochę wystraszeni, mimo tego, że Johnny i Docent starali się wywrzeć na nich jak najmilsze wrażenie.
Wyższy z nich przedstawił się jako Dezio. Jego kula czarnych włosów wyglądała jak natapirowana. Zawsze zaczynał zdanie od : ” Has du gehert?” ponieważ mówił płynnie po niemiecku, aczkolwiek z ciężkim akcentem. Jak się później okazało, był kiedyś tam milicjantem w NRD.
Drugi Węgier był niższy i wyglądał jak typowy austro-węgierski urzędnik pocztowy: duża głowa z rzadkimi, prostymi włosami i rudawy wąsik. Całości dopełniała mina wyrażająca jakiś ból istnienia.
– Istvan- przedstawił się, a na jego twarzy pojawił się grymas, jakby było mu przykro i wstyd, że tak właśnie ma na imię. Rozejrzał się po moim starym pokoju i tonem proszącym o współczucie powiedział, akcentując jak na Węgra przystało pierwsze sylaby:
– Emigracjo-wegetacjo….Woć niks arbajt, niks geld… – rozłożył bezradnie ręce. Jego język był swoistym konglomeratem kilku innych języków z przewagą austro-węgierskiego.
Było w nim coś, co mówiło mi, że to kolejny wariat, który przylgnie do mnie. Zrobiło mi się ich żal.
Postanowiłem oprowadzić chłopaków po heimie pokazując łazienkę, kuchnię i przedstawiając napotkane przy okazji postacie dramatu. Na koniec przypomniała mi się widokówka, którą przysłała mi Halina z wycieczki do Budapesztu i brawurowo zacytowałem:
– Udvodzlet a Budapestrol!
Dezio wkrótce znalazł sobie jakąś pracę, w przeciwieństwie do Istvana, który powtarzał w kółko jak mantrę swoje: „ Emigracjo – wegetacjo, niks arbajt, niks geld”.
Całe poranki snuł się w swoich niebieskich piżamo-kalesonach i zbierał produkty na „ ungarn suppe” : na strychu znalazł przepalony, stary garnek, do którego wlewał wody, wsypywał paprykę i moczył całego pomidora. Wszystko to podgrzewał w nieskończoność blokując kuchenkę. Co chwila nabierał odrobinę wrzątku na łyżkę i smakując ostrożnie pytał z nadzieją każdego:
– Du kolego niks simpatik ungarn sup – pe?
Taki stan utrzymał się do wypłaty zasiłku: co dwa tygodnie dostawaliśmy czterdzieści marek. Do tego dochodziły jeszcze raz na rok talony na ubrania dla nowoprzybyłych, o wartości stu dwudziestu marek, które Istvan wspaniałomyślnie odstąpił Szwagrowi za pół ceny.
Tego popołudnia ogolony i umyty Istvan wyszedł z heimu i słuch po nim zaginął. Nie na długo jednak, bo wraz z jutrzenką obudził nas donośny śpiew dochodzący z pustego placu przed Semą.
Na znana tylko sobie nutę Istvan śpiewał pieśń, która zapewne właśnie narodziła się w jego głowie, a której słowa brzmiały: Viva Polonie, viva Cracovje! Meine groze Polonie simpatik!
Festiwal trwał kilka dni i kilka nocy, po czym Węgier spokojnie wracał do gotowania Ungarn suppe i narzekania na emigracyjną wegetację. Aż do następnej wypłaty.
Po jednym z takich nocnych rajdów wrócił z zadrapanym czołem.
– Oho, gdzieś przytarłeś kolego – zauważył Klata.
– Istvan niks alkoholiszto! – zaprzeczył, wydając się tym samym.
Po południu Młody wrócił z Weiden z kodakiem, który drukował zdjęcie tuż po jego zrobieniu. Takim sukcesem nie mógł pochwalić się nawet Przeszczep. Młody zaproponował, że zrobi nam pamiątkowe zdjęcie. Pojawił się jednak problem, jak zatuszować przyrysowaną facjatę. Wreszcie przyłożyłem mu dłoń do czoła, a Młody pstryknął.
Pewnego dnia rozległo się nieśmiałe choć natarczywe pukanie do drzwi mojego pokoju i równocześnie przez dziurkę od klucza zaproszenie:
– Marek, woć kleine hygenio und berg szpaciren?
Otworzyłem drzwi. Istvan stał na boso w swoich kalesonach. Potarł się po zaroście i powtórzył propozycję precyzując:
– Meine kleine hygenio und Fater szpaciren?
Ponieważ i tak nie miałem nic lepszego do roboty a była sobota, więc przystałem na to. Po kleine hygenio polegającej na przygładzeniu dłonią rzadkich włosów i kręceniu się bezładnie w kółko Istvan poszedł jeszcze do kuchni i zapakował do swojej nieodłącznej szmacianej siatki to, co otrzymywaliśmy w ramach wyżywienia, a co zalegało szafki: żółte puszki z sardynkami, kartony mleka, słoiki dżemu, jakieś niejadalne owoce.
Tak zaopatrzeni wyruszyliśmy. Przecięliśmy plac przed Semą, przeszliśmy przez most, pod wiaduktem kolejowym i tuż za nim wąskimi schodkami wdrapaliśmy się na zbocze góry, którą prowadziła alejka na skróty do centrum miasteczka. Co kilkadziesiąt metrów stały ławki zachęcające do wypoczynku i podziwiania widoku naszego heimu tam w dole za rzeką.
Przy którejś ławce Istvan zatrzymał się rozglądając badawczo:
– Moment, meine fridzider, muss flaszen fur Fater suchen… – po tej zapowiedzi wyciągnął kilka pustych butelek po piwie spod krzaczka. A więc to była jego lodówka, gdzie przezornie miał zdeponowane butelki na wymianę. Taki skład mógłby nie utrzymać się w heimie, gdzie Docent z Johnnym tylko czekali żeby wejść w jego posiadanie.
Doszliśmy do sklepiku Fatera, jak nazwał go Istvan. Był to duży mężczyzna, weteran Wehrmahtu z Ostfrontu, koło siedemdziesiątki, który jedno z pomieszczeń swojego domu przeznaczył na skład z piwem. Można było u niego kupić zarówno butelkę jak i całe skrzynki dobrego, bawarskiego trunku. Nie wiadomo, jak Istvan wpadł na jego trop, bo skład nie miał żadnego szyldu, a ceny wcale nie zwalały z nóg. Ale jakoś obydwaj trafili na siebie…
Węgier zgiął się w pół i przyłożył usta do domofonu, który z jakiegoś powodu zamontowany był tak nisko. Kiedy wśród trzasków dał się słyszeć głos Fatera, Istvan zaanonsował:
– Fater! Hier is Istvan Onestyiak Budapestrol und Marek groze inteligencjo universzitasz!
Po drugiej stronie rozległ się śmiech, trzaski i jakieś bawarskie zaklęcia, wśród których dało się wyłowić „ Ein moment ”.
Istvan mrugnął do mnie porozumiewawczo i zamruczał po cichu:
– Fater bandito…
Nie przeszkodziło mu to jednak już w następnej chwili przybrać jak najbardziej boleściwej miny. Stał w swoich znoszonych tenisówkach (bony na darmowe buty przehandlował z Babiną), wyświechtanych spodniach i takiej samej koszulce polo w żółte pasy. Robił wrażenie.
Fater ochoczo powiódł nas do swojego sklepiku, czując w powietrzu dobry interes. To samo uczucie o dziwo towarzyszyło i nam.
Opracowana w najdrobniejszych szczegółach przez Istvana celebracja rozpoczęła się od wydobywania z parcianej siatki pustych butelek po piwie, które w liczbie sześciu zostały równo ustawione na wysokim kontuarze.
– Oińc, cwo, dro, firi… – Fater liczył flaszki, podczas gdy Istvan udał się do kontenerów skąd przyniósł sześć pełnych i postawił z wielką atencją obok pustych i zapiaszczonych.
– Wi fil kosten, Fater? – z wyrazu twarzy Węgra biło bezdenne cierpienie. Ktoś, kto właśnie wszedłby w tej chwili do sklepu mógłby pomyśleć, że Istvan kupuje piwo jako pokutę za grzechy…
Właściciel sklepiku wyciągnął spod lady podręczną maszynkę do liczenia na korbkę, na której z wielkim mozołem ustawiał jakieś suwaki, mrucząc pod nosem różne bawarskie liczby, zaklęcia, przeliczając jeszcze raz ilość pustych i wprowadzając dane co do pełnych zakręcił korbką. W odpowiedzi wyskoczyła karteczka, którą Fater uznał za stosowne odczytać i objaśnić na głos:
– Also, sechs mol oińc fufcig und sechs mol dreizich lere flaszen plus zwounz cwancig letzte mol das ist, na ja, das ist ja noin und fircig….
Ale Istvan wcale nie był ciekawy, ile wyniesie rachunek łącznie z zaległościami z poprzednich zakupów, bo właśnie z nabożną miną wyciągał z worka dwie puszki sardynek, przeterminowany karton mleka, słoik dżemu malinowego i paczkę zeschniętego niemiłosiernie chleba pumpernikiel. Ustawiwszy to wszystko na kontuarze obok piwa wyznał boleśnie:
– Fater, du szprechen, emigracjo-wegetacjo: niks arbajt, niks geld. Meine kleine suwenir!- pokazał z dumą na produkty. Zanim Fater zdołał ochłonąć Węgier wyciągnął z kieszeni garść drobnych monet i rozsypał obok sardynek, deklarując:
–Meine taszengeld morgen rest zurig!
Fater przeliczył drobne trzy razy i nigdy nie chciało mu wyjść więcej jak cztery marki czterdzieści fenigów.
Widząc to sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem dużą monetę pięciomarkową z niemieckim orłem. Zanim jednak zdążyłem połapać się w sytuacji stopa w tenisówce przygniotła mi moją a dyskretny aczkolwiek stanowczy chwyt unieruchomił mi dłoń za wysokim kontuarem.
– Fater, siurdigung zi bitt-te, morgen meine taszengeld picalen…?
Wejrzawszy w tę naznaczoną największym cierpieniem twarz właściciel sklepiku uśmiechnął się tylko i zgodził na dopłacenie przez Istvana reszty jutro tym bardziej, że urząd gminy wypłacający zasiłek mieścił się naprzeciwko…
Pożegnawszy właściciela wyszliśmy na zalaną słońcem uliczkę.
– Kurwajegomatiepierdolechuj! – wyrzucił z siebie Istvan – Fater groze bandito… Du szprechen, eine flasze in Sema ein cwancig, Fater ein funfcig…
– To po co…, warum du Fater kaufen niks Sema?! – aby dogadać się z Istvanem musiałem zaadoptować jego austro-węgierski…
Istvan przystanął przy ławce, gdzie mieścił się jego „fridżirator” :
– Woć meine niks Sema kaufen simpatik – wyznał wyciągając po jednej butelce piwa z siatki. Za chwilę już oddawaliśmy się konsumpcji, kiedy w dole dał się słyszeć narastający dźwięk zbliżającego się pociągu. Należało do rytuału, że Istvan podchodził wówczas do barierki i w zależności, w którą stronę jechał anonsował go albo „Batori” jeśli na południe, albo „Polonia Ekszpresz” jeśli na północ. Tym razem jednak dłużej przyglądał się składowi na dole w wąwozie.
– Polonia czy Batory, Istvan?- zapytałem.
– Auschwitz ekszpresz- padła odpowiedź. Zaniepokojony wstałem z ławki i przechyliłem się przez barierkę. W dole wolno toczył się towarowy pociąg z bydlęcymi wagonami. Tymczasem Istvan wyciągnął po następnej butelce piwa anonsując:
– Nekste bahnhof Amrumer strasse! O, siurrdigung-zi-bitt-te! – ostatnie słowa skierowane były do ładnej, młodej bawarki, która niespodziewanie wyszła zza zakrętu. Speszyła się widząc nas, ale nie chcąc dawać tego po sobie znać szła dalej ostrożnie wpatrując się w ziemię. Chciałem coś powiedzieć, żeby ją ośmielić, ale wszystko cokolwiek bym powiedział będzie głupie w tej sytuacji. Istvan widocznie nie miał takich przemyśleń, bo zwrócił się jeszcze raz do dziewczyny:
–Siurrdigung zi bitt-te meine bier trinken, emigracjo-wegetacjo: niks arbeit niks geld, nur kleine bier….
Dziewczyna podniosła wzrok. Uśmiechnąłem się do niej przepraszająco, na co odpowiedziała nieśmiałym cieniem uśmiechu. To jednak wystarczyło Istvanowi, którego ten drobny gest sympatii mocno wzruszył. Pokazał dłonią na twarz dziewczyny:
– Gut fizimiszko. Gut mater und fater produkcjo…
– Danke! – dziewczyna odwróciła głowę w naszą stronę rozbawiona tym niespodziewanym gestem sympatii.
Szybko rozprawiliśmy się z Faterowym piwem, czując jednak pewien niedosyt.
– Istvan, pójdziemy teraz do browaru po nekste bier, Ich bezahle.
– Co to jest cibulko?- to pytanie padało zawsze, jak czegoś nie zrozumiał. Musiałem z niemieckiego przejść na austro-węgierski: Meine picalen nekst bier! Płacę za następne piwa!
Na drugim końcu alejki mieliśmy już niedaleko do niewielkiego, starego browaru, zawiadywanego przez rodzinę miejscowego browarnika.
Kilka pokoleń było zaangażowanych w produkcję bardzo dobrego piwa „Windischeschenbacher”. Dodatkową atrakcją, o której dokładnie opowiedziałem Istvanowi po drodze były dwie córki właściciela. Typowe Bawarki do roznoszenia kilku kufli z piwem na raz podczas różnych „festów”.
Sprzedaż odbywała się na zapleczu browaru. Należało zadzwonić do drzwi i cierpliwie czekać. Czasami otwierała duża blondynka z warkoczem, czasami rudawa o pięknym uśmiechu, obydwie obficie obdarzone przez bawarska naturę. Roztoczywszy przed Istvanem wizję poznania takich krasawic stanęliśmy przed kuchennymi drzwiami browaru.
Zniecierpliwiony Węgier nacisnął guzik dzwonka i czekaliśmy. Uprzedziłem lojalnie mojego przyjaciela, że istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, iż otworzy nam żona właściciela, ale odpędziliśmy tę wizję od siebie jako niepożądaną ostateczność.
Za matową szybą pojawiła się jakaś rozmazana postać. Podniosłem kciuk w stronę Istvana, na co on przygładził wąsy uśmiechając się chytrze. Napięcie sięgało zenitu i właściwie było nam już obojętne, czy ruda czy blondynka…
Kiedy otworzyły się raptownie drzwi, nasze głupawe uśmieszki zamarły nam na twarzach z niedowierzania. Postać, która stała naprzeciw nas musiała z pewnością pamiętać wojny napoleońskie.
– Ja?! – wyskrzeczała chuda, wysoka kobieta patrząc na nas z nie ukrywaną niechęcią. Jej długie, siwe włosy były w nieładzie, a dolna szczęka przypominała zepsutą, nie domykającą się szufladę w starej komodzie.
– We mochten vier bier kaufen, bitte – z trudem odzyskałem mowę.
– Rein!
Weszliśmy do środka. Ciemna i zimna sień powitała nas zapachem starego grobowca. Stanęliśmy przy ladzie.
– Also?! – siwa zjawa przeszywała nas zimnym wzrokiem. My tymczasem staliśmy na baczność starając się dojść do siebie. Czułem chłód i stęchliznę. Zebrawszy myśli poprosiłem grzecznie:
– Wir mochten bier kaufen. Bitte.
Siwowłosa zjawa taksowała nas uważnie oparta o ladę. Nagle zauważyłem dłoń Istvana penetrującą wnętrze jego parcianego worka. Wyobraziłem sobie, co może zaraz nastąpić. Mimowolnie powiedziałem:
– Jezu Chryste…
– Eine Kiste?! Skrzynkę?!- podchwyciła zjawa i bez najmniejszego wysiłku dźwignęła z podłogi pełną skrzynkę piwa aby jebnąć nią o ladę przed nami.
– Funfcen mol oinc… – zaczęła obliczać, kiedy Istvan wyciągnął ze swojej parcianej torby żółtą puszkę sardynek i dwa brązowe banany.
– Śiurdigung zi bit – te: emigracjo- wegetacjo. Niks arbeit , niks geld. Bitte kleine meine suvenir…
Chwilę zajęło siwej przetworzenie danych. Wreszcie wydarła się:
– Najjjjjjjnnnn!!!
Odsunęła dary Istvana z obrzydzeniem i pełna nienawiści taksowała swoich klientów. Wydobyłem z kieszeni wszystkie pieniądze i położyłem grzecznie na ladzie. Siwa przyglądała mi się bardzo uważnie przez szkła swoich okularów.
– Pole?!
– Ja, Pole von Pommern.
Stała oparta o ladę i przeszywała mnie wzrokiem. Na jej pomarszczonej twarzy nie można było wyczytać nawet cienia z tego, co działo się w jej głowie.
Zapłaciłem za skrzynkę. Siwa wzięła pieniądze. Spojrzała na kasę fiskalną, zawahała się i w końcu włożyła banknot do kieszeni swojego fartucha.
– Also Mena ?! – krzyknęła – Alles klar ?!
Istvan instynktownie wyprostował się i przyłożywszy dłonie do ud wyrecytował:
– Jawohl Herr Generator!!!
Starsza pani pokiwała litościwie głową. Jej twarz rozjaśnił niespodziewany uśmiech, kiedy powiedziała łamaną polszczyzną:
– Daj skrzynka po niedziela, Helga będzie już zuruck – i szelmowsko puściła do nas oko.
Szliśmy solidarnie targając zakup w milczeniu. Obydwoje wciąż myśleliśmy o tym, co nas przed chwilą spotkało. Wreszcie Istvan zagaił:
– Was is das krokodil fuhrer brigade?! – wysunął dolną szczękę do przodu.
– Ty lepiej pomyśl, gdzie schowamy się z tą skrzynką – zaniepokoiłem się.
– Warum du picalen ganze kiste?! Po co kupiłeś całą skrzynkę?- zainteresował się Istvan.
– Taki miałem, widzisz, kaprys… – powiedziałem bardziej do siebie.
– Niks kiste tragen nach haus, geferlich! Nie zanośmy skrzynki do heimu, to niebezpieczne!– Istvan nagle zaniepokoił się o losy skrzynki piwa. – Docentusz groze muszlica! – ostrzegł.
– Was is das muszlica ?
Istvan pokazał dłońmi malutkie i szybko migające skrzydełka. Chodziło mu o muszkę owocówkę, która z kilku kilometrów potrafi wyczuć alkohol. Z tego też względu usiedliśmy na brzegu rzeki, w sąsiedztwie wejścia do jakiegoś dużego tunelu biegnącego w jej stronę. To miejsce polecił mi w największej tajemnicy Śląski jako pewną skrytkę, gdyby mnie gonili.
– Ale kto ma mnie gonić?!
– Noo, oni, ni?!
Tak więc wyciągnęliśmy się na trawie w cieniu bujnych krzaków. Widać było stąd nasz heim. Nie wzięliśmy tylko pod uwagę faktu, że to działało w dwie strony.
Rozgościliśmy się wygodnie w bawarskim słońcu, rzeka – jak to wszystkie rzeki na świecie – nuciła swoją szemrzącą pieśń. Zasyczały otwierane kapsle uwalniając boski aromat z butelek, kiedy za plecami usłyszeliśmy:
– Hyyy!
Z krzaków wyszedł Docent w swoim jeansowym mundurku:
– Żem akurat przechodził tędy, hyyy! – oznajmił. Chwilę trwała niedowierzająca cisza, którą przerwał Istvan: – Muszlica… – powiedział z rezygnacją w głosie.
Spojrzałem na Docenta, który wpatrywał się w naszą dopiero co nabytą skrzynkę i zrobiło mi się go żal…
– Janek, a może masz ochotę na piwo?
Docent potarł swoją damską dłonią łysą czaszkę:
– Skoro nalegasz? Hyyy! – rozbawiony swoim dowcipem przyjął butelkę i wlał w siebie natychmiast połowę, podczas gdy Istvan przyglądał mu się badawczo:
– Du szprechen Docentusz, warum du doktor Mengele hande?- pokazał na dłonie Docenta, który po zaczerpnięciu powietrza dokończył butelkę.
– Bo ja, chłopaki, nie pracuję fizycznie tylko głową… Żem był bliski skonstruowania bomby atomowej u siory w piwnicy…Wszystko żem miał rozpisane w szczegółach, tylko był problem z uranem…
– Jak to, chciałeś w piwnicy zbudować bombę atomową?!
Docent spojrzał wymownie na pustą butelkę, po czym włożył ją z powrotem do skrzynki, automatycznie zabierając pełną.
– Atomówka to małe piwo, dopiero bomba wodorowa to jest to! Docent wchodził na obroty.
Kiedy wieczorem z pewnym trudem targaliśmy do heimu skrzynkę pustych butelek, byliśmy zaznajomieni nie tylko z budową i zastosowaniem bomb, ale mieliśmy w małym palcu teorię względności Einsteina z licznymi poprawkami Docenta.
W progu domu natknęliśmy się na grupkę osób. Stali wystraszeni przy drzwiach wejściowych nie śmiejąc wejść do góry; stali w jakimś milczącym wyczekiwaniu i niepewności; stali, jednocześnie taksując nas z podziwem.
To dodało mi skrzydeł:
– Hi guys, where are you from?!- zagadnąłem zawadiacko zupełnie nie wiem dlaczego po angielsku. Ale nieoczekiwanie to właśnie zmobilizowało nieruchome postacie, które zaczęły nagle szeptać między sobą. Głos zabrał młodzieniec z zapadniętą klatką piersiową:
– We coming from Zirndorf – jego akcent nie pozostawiał złudzeń.
– No to witajcie w domu, chłopaki!
Nowo przybyłym wyraźnie ulżyło. Zaczęli mówić jeden przez drugiego, aż w końcu głos zabrał ten z zapadniętą klatą:
– Cicho, bo będę was lał na okrętę! To jest ten pensjonat dla azylantów?
– Oczywiście, chodźcie na pokoje! – zaprowadziłem ich do pierwszego pomieszczenia, do tego samego, w którym ja zaczynałem.
– Rozgośćcie się, jesteście w domu!
Oprócz tego, co chciał lać na okrętę było jeszcze trzech młodych, ledwie osiemnastoletnich chłopaków, kilku bezbarwnych i jeden niewysoki, schludnie ubrany i uczesany facet koło czterdziestki: Jurek Rzepa.
Wkrótce całe towarzystwo wtopiło się w naszą społeczność, rozchodząc się po różnych pokojach. Zapadnięta klata okazał się mieć pseudonim Przeszczep, bo miał jakąś wadę z palcami u stóp. Był on przewodnikiem i nauczycielem młodzieży, Kubusia i Jacusia, w sprawach wynoszenia za sklepów różnych rzeczy. Często jeździli do Weiden autostopem, gdzie w sklepach odbywali zajęcia praktyczne pod okiem Przeszczepa. Mieli ambicję zostać dyplomowanymi złodziejami.
Szybko nawiązałem wspólny język z Jurkiem, a także Piotrkiem, który szybko stał się znany jako Młody. Był to niesforny, aczkolwiek sympatyczny rudzielec z Zielonej Góry. Pochodził z dobrej rodziny, nie był biedny w przeciwieństwie do innych, przyjechał do Niemiec – jak mówił – na próbę. Dzieliło nas wszystko, a mimo to szybko przypadliśmy sobie do gustu. Chyba na zasadzie przyciągania się przeciwieństw.
Młody szybko wciągnął się w złodziejski proceder, aczkolwiek nie terminował u Przeszczepa. Był w tym względzie wolnym strzelcem. Wynosił ze sklepów drobne rzeczy: płyty CD, kosmetyki, dresy, buty. Zaczął jednak od kleju „Super Glue”, który wówczas był absolutną nowością.
Kiedy już posklejał wszystko ze wszystkim, wpadł na szatański pomysł: posmarował klejem denko szklanki do piwa Johnnego i przykleił ją do stołu.
Z wyrachowaną premedytacja i pozorną obojętnością obserwowaliśmy, jak Johnny postawił na stole puszkę, którą nabył za długo zbierane i sprzedane w Semie butelki. Celebrował tę puszkę z dobrze udawaną obojętnością, z nonszalancją degustatora wlał zawartość wpatrując się w ekran i trzymając dłoń na szklance delektował się, oglądając wraz z nami „Deutsche Hitparade” w telewizji.
Aż nadeszła chwila, kiedy postanowił przepłukać gardło. Dłoń jednak ześlizgnęła mu się z opornego szkła.
Popatrzył ze zdumieniem na naczynie, które wbrew logice zrośnięte było w jedno ze stołem. Spróbował jeszcze raz.
– Co to, no nie, przymarzła do stołu w lecie?! – Johnny nie obejmował rozumem tego zjawiska.
– Co mówisz, Johnny? – Klata zainteresował się kłopotem kolegi – co się stało?
– No nie, pierdolona szklanka, nie chce się oderwać od stołu.
– Może czas ją umyć?!- Jurek był nieprzejednany w sprawach higieny i czystości.
– No co to, kurwa?!- Johnny stawał się coraz bardziej niecierpliwy.
– Johnny, musisz teraz wypić to przez słomkę – Zbyszek z przyjemnością patrzył na cierpienia Johnnego, kiedy jego wzrok padł na pustą puszkę. – A co ty, stary, zmieniłeś asortyment?!
– No co?!
– No chujów sto, pytam, yyy, dlaczego kupiłeś sobie puszkę wody gazowanej Bonaqua zamiast piwa?!
Johnny, który uważał, że wszystko co jest w puszce musi być piwem, był załamany. Skusiła go cena. Kupił dwie puszki wody sodowej, ciesząc się z okazji.
Ale miał wśród nas przyjaciół. Bliskiemu załamaniu nerwowemu na ratunek pośpieszył Babina, który zawsze trzymał pod łóżkiem skrzynkę „Windischeschenbachera”:
– Masz tu butelkę i nie truj się tym gównem!
– No nie, Babinka, jak z tego miejsca, cały świat, no nie…
– Ale to nie o to chodzi, Johnny, na zdrowie i już nie pierdol – Babina leżał już z powrotem na swoim barłogu czytając foto nowelę w „Sexy”.
Zbyszek przeniósł się do kuchni, gdzie przy stoliku pod oknem postanowili ze Szwagrem przedyskutować różne sprawy bytowe przy pomocy dużej butelki „Gorbaczowa”.
Sobotni wieczór był także czasem, w którym Istvan zagospodarowywał swój „Taschengeld” czyli zasiłek od rządu Bundesrepubliki.
Poszedł do pubu i usiadł przy barze. Oczywiście, najpierw odwiedziwszy swój fridżirator, gdzie na ławeczce wyciągnął dwie lub trzy butelki jako podkład. Dawało mu to pewien dystans do świata i spokój duszy przy barku.
Po pierwszym piwie godnie wysączonym miał już po swojej stronie barmana, z którym prowadził elokwentną konwersację w języku austro-wegierskim. Kiedy zbliżał się do końca drugiego piwa, zwrócił się do barmana:
– Du szprechen, emigracjo – wegetacjo: niks arbait, niks geld…
Był to odpowiedni moment, żeby barman jednocząc się w bólu nalał Istvanowi z czystej sympatii dla emigrantów darmowy kufel. Kiedy jednak ten nie załapał owych subtelnych komunikatów, Istvan dopił swoje piwo i zwrócił się głośniej niż tego wymagała sytuacja do barmana z miną pod tytułem:” Czy to naprawdę było konieczne? ” :
– Du szprechen, wi file Juden Auszwitz getoten?!
Taki człowiek przy barze to tykająca bomba. Dlatego Istvan otrzymał gratis pełen kufel dobrego, bawarskiego piwa z prośbą, żeby już raczej nie poruszał tak bolesnych tematów w tę piękną noc.
To natchnęło mojego węgierskiego przyjaciela.
Od tej pory stosował ten sam chwyt w różnych pubach w naszym miasteczku, zawsze z powodzeniem: kiedy dopijał drugi kufel nagle stawał się zatroskany o los Żydów, co zawsze skutkowało dodatkowym piwem.
W ten sposób obszedł wszystkie puby w Windischeschenbach aż trafił do „ Ristorante Mare”, której właścicielem był niewysoki Włoch o kruczoczarnych, lokowanych włosach i chytrych oczkach.
Istvan zasiadł przy stoliku i był obsługiwany do czasu, kiedy kończyło mu się drugie piwo. Zgubiła go rutyna: pojechał swoim tekstem o Żydach, ale niestety dla niego, Włoch nie poczuł się współwinny za Holocaust i tym razem Istvan, drobiąc małe kroczki został wyprowadzony pod ramię wraz ze swoją słynną parcianą torbą i jej zawartością z restauracji.
Młody był niespokojnym duchem. Nie jestem pewien, czy mam prawo zaliczyć go do grona wariatów z konstelacji, ale z pewnością jego zakręcenie było godne odnotowania.
Wysoki rudzielec o kręconych włosach i piegowatym nosie. Na pozór grzeczny, miły młody człowiek. W środku diabeł. Przypadliśmy sobie do gustu .
– Chodź, zobacz jakie zjawisko!- Młody zaciągnął mnie na najwyższe piętro naszego heimu, na strych. Z trudem poruszaliśmy się pod skośnym dachem, aby dotrzeć do małego okienka. Ze zdumieniem odnotowałem kilka starych kartonów z mlekiem, które otrzymywaliśmy od Bundesrepubliki w ramach dożywiania azylantów, ustawionych na parapecie.
– Teraz uważaj!- zaanonsował i ważąc karton w ręku przez chwilę nadał mu odpowiednią trajektorię lotu, która kończyła się na dachu białego citroena należącego do Dezia. Nie powiem, na skutek zderzenia dwóch ciał stałych, mleko eksplodowało efektownym rozbryzgiem, co wywoływało wybuch radości mojego kompana.
– Patrz teraz… – wysunięty język i chwila skupienia, aby kolejny karton eksplodował na przedniej szybie, jeszcze efektowniej niż poprzedni.
Po tym, jak w tajemniczych okolicznościach spalił się pokój Śląskiego, wyprowadziliśmy się z Młodym na strych, na którym przetrwaliśmy onego czasu pierwszą noc po przybyciu z Zirndorfu.
Okrzątnęliśmy niewielki pokoik o stromym dachu i zamieszkaliśmy tam. Trochę zimno, przez popękane łupki na dachu widać było gwiazdy albo ciekła deszczówka, ale wszystkie niedogodności rekompensował azyl od wariactwa tego, co na dole.
Kiedy zmęczony wracałem od Krausa, Młody miał zawsze coś, co stawiało mnie na nogi: a to nowe CD wyniesione ze sklepu, a to krem samoopalający, po którym wyglądaliśmy jak bracia zakonu marchewkowego, a to coś do ubrania.
Tym razem jednak zaskoczył mnie.
– Popatrz, zauważyłem, że jak ktoś na dole bierze prysznic, a w kiblu na górze przyciśniesz z całej siły tę wajchę od spuszczania wody, to tam leci ukrop!
– Zgodnie ze wzorem bilansu ciepła dla wody: Q=c razy m razy delta T. To był nie wiadomo dlaczego jedyny wzór, który zapamiętałem z całego kursu fizyki w podstawówce. – Czyli, jeśli w zmieszanej wodzie pod prysznicem zabraknie tej zimnej ze sracza, to oznacza piekło dla tego na dole!
Postanowiliśmy tę wiedzę wyeksperymentować na Szwagrze.
Kiedy nadszedł czas, poszedłem jego śladem do łazienki. Z zapałem godnym większej sprawy zacząłem myć zęby, żeby nie wzbudzać podejrzeń u człowieka, który uznał za stosowne opowiedzieć mi swoim tubalnym głosem, jak poszczęściło mu się dzisiaj w pracy i co zdołał wynieść z budowy. Co kilka minut udawało mi się jednak wyłowić uchem krótki szum wody spływającej ze sracza. Darmo jednak: Szwagier dopadł mnie i zamierzał chyba opowiedzieć historię świata od Noego po czasy współczesne.
Kiedy miałem już niemalże starte szkliwa, Szwagier wszedł do kabiny i puścił wodę. Łagodne ciepło pieściło jego duszę oddając ciało miłej nirwanie, bo- jak mawiał – nie płocisz za ciepłą wodę, to możesz tam sobie siedzieć, aż cie podupcy z tego ciepła!
Charakterystyczny szum regularnie spłukiwanego klozetu dopadł mnie sekundy przed tym, jak Szwagier, oddający się ekstremalnie gorącym biczom wodnym wypadł z głośnym wyciem z kabiny:
– Kurwa, aaaaa! Podupcony pryśnic, aaaaa!
Uznaliśmy z Młodym, że system działa, co więcej, działa wzór na bilans ciepła dla wody. Teraz to my regulowaliśmy czas spędzany w kabinie. Jeśli ktoś siedział tam zbyt długo albo zwyczajnie nam podpadł, odcinaliśmy onemu zimną wodę z mieszanki podprysznicowej.
Działało!
Terkot dieslowskiego silnika i widok biało- zielonego, policyjnego vana zapowiadał zawsze jakieś atrakcje w monotonii heimowego życia: a to po kogoś przyjechali, a to kogoś- tym prędzej- odwieźli. Tym razem był to Młody: żegnając się w największej komitywie z dwoma policjantami wrócił po całodobowej nieobecności.
Pierwszy dopadł go Johnny:
– A co ty taki szczęśliwy, piłeś z nimi?!
Ale Młody uśmiechnął się tylko i poszedł dalej.
Złapany na wynoszeniu odtwarzacza DVD został odwieziony na komendę, gdzie spędził najbliższe 24 godziny, częstowany posiłkami, których smak i zapach były o niebo lepsze od tych, które serwowano nam w azylheimie. Ponieważ towarzystwo pod celą także było daleko bardziej ekskluzywne, Młody wrócił odwrotnie zresocjalizowany.
Wkrótce Mały Zielony dostarczył mu na piśmie wyrok: czterdzieści nieodpłatnych godzin prac społeczno- użytecznych! W ich ramach miał dołączyć do miejscowego zespołu zieleni miejskiej i czekać na dalsze dyspozycje.
KTB, czyli Kontinental Tief Bohrung , co przekłada się na wiercenie nie wiadomo po co najgłębszej dziury na kontynencie miało swoją siedzibę oraz wiertło w pobliżu Windischeschenbach. Tam właśnie wkrótce przyleciał helikopterem kanclerz Helmuth Kohl. Ale zanim to nastąpiło, należało przygotować teren pod takie wydarzenie!
Młody wciągnął mnie w zespół bawarskich ochotników takich jak on sam, gdyż brakowało rąk do pracy, a czas naglił. Herr Burgemeister wysupłał na ten cel forsę z kasy miejskiej oferując złote góry aby tylko wszystko było dopięte na ostatni guzik, kiedy wyląduje helikopter. To było jego pięć minut.
Tak oto znalazłem się w samym jądrze ciemności.
Mieliśmy budować Wielki Namiot, taki, jaki rozstawiają na Oktober Fest. Wkrótce trafiliśmy do komanda, którego kapo był nie kto inny tylko Aphileines. Ten wybitny znawca architektury śródziemnomorskiej i świetny organizator był według kogoś tam odpowiednim człowiekiem, żeby pokierować. No i pokierował…
Nie wziął jednak do swojej małej bani faktu, że pracuje z Polakami, których w istocie nie cierpiał. To uczucie podlegało wzajemnosci.
Tego pamiętnego poranka przyszło nam trzem dźwigać wielką, aluminiową belkę. Aphileines ustawił się pośrodku, wzbudzając już na wstępie szyderczy śmiech członków załogi zieleni miejskiej, którzy otwartym tekstem komentowali jego posunięcie:
– Uważaj Andreas, żebyś nie przełamał belki!
Aphileines nie docenił jednak faktu, że pracował z nami.
– Na raz-dwa-trzy- przykucamy!- zarządził Młody. Odliczanie nastąpiło, kiedy przechodziliśmy obok grupki posilających się pracowników zieleni. Lekko ugięliśmy kolana i cały ciężar belki zlądował na niespodziewającego się niczego chudych barkach Aphileinesa.
– Scheisse!- zawył pod ciężarem kilkuset kilogramów, wzbudzając tym samym śmiech pozostałych oraz ich szczere uznanie dla naszej pomysłowości.
Tak oto dotrwaliśmy do jesieni. Pięknie zażółconej i poczerwienionej przyrodniczo. Aż nastał pamiętny dzień: 14 września 1989 roku.
Kraus zażyczył sobie, żebyśmy przyszli do pracy z zastrzeżeniem jednak, abym ja udał się w rejs śmieciarką z niejakim Rudim, nowo pozyskanym pracownikiem Krausa, uciekiniera z Niemieckiej Republiki Dramatycznej.
Rejsy śmieciarą były daleko bardziej pociągające niż przebieranie szkła albo makulatury w bazie. Śmieciarą jechało się nieśpiesznie od miasteczka do miasteczka, wrzucając makulaturę ze sklepów od czasu do czasu. Na zapleczu każdego z nich dostawaliśmy coś dobrego: a to kilka piw, a to jakieś towary bliskie przekroczenia daty ważności, a to kawał świńskiego brzucha z grilla albo bawarskie kiełbaski.
Rozwalony w wielkiej kabinie na wygodnym fotelu MAN-a drzemałem popijając piwem kiełbasy, gdyż kontakt z Rudim był ograniczony ze względu na jego znajomość tylko i wyłącznie języka saksońskiego.
Dochodziło południe. Mieliśmy już za sobą kilka sklepów i niezłe zasoby darów od wdzięcznych kierowniczek między siedzeniami, kiedy dojechaliśmy do miejscowości Grafenwohr. Nasza żółto pomarańczowa śmieciarka toczyła się powoli, kiedy Rudi wyrwał mnie z zadumy. Nic oczywiście nie zrozumiałem, oprócz tego, że mam przycupnąć pod linią okien, aby nie być widocznym z zewnątrz. Trochę mnie to zdziwiło, ale posłusznie przykucnąłem przed siedzeniem.
Auto zwolniło i zatrzymało się. Rudi otworzył okno i podał przepustkę. W lusterku jego drzwi zauważyłem amerykańskiego wartownika, Murzyna w hełmie żandarmerii z dużymi literami MP. Wyszczerzył garnitur białych zębów i oddał przepustkę Rudiemu. W rewanżu ten zaprezentował rząd spróchniałych pni, które w czasach świetności też były zębami. Po tej kurtuazyjnej wymianie grzeczności ruszyliśmy w dalszą drogę.
– Was ist das?! – zapytałem.
Rudi uśmiechnął się: – Grafenwohr, der grosste NATO poligon!
W ten sposób byłem nie tylko nielegalnie pracującym azylantem, ale także jedną z niewielu chyba osób z Układu Warszawskiego, która bezboleśnie przedostała się na największy poligon NATO w Europie. W razie jakiejkolwiek wpadki nie wróżyło mi to dobrze. No ale nie było wyjścia, bo już brnęliśmy w głąb piaszczystą, leśną drogą. Jak to na poligonie.
Nie byłem szczęśliwy z takiego obrotu sprawy. Usiadłem w moim fotelu i czekałem na dalszy przebieg wypadków. Nasza poczciwa śmieciarka toczyła się swoim tempem prostą jak strzelił drogą wśród gęstego lasu, gdy nagle tuż nad nami przeleciała czerwona rakieta, za nią druga, aby skończyć swój lot kilkadziesiąt metrów przed nami.
– Scheisse!– Rudi spojrzał w lusterko, pokazując, że mam znowu się schować. Ale ja przechyliłem się za jego plecami i spojrzałem do tyłu: doganiał nas wojskowy jeep, mrugając światłami i porykując klaksonem. Jakieś postacie w mundurach machały rękami. Wszystko wskazywało na to, że mamy się zatrzymać, co też uczyniliśmy.
Jeep minął nas i zatrzymał się także jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, przy leśnej krzyżówce. Wyskoczyło trzech amerykańskich żandarmów. Tak właśnie zakończyła się moja przygoda- pomyślałem-, Kanada i emigracja patrząc, jak jeden z nich idzie w stronę skrzyżowania, dwóch pozostałych pokazywało gestami, że mamy stać tak, jak stoimy.
Ten, który poszedł do przodu cofnął się kilka kroków i nagle… nagle z prawej strony, zza drzew wyskoczył ogromny, pomalowany w maskujące łaty Leopard z czarnym krzyżem na wieżyczce. Za nim drugi i trzeci, musiały mknąć na maksymalnej szybkości, gdyż za chwilę po wielkich czołgach pozostał tylko ogromny tuman kurzu. Kiedy opadł, żandarm znowu zademonstrował nam garnitur białych zębów i pokazał, że możemy jechać dalej. Co tez uczyniliśmy.
Po pewnym czasie dotarliśmy do jakiegoś miasteczka. Wyglądało jak dekoracje do amerykańskiego filmu, gdyż w istocie wszystko tu było amerykańskie: drewniane domki, szkoła, sklep, samochody na amerykańskich rejestracjach…Przed szkołą stała grupka białych i czarnych dzieci z murzyńską, bardzo ładną panią nauczycielką. Poczułem się jak w Stanach.
Podjechaliśmy pod kontener, którego zawartość mieliśmy załadować. Były to płyty gipsowo-kartonowe, które zostały z budowy sąsiednich domków. W większości były całe. W czasie kiedy takie płyty kosztowały w Polsce niezłe pieniądze, my musieliśmy je łamać, aby zmieściły się do naszej śmieciarki.
Rudi rozłożył tylko bezradnie ręce: – Amis….
Wdrapaliśmy się do kabiny i pojechaliśmy dalej. Postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na wysypisku, które znajdowało się jakieś dwadzieścia minut jazdy, jak zapewnił mnie Rudi. Znowu jechaliśmy wąską, leśną drogą wśród liściastego boru.
Nagle oślepiające światło zastąpiło półmrok: wyjechaliśmy na ogromny płaskowyż. Las skończył się jak odcięty nożem. Przed nami był wielki, płaski obszar porośnięty tylko trawą, bez jednego nawet drzewka czy krzaczka. Kończył się on ostrym, urwistym klifem i kanionem jakiejś wyschniętej dawno pra-rzeki. Po drugiej stronie kanionu wznosiła się ogromna ściana lasu. Widok iście bawarski, zapierający dech w piersiach. Tu właśnie postanowiliśmy zatrzymać się na piknik. Co tez uczyniliśmy.
Rudi wyłączył silnik i w tej absolutnej ciszy dał się słyszeć za chwilę jakiś ledwie uchwytny, narastający szum. Spojrzeliśmy w jego stronę.
Na błękitnym niebie dostrzegliśmy dwa rosnące punkciki. Okazały się wkrótce być odrzutowcami lecącymi bardzo efektownie środkiem kanionu, nieco tylko wyżej od poziomu, na którym my byliśmy. Kiedy przelatywały obok nas, można było z łatwością odczytać, że należą do amerykańskiej marynarki wojennej, ba, wyraźnie widzieliśmy głowy pilotów w hełmach i maskach tlenowych. Po raz pierwszy widziałem myśliwskie Phantomy, które rozpoznałem po charakterystycznym usterzeniu.
Samoloty przesunęły z szumem obok nas. Nie wiedzieliśmy, że to był dopiero początek zabawy… Nagle obydwa położyły się w ostry skręt w lewo i w górę. Rozległ się huk włączonych dopalaczy i obydwie maszyny idealnie jakby prowadzone ręką jednego pilota wzniosły się na tle zielonej ściany przeciwległego lasu. Za chwilę znowu były punkcikami na niebie dokładnie tam, skąd nadleciały. Ba, nawróciły i nadlatywały ponownie w naszą stronę. Minęła chwila zanim zdaliśmy sobie sprawę, że o ile ich pierwszy przelot był taki bardziej rozpoznawczy, to ten już jest z pewnością szturmowy, gdyż obydwa Phantomy rosły z każdą sekundą kierując się prosto i nieodwołalnie na krausową, idealnie odcinającą się od zieleni i stojącą pośrodku poligonu żółto-pomarańczową wielką śmieciarkę firmy MAN. I my, dwie gwiazdy śmieciarstwa na jej tle.
Rudi może nie był specjalnie bystry, ale to on przetworzył te wszystkie dane pierwszy i krzyknął przerażony:
– Vershwinde!!! – co też uczynił, rzucając się beznadziejnym truchtem w stronę dalekiego lasu.
Moja grose inteligencjo natomiast nie mogła się zdecydować między wyświetleniem mi filmu z całego życia a niekłamanym podziwem ostatnich jego obrazów: oto z wielkim impetem i może dlatego niemalże w ciszy prosto na mnie sunęli przedstawiciele nie byle jakiego mocarstwa na nie byle jakich maszynach.
Właściwie miałem wszelkie prawo posikać się ze strachu, albo omdleć, albo wręcz przeciwnie, rozedrzeć koszulę na piersi.
Nic z tego: stałem zahipnotyzowany mimo wrzasków Rudiego i podziwiałem idealny nalot amerykańskich pilotów. Nie wiem, ile metrów nad śmieciarką przelecieli, wystarczyło jednak, aby zobaczyć wszystkie nity na poszyciu kadłuba, wielki napis NAVY, białą gwiazdę i brudną smugę za wylotem silnika. I kilka niewielkich, podczepionych rakietek, z których każda za przyciśnięciem kciuka mogła przenieść mnie wraz ze śmieciarką do wieczności.
Odruchowo przykucnąłem bojąc się, że mnie po prostu zabierze ze sobą, a może to huk przydusił mnie do ziemi. Kiedy przeleciały, otworzyłem oczy i spojrzałem za nimi: już bez dopalaczy wzbijały się łagodnie i odlatywały: jeden z prawej i z przodu, drugi z tyłu i z lewej. I właśnie ten drugi nagle dwa razy zamachał skrzydłami. Musieli mieć niezły ubaw tam wysoko, wiedząc, że są bezkarni…
Odjechawszy jednak w cień lasu wypiliśmy całe posiadane piwo i zjedliśmy całe zapasy kiełbasy. Rudi miał mi za złe, że nie uciekałem, a ja jemu, że to zrobił. Koniec końców, pod wieczór wywlekliśmy się z tego piekielnego miejsca, poczęstowani przy wyjeździe przez amerykańskich wartowników sowicie kilkoma paczkami marlboro, amerykańską coca colą i wojskowymi konserwami.
Całą drogę powrotną śmialiśmy się z naszej przygody, obiecując sobie, że już więcej tam nie pojedziemy, choćby Kraus obsypywał nas złotem…
Rudi zginął w sobotę.
Wracał po dyskotece z Weiden i na drodze szybkiego ruchu nie trafił w most, pojechał obok. Jego stary, wielki opel leciał długo, zanim skończył na dnie wąwozu.
Wciąż widzę jego roześmianą twarz…
Aphileines
Tymczasem życie w heimie toczyło się swoim zwykłym rytmem: Johny szukał niespiesznie butelek, Jacuś i Kubuś jeździli z Przeszczepem na zajęcia do Weiden, Istvan w swoich kalesonach gotował Ungarn suppe, a Babina czytał na łóżku kolejne numery „Wohenende”. Wydawało się już, że nic nadzwyczajnego się nie wydarzy, kiedy po południu Klata wyglądając oknem w kuchni zaanonsował:
– Wielki Krojczy…
Za chwilę rozległo się dudnienie na schodach i do kuchni wpadł wzburzony Szwagier:
– Podupcyło Hitlerka, postawił zakaz wchodzenia na drodze bez las!
Hitlerek nie od dziś spędzał nam sen z powiek. Nazywał się Andreas Aphileines i tak też wyglądał: drobny, szczupły człowieczek z ziemistą twarzą i haczykowatym nosem, o czarnych oczkach jakoś za głęboko osadzonych w mało aryjskiej czaszce. Nie miał poważania wśród miejscowych, bo był Prusakiem. Szczycił się tym, że po wojnie został wypędzony z Prus Wschodnich, choć zapytany o szczegóły nie wiedział kiedy, przez kogo i dlaczego…
Mieszkał samotnie w mieszkaniu socjalnym, pracował dorywczo. Nosił się zawsze w jakiś paramilitarny sposób: wojskowe spodnie i kurtka, buty z cholewami. Poruszał się na swoim sportowym motorowerze, który był jego oczkiem w głowie.
Jeszcze jeden, który nie trafił w swój czas. Kilkadziesiąt lat temu tacy jak on robili oszałamiające kariery…
Aphileines często przejeżdżał szybko obok naszego heimu, gdzie za Semą, nad rzeką zajmował jakiś stary garaż, w którym musiał zapewne prowadzić tajne prace nad Wunderwaffe mimo zakończonej wojny. Obok jego budy biegła polna droga, przechodząca w ścieżkę znikającą w lesie. Tędy chodzili nie tylko nasi, ale także miejscowi, aby minąwszy staw z pstrągami wyjść stromo pod górkę z lasku na obwodnicę, gdzie podjeżdżali nasi pracodawcy żeby zabrać nas bez potrzeby zjeżdżania do miasteczka. Teraz ta droga została zamknięta.
– Jaki, kurwa, zakaz?! – zainteresował się Klata, słusznie poddając w wątpliwość Szwagrową znajomość języków obcych.
– No postawił podupceniec jeden taką tablickę, że jest verboten tam chodzić!
– Panowie, yyyy, myślę, że bez flaszki tego nie rozbierzemy – Zbyszek zwietrzył natychmiast pretekst, wstrząchnął ramionami dwa razy i zaordynował:
– Johny masz tu na Gorbaczowa i leć do Semy!
Na te słowa natychmiast zareagował Docent pojawiając się w kuchni, tak na wszelki wypadek.
– A ty Docent zapierdalaj po tę tabliczkę, jak chcesz coś wysępić! – w ten sposób rozdzieliwszy zadania Zbyszek rozsiadł się przy stoliku pod oknem.
– Stary, no co ten Aphileines, no co?! Węszy i donosi na nas do Małego Zielonego, taka menda. Trzeba coś z tym zrobić.
Obydwaj posłańcy byli za chwilę z powrotem: Johnny z flaszką a Docent z tabliczką na długim kiju.
– Żem sobie chyba wbił drzazgę – spróbował wziąć na litość właściciela flaszki pocierając dłoń i chytrze spoglądając na butelkę.
Po pierwszym rozlaniu przyjrzeliśmy się tabliczce: na kawałku białej płyty spilśnionej był duży napis ACHTUNG! Pod nim, w pewnej odległości już mniejszymi literami: Eintritt verbotten! Oraz podpis: A. Aphileines.
– O Boże, też mi coś, wypierdolcie to do rzeki i po kłopocie – poradził Babina, który tradycyjnie mieszał w zimnej wodzie jakiś proszek czytając jednocześnie gazetę.
Po kilku kolejkach coś mi jednak zaświtało. Treść i forma tego napisu była bronią obosieczną.
– Młody, daj tego markera, co go ostatnio dźwignąłeś ze sklepu papierniczego!
– Ruchy, ruchy!- Szwagrowi udzielił się konspiracyjny nastrój.
Młody uwinął się szybko. Położyliśmy tabliczkę na stole. Chwilę przyglądałem się literom i wspomagając się językiem dopisałem ku aprobacie całego konsylium jedno słowo.
– Teraz zapierdalaj Docent i korzystając z ciemności wbij tę jebaną tabliczkę tak, jak była! Im szybciej się uwiniesz, tym szybciej coś chlapniesz!- skusił Docenta Zbyszek.
Reszta wieczoru minęła nam w atmosferze współpracy i wzajemnego zaufania.
Jak można się było spodziewać, Mały Zielony został wezwany przez panie z Semy tuż po otwarciu sklepu, gdyż intrygująca je tabliczka stała zaraz obok tylnego wejścia. Nie musieliśmy długo czekać również na Aphileinesa, którego, jak na ironię biało czerwony motorower przemknął pod naszymi oknami i zaparkował obok tabliczki.
Z okna kuchni mogliśmy obserwować, jak policjant pyta o coś Hitlerka, który mocno wzburzony gestykulował i tłumacząc zawzięcie pokazywał co i raz na nasz heim. Piękna Angela z koleżankami stały nieopodal i obserwowały całe zajście z wyraźną dezaprobatą. Mały Zielony wyciągnął tabliczkę z ziemi i trzymając za patyk szedł w kierunku swojego służbowego Audi.
– Warte hier – rozkazał Prusakowi i jak zwykle udał się w stronę naszego heimu krokiem, jakim Maria Stewart podążała zapewne na szafot.
Na dole tymczasem Aphileines coraz bardziej wzburzony usiłował wytłumaczyć się ze swojego desperackiego kroku paniom z Semy, które tylko kręciły głowami z niedowierzającą dezaprobatą:
– No wie pan co, Herr Aphileines, takie coś…
– Idzie!- zaanonsował Zbyszek, kiedy na schodach rozległy się ciężkie kroki. Zastygliśmy w oczekiwaniu.
Mały Zielony wkroczył w całym swoim majestacie do kuchni.
– Was soll das sein? Co to ma znaczyć?!! – potrząsnął gniewnie tabliczką. Wszyscy spojrzeliśmy zaciekawieni. Głos, jako najbardziej kumaty zabrał Klata:
– No tak, mamy problemy z Herr Aphileines, bo on zawsze coś wykrzykuje do nas, grozi pięścią i zakazuje nam chodzić obok swojego garażu. Pewnie tam pędzi nielegalnie wódkę czy co?! – zaryzykował tezę.
– Wer hat das geshrieben?! Kto to napisał?!- chciał wiedzieć Zielony.
Olśniło Zbyszka:
– yyy… Herr Muhlke… yyy… hier ist untershrift! – Zbyszek bezczelnie pokazał podpis na dole tabliczki.
– Ale ten….Ich, Ich denke es ist, kurwa ten… es ist … no patrz, aaa!, już wiem, to jest Schweinerei! To jest świństwo!- Babina solidarnie włączył się do dyskusji tak, jak wczoraj solidarnie wyłożył pieniądze na drugiego Gorbaczowa, tuż przed zamknięciem Semy. Policjant spojrzał na faceta w starych dresach i z gołym torsem mieszającego coś w garnku i zwrócił się do nas:
– Also, nikt nic nie wie?! Wo ist Kobeshko uberhaupt?! – Nasz pan policjant miał nadzieję, że coś wyciągnie z Johnnego, ale ten akurat ignorując z całą premedytacją międzynarodowy konflikt penetrował najwyższe piętro strychu w poszukiwaniu butelek, gdyż bardzo suszyło go po wczorajszej biesiadzie.
Niczym deux ex machina z antycznej tragedii pojawił się Istvan. Stanął w drzwiach kuchni w tradycyjnym węgierskim stroju ludowym, czyli niebieskawych, wypłowiałych kalesonach i koszulce a la pszczółka Maja. W ręku trzymał swój garnek z wodą zabarwioną papryką na czerwono, w której dzielnie dryfowała cebula.
Wszystkie głowy zwróciły się w tym kierunku z nadzieją.
– Śiurdigung zi bit-te, meine Ungarn suppe produkcjo… – objaśnił. – Du Herr Policmajster simpatik Ungarn suppe? – to uprzejme pytanie poparte zatroskanym wyrazem twarzy skierowane było do przedstawiciela prawa, który zapewne pomyślał sobie w tym momencie, że dzięki umieszczeniu w jego spokojnym miasteczku domu azylanta wiele już widział. Wiele widział, ale jak się zdawało, jeszcze więcej przed nim. I tu przeczucie go nie myliło.
Istvan, którego wczoraj bardzo ubawił pomysł z tabliczką podszedł teraz do niej z wielkim zainteresowaniem. Z wzrokiem wlepionym w napis odstawił swój garnek na komodę, czytając bezgłośnie otwierał usta aż szczere oburzenie wzięło w nim górę nad dobrymi manierami:
– Du szprechen, kleine Adolphusz niks gut man! Er ist groze probleme! Emigracjo- wegetacjo, niks arbeit-niks geld, meine Ungarn suppe produkcjo, niks Sztalingrad! – zadeklarował swoje pacyfistyczne przekonania. Widząc jednak, że nie wywołało to oczekiwanego efektu, użył swojego niezawodnego argumentu:
– Du szprechen, wi file Juden Auschwitz getoten…
– Ach ja, schon gut! – policjant wziął tabliczkę i pośpiesznie wyszedł z kuchni, unikając dyplomatycznie drażliwego tematu.
– Powinienem cię zamknąć, gdybym cię nie znał, do wozu, muszę cię przesłuchać na komendzie!- warknął do Aphileinesa, który posłusznie wsiadł do Audi. Patrzyliśmy z góry, jak Mały Zielony wrzuca na tylne siedzenie tabliczkę i odjeżdża wściekły. Nawet stąd można było odczytać napis:
ACHTUNG!
MINEN!
Eintritt Verbotten!
A. Aphileines
W tym jakże mile i radośnie rozpoczętym dniu pojawił się jednak jakiś zgrzyt. Była już jesień i grzaliśmy się przy pomocy olejowych piecyków, które były rozmieszczone w każdym pokoju. Czerpały ropę z centralnego zbiornika ustawionego w najdalszym zakamarku ciemnych lochów tego starego domu. Często zdarzało się, że nikt nie zgłosił zapotrzebowania w porę i siedzieliśmy kilka dni bez opału, zanim przyjechała cysterna. Piecyki były dosyć wydajne, a co najważniejsze, na ich płycie można było coś podgrzać, bez konieczności martwienia się o miejsce na jedynej kuchence elektrycznej w kuchni. Ten sposób szybko zaadoptował Istvan, mieszając całe dnie z namaszczeniem cebulę w wywarze z papryki.
Po odjeździe Małego Zielonego omówiliśmy wrażenia i każdy udał się do zajęć własnych. Oprócz Johnnego, który cały w pajęczynach akurat wtedy wrócił z najdalszych zakamarków strychu:
Złoty pierścionek podpieprzył Bronek z wystawy!
Za ten pierścioneeek posiedzi Bronek do sprawyyyy!– pociągnął pod nosem pieśń spod celi.
Rozstawił swoje butelki i kalkulował, ile za nie dostanie.
– yyy… to ile masz już? A…aaa ty na co zbierasz, Johnny dzisiaj, na piwo czy na Bonaque?! – zainteresował się Zbyszek.
– To wiesz, nie o to chodzi, no nie? Co to, moja, no nie, sprawa?! – Johnny był bardzo zaaferowany ustawianiem i przestawianiem butelek.
– A co te jebane, jakieś niewymiarowe takie, czy to przyjmą w Semie... – zastanawiał się na głos.
– Johnny, mogą ci nie przyjąć, bo na nich jest rok 1932… – wtrąciłem nieśmiało. – Mogą nie mieć odpowiednich skrzynek?
Otworzyły się drzwi i stanął w nich Istvan z zupą. Zimną.
– Was ist das cibulko, heizung kaputt.
Zbyszek podszedł do piecyka w kuchni. Pomacał płytę. Była zimna.
– Coś musiało stać się z pompą, bo olej sprawdzałem godzinę temu, było jeszcze na dwa dni… Pompa, pompa, aale stary, no co ta pompa?! Czasami wysiada, no wiesz, taka stara, elektryczna, to czasem trzeba taki zielony guzik wdusić, zresztą chodź, to ci pokaże, jakby mnie nie było to będziesz wiedział.
Zeszliśmy na dół, gdzie uderzył nas w nozdrza smród oleju opałowego, którego nakapany szlak prowadził na zewnątrz domu. Jednocześnie z tym odkryciem usłyszeliśmy z placu przed Semą pokrzykiwanie:
– Pchać, bo was będę lał na okrętę!!!
Gdy wyszliśmy przed heim naszym oczom ukazał się niezwykły widok: zbeszczeszczony, białoczerwony motorower Aphileinesa, na którym siedział Przeszczep zdawał się wydawać ostatnie tchnienie. Zaświadczał o tym nie tylko dźwięk zarzynanego silnika, ale czarna smuga wydobywająca się z tłumika. Jacuś i Kubuś solidarnie dawali z siebie wszystko, aby pchany przez nich pojazd wszedł na obroty. Dla zmniejszenia oporu powietrza Przeszczep przychylił się do przodu, ale opóźniał tylko agonię motorka.
Na środku pustego jeszcze o tej porze placu wznosiła się niecodzienna konstrukcja: równia pochyła zbudowana z dwóch desek opartych na ustawionych na sztorc cegłach… Obok stała pusta konewka z rozlanym wokół olejem opałowym.
– Na skocznię!- rozkazał Przeszczep, choć to i tak on miał w dłoniach kierownicę. Jacuś i Kubuś wytężyli siły, pojazd zadymił czarno i głośno westchnął OOOOOOoooooooo. Jak było do przewidzenia, deski natychmiast odskoczyły na boki a przednie koło wyrżnęło w ustawione kamienie. Zatrzymany z przodu i jednocześnie pchany z tyłu motorower musiał znaleźć jakieś ujście energii kinetycznej. Poszedł po wypadkowej sił, której wektor zadziałał w przód i na lewo. Dosyć powiedzieć, ze Przeszczep stracił przyczepność oraz panowanie nad sytuacją i wkrótce wszyscy zgodnie leżeli na asfalcie nakryci pojazdem Aphileinesa.
– Jebnięci, no stary, no jebnięci! – teraz dopiero Zbyszek odzyskał głos. – Hej! Odstawcie to natychmiast, bo Hitlerek zaraz wróci!
Kulejący Przeszczep wydał dyspozycje i za chwilę pojazd stał dokładnie tam, skąd go wzięli, a elementy konstrukcyjne skoczni zostały zdeponowane w krzakach nad rzeką.
Wróciliśmy do kuchni, gdzie Przeszczep oglądał swoje podarte spodnie i zdarte kolano. Kubuś i Jacuś patrzyli ze strachem na szefa, kiedy Zbyszek, który w swojej zwykłej pozie wyglądał przez okno oznajmił:
– No i masz, idzie!
Aphileines wracał z przesłuchania. Szedł tym swoim rozbujanym krokiem człowieka, który najlepsze lata swojego życia spędził pod celą.
Ostentacyjnie nie spoglądał w naszą stronę. Podszedł do pojazdu, z wielkim namaszczeniem przepompował paliwo w gaźniku i kopnął kilka razy starter. Popatrzył uważnie na silnik i założył swój kask. Wyglądał jak kosmita z wodogłowiem. Pogrzebał jeszcze coś, wydawało się, że nawet coś pomyślał bo popchnął motorower na drugim biegu usiłując zapalić go na pych. Kilkakrotnie wskakiwał na siodełko i zeskakiwał, aby znowu nabrać rozpędu. Jedynym efektem jego starań był żałosny, niski pomruk i ciemny dym, który pomału rozchodził się jeszcze wtedy, gdy Aphileines zniknął za wiaduktem z zamiarem ewentualnym dotarcia do domu.
Wróciłem do naszego pokoiku. Śląski siedział za stołem naprzeciw drzwi i przy pomocy maszynki ładował tytoń do gilz. Produkował w ten sposób dziesiątki i setki papierosów.
Nie odrywając wzroku od maszynki zagaił:
– Ja widzę, że ti Marek za blisko się bratasz z tym Istvanem, ni?- zaczął po ojcowsku. – Ja tak analizowałem, skąd go znom, i już mi się przipomniało: jak byłem ze starzikami kilka lat temu w Budapeszcie na wicieczce, ni, to on sprzedawał kukurydze na ulicy…
– Jak to: kukurydzę?- nie mogłem połączyć faktów.
– Nooo… taką gotowaną z wiadra, takie kolby z wody, ni?
– Ale… ale Rysiek, ty pamiętasz to?!
– Noo, już wtedy wydał mi się podejrzany, nii? A ty teraz z nim się tak bratasz…
Jakby na zawołanie rozległo się drobne, ciche aczkolwiek natarczywe pukanie do drzwi. Istvan nie uznawał teorii, że głos przenosi się przy pomocy fal. Zawsze przykładał usta bezpośrednio do domofonu, albo jak w tym przypadku do dziurki od klucza:
– Marek, Mazojeski telewizjo bitte!- oznajmił pojawienie się naszego nowego premiera w bawarskich wiadomościach emitowanych w czarno- białym telewizorze zasilanym przy pomocy metalowego wieszaka zamiast anteny, nie przestając pukać.
– Muszę ci powiedzieć, że jesteśmy w niebezpieczeństwie, ni?- Śląski nie spuszczał oczu z drzwi, które i tak zamknął na klucz.
– Nie przesadzaj Rysiek, Istvan jest niegroźny – zaprzeczyłem.
– Nie o to chodzi. Nasz pokój jest trzi osobowy, ni? Chodzi o to, żeby nam Szmit nie dokoptował trzeciego, bo już Pała się szikuje, ni? Musisz mówić, że tu mieszko Krzichu.
– A mieszko… a…?- zainteresowałem się.
– Nooo, mieszko, ino jest na urlopie zdrowotnym u rodziny w Hamburgu, ni? Ale niedługo przijedzie, ni?
– A kto to jest, ten Krzychu?
– To jest Szczur, ni? No tako mo ksiwkę, ni? Tyn jest ale aparat, choruje na dziwną chorobę – Śląski machnął ręką z rezygnacją.
– Zakaźną?! – przestraszyłem się.
– Ale tam… Mo w głowie chorobę i nic nie da sobie wytłumaczyć, ni? Zresztą, sam niedługo zobaczisz…
Istotnie, kilka dni później pojawił się. Wszedł do pokoju tak, jakby przed chwilą go opuścił i bez słowa położył swoją torbę na łóżku rozglądając się niepewnie.
– Ryśka ni mo?- zapytał głosem, w którym tliły się resztki życia.
– Ni, to znaczy nie, mo, ma…- pogubiłem się chcąc być miły dla gościa dostosowując swój język do jego.
– Jestem Krzychu… – podał mi zimną dłoń i anemicznie odwzajemnił uścisk.
– Rozgość się, może nastawie herbaty, bo zimno na dworze…
Szczur w pełni zasługiwał na swoje przezwisko: bardzo chudy i wysoki, przygarbiony jakby nosił na sobie wielki ciężar. Drobna twarz z ziemistą cerą i błyszczącymi oczami za dużymi, niemodnymi okularami w drucianych oprawkach na szpiczastym nosie. Nosił niezbyt świeży dres typu „szeleszczący” i japonki na stopach w białych skarpetach. Tez nieświeżych.
Poruszał się z dużym mozołem, o czym świadczył grymas na twarzy wyrażający jakieś trudne do zdefiniowania cierpienie. Wydawał się być głęboko w swoim świecie.
Postawiłem na stole herbatę. To nas zbliżyło na tyle, że – idąc za radą Śląskiego zapytałem:
– A ty, Krzysiek, byłeś podobno na urlopie zdrowotnym? A na co, jeśli można wiedzieć, chorujesz?
To na pozór mało istotne pytanie podekscytowało Szczura tak, jak Szwagra napisy początkowe filmu porno:
– To kurr… kurko, to wiesz Marek, tako kurko dziwno chorobo! – zadumał się na chwilę patrząc w blat stołu. – Kurr… kurko, żadyn lekorz tego nie umi zdjagnozowoć. Co ja się już nachodził, kurko… Oni tylko odsyłają, kurko, jeden do drugigo, kurrr… kurko!
Po wydaniu tego oświadczenia Szczur z największym wysiłkiem położył się na parterze łóżka.
– Wiesz… muszę się, kurko, często kłaść, żeby nie tracić energii…
Po czym zapatrzył się w sufit i tak już pozostał.
Kiedy po pracy wrócił Śląski, od razu zaczął pracować nad Szczurem.
– No ti się nie możesz tak poddawać, ni? Musisz być twardy i atakować! A w ogóle kup sobie doppelhercu i pij codziennie, ni? To ci da siłę dwóch serc!
Doppelherz był jakimś syropem dla starszych osób, dawał siłę dwóch serc, według tych, którzy zajmowali się jego promocją. Śląski trzymał butelkę w lodówce i codziennie pił po kieliszku na wzmocnienie.
– Ale mnie już nic, kur… kurko nie pomoże… – zdiagnozował się Szczur z rezygnacją w głosie.
– Musisz iść do doktora Brunnera i go zaatakowoć, ni? Ja tak zrobiłem wczoraj u Kindla, żebyś widzioł, jak się wystraszył! Powiedziałem mu, że daje mu ostatecznie dziesięć dni roboczich i bitte mi przisłać mój niemiecki pass, bo jak ni, to będzie miał sprawę z moim Rechtsanwaltem, ni? Tak musisz robić, a nie prosić się!
Śląski od kilku lat starał się o niemieckie pochodzenie. Podstawą był jego dziadek, który jako Ślązak został wcielony do Wehrmachtu i walczył na froncie zachodnim. Sprawę pochodzeniową prowadził naczelnik wydziału Kindl. Człowiek, który nie wiadomo dlaczego nie nosił munduru z trupią główką. Facet bardzo chytry, nieprzyjemny i nieprzejednany dla wrogów rzeszy. Rysiek prowadził z nim wojnę podjazdową od dłuższego czasu, chcąc uzyskać dokument potwierdzający uznanie jego niemieckiego pochodzenia.
– A ty też nie czekej na to interwju w ambasadzie kanadyjskiej miesiącami, tylko ich zaatakuj!- przy okazji oberwało się i mnie.
– Ale… ale jak ja mam ich zaatakować?! Po co, przecież oni mają swoje procedury, których się muszą trzymać, a to trwa? – próbowałem się bronić.
– Ja wam mówię, trzeba atakować, zobaczycie, za tydzień będę tu z wami siedział i z niemieckim passem od Kindla! – powiedział z przekonaniem człowiek, który wkrótce będzie miał niemiecki paszport na nazwisko Richard Wolff.
Trzeba przyznać, ze Kindl wywiązał się z zadania w terminie. Po tygodniu przyszedł list polecony z jego biura, opatrzony wieloma stemplami:
„ W związku z pana prośbą, Herr Wiltzeck, tutejszy urząd do spraw pochodzenia dokonał ostatecznej weryfikacji danych Pańskiego dziadka. Brytyjskie archiwa jednoznacznie potwierdziły, iż Pański dziadek, żołnierz Wehrmachtu, w ostatnich dniach wojny d o b ro w o l n i e poddał się do brytyjskiej niewoli, po czym d o b r o w o l n i e wstąpił do polskiej armii generała Andersa. W związku z powyższym sprawa uznania Pańskiego niemieckiego pochodzenia ze względów oczywistych zostaje nieodwołalnie zamknięta.
Mit freundliche Grusse
/-/ Kindl „
Teraz miałem w pokoju dwóch ciężko chorych.
Śląski, który podejrzewał, że padł ofiarą spisku, pojechał do Weiden gdzie w sklepie z bronią zakupił sobie pistolet gazowy. Ponieważ poprosił mnie jako eksperta ( znał moją przygodę ze strzelaniem w dziekanacie WSP) pojechałem z nim. Może i lepiej się stało, bo wyperswadowałem mu gazową replikę magnum ( nieporęczna), walthera (gdzie to schowasz?), beretty (wiocha) aż w końcu zadowolił się małym pistolecikiem na małe kapiszonki. Trzymał go w lekko uchylonej szufladzie stołu, kiedy robił papierosy. Na wypadek, gdyby przyszli…
Trzeba oddać Johnnemu, że miał intuicję. Co jak co. Kiedy tylko zobaczył Przeszczepa, źle mu wróżył:
– Ja to jestem, no nie dziad, ale honorowy. A ten o to co on, no nie? Jak z tego miejsca, to się, no nie, źle skończy, wspomnicie moje ten, no nie, słowa.
Spełniło się kilka dni po sławetnej szarzy na komarku Aphileinesa. Około południa Przeszczep, Kubuś i Jacuś udawali się na zajęcia do Weiden. Kiedy przechodzili przez parking przy Semie, złodziejski instynkt kazał dobrze już o tej porze pijanemu Przeszczepowi zajrzeć do czerwonego forda. Miał nosa – w stacyjce były kluczyki. Z pewnym trudem wgramolił się do środka i nie czekając na wahających się młodzieńców ruszył z piskiem opon.
Zobaczyliśmy go ponownie kilka dni później. Z podrapaną twarzą i w gorsecie gipsowym pojawił się w heimie pod wieczór. Zrobił zebranie, na którym, podczas rozcinania gipsu wyłożył swój plan. Okazało się, że ujechał fordem ładnych kilka kilometrów, zanim nie wyrobił na zakręcie i wpadł w młodniak. W szpitalu po kilku dniach zlitowała się nad nim pewna turecka pielęgniarka, która przyniosła mu ubranie i wiadomość, że rano przyjedzie po niego policja aby zabrać go do szpitala więziennego w Weiden. Przeszczep dotarł jakoś nocą do Windischeschenbach i zarządził, że wycofują się wobec zaistniałej sytuacji do … Hiszpanii.
Patrzyliśmy na to wszystko z przerażeniem: pokrwawiony, zwijający się z bólu Przeszczep, któremu chłopcy zdjęli gorset i gips z rąk, pakujących się w pośpiechu i w końcu znikających w ciemnościach nocy.
Pierwszym gościem rano był Mały Zielony. Jak zwykle nie dowiedział się niczego, choć wystarczyło wejść na strych, żeby znaleźć gipsową skorupę Przeszczepa.
Gdzieś po roku dopiero dane nam było dowiedzieć się reszty wypadków. Z powodzeniem i kradzionym autem dotarli do Hiszpanii, gdzie poprosili o azyl, jako uchodźcy z Polski. Tam zatrudnili się w pewnej radzieckiej firmie szmuglującej auta do Rosji i jakoś im się wiodło.
Którejś nocy, gdy już mieszkałem w pokoiku na strychu obudziło mnie głośne pukanie. W drzwiach stał Jacuś.
– Dobry wieczór, dobrze, że pan jest. Zaraz kogoś przyprowadzę…
Za chwilę zachowując wszelkie środki ostrożności wprowadził w pośpiechu jakąś słaniającą się postać w mundurze z ręcznikiem na głowie. Gość ciężko opadł na fotel. Ręcznik był mocno przesiąknięty krwią, tak samo jak mundur… Legii Cudzoziemskiej.
– Trzymaj ten ręcznik Jacuś bo będę cię lał na okrętę!
Wygląd Przeszczepa był doprawdy żałosny. Zrobiłem im mocnej kawy pół na pół z brandy, na wyraźne życzenie gości. To rozwiązało im języki.
Przeszczep -jak twierdził – jakimś cudem dostał się do Legii Cudzoziemskiej, skąd zdezerterował. Kradzionym autem pojechał z Jacusiem do Szwajcarii, z zamiarem okradania salonów samochodowych: jeden wjeżdżał w nocy na wstecznym do salonu, rozbijając szyby, a drugi wskakiwał do auta, które uruchamiał i wyjeżdżał. I właśnie wracali z salonu jaguara. Podobno wszystko szło dobrze, tylko Przeszczep nie zamknął dachu w kabriolecie i kawał szyby wbił mu się w głowę… Postanowili nie wracać do Hiszpanii tylko na Bawarię, bo bossowi zaczynało brakować krwi.
Słuchałem całej historii z bardzo mieszanymi uczuciami, myśląc tylko, jak wybrnąć z tej sytuacji.
– Masz jakiś bandaż? – Przeszczep zaczynał się słaniać.
– Posłuchaj! Tu bandaż nie pomoże, musisz jechać do szpitala, i to szybko jeśli chcesz żyć, to nie żarty!
Po drugiej wzmocnionej kawie dał się przekonać:
– Znowu im spierdolę!- zaznaczył jednak.
Odprowadziłem ich na dół. Przed Semą stał nowy, biały peugeot 309 z bardzo wgniecionym bagażnikiem. Jacuś zasiadł za kierownicą i odpalił auto. Wnętrze rozświetliło się różnymi kontrolkami i podświetleniem koloru bursztynu, co stworzyło miłą i ciepłą atmosferę.
Staliśmy chwilę naprzeciwko siebie, wreszcie Przeszczep padł mi w ramiona i mocno uścisnął.
– Musisz mi jeszcze przetłumaczyć kilka piosenek Pink Floyd.
– Na pewno, kiedyś będzie okazja – odparłem bez przekonania.
Przeszczep odwrócił się, zawahał, i powiedział do Jacusia:
– Otwórz bagażnik!
Zobaczyłem w nim nowe radia samochodowe, z piętnaście.
– Weź sobie ile chcesz! – Przeszczep jak zwykle miał gest.
– Dzięki, mam w aucie. Ale posłuchaj, jak dojedziecie do Hiszpanii, przyślij mi widokówkę na adres heimu, ok.?
Jakież było moje zdumienie, kiedy po miesiącu dostałem kartkę z pozdrowieniami z… Barcelony.
Nigdy więcej już nie słyszałem o Przeszczepie.
Tymczasem życie w heimie toczyło się swoim zwykłym rytmem.
Wciąż mieszkałem ze Szczurem i Śląskim, który zakupił sobie auto: starego, czerwonego opla z czarnym, gumowym spoilerem. Ze względu na ten szczegół konstrukcyjny Johnny ochrzcił auto: „Czarna Płetwa”. Mimo, że czasy świetności samochód miał już dawno za sobą, Rysiek cieszył się jak dziecko:
– No, teraz mom czim uciekoć jakby mnie chcieli zaatakować!
Trzeba przyznać, że dzięki temu staliśmy się bardziej mobilni: nie było problemu z wyjazdem na zakupy do Weiden, odwożeniem rannych i przepitych do szpitala, robiliśmy także wycieczki krajoznawcze do Bayreuth, ale najczęściej jeździliśmy do jakiejś zagubionej wśród bawarskich pól miejscowości, gdzie pięknie położony wśród rozległego parku mieścił się stary budynek szpitala dla nerwowo chorych. Jednym z jego pensjonariuszy został Szczur, który wziął sobie do serca rady Śląskiego i zaatakował doktora Brunnera.
Bardzo ceniłem sobie te wizyty. Najczęściej jeździliśmy tam wieczorami. Spokój i przewidywalność domu wariatów był w oczywistej opozycji do naszego heimu, stąd i mnie, i Śląskiemu te wizyty dobrze robiły.
Już od progu powitała nas gruba siostra przełożona, której podejrzana uprzejmość wprowadzała nas od razu w klimat.
– Herr Kristof dostał wczoraj zakaz wychodzenia z pokoju, pobił się z siostrą Helgą o butelkę jakiegoś podejrzanego płynu na bazie alkoholu… – poinformowała nas uprzejmie.
Jak się okazało, Szczur nie dał sobie odebrać butelki Doppelherzu. Dzielny chłopak.
Siedzieliśmy w hallu w wygodnych fotelach. W tle sączyła się łagodna muzyka. Pensjonariusze niespiesznie przesuwali się prowadzeni przez zgrabne siostrzyczki do swoich pokoi. Uśmiechali się porozumiewawczo do nas, jakby wyczuwając bratnie dusze.
– Krzysiek, przywiozłem ci coś do czytania, jakbyś się nudził… – podałem mu kieszonkowe wydanie „ Czterech Pancernych”. Szczur bez emocji wziął książkę i schował w kieszeni szlafroka.
W odróżnieniu od sytuacji za oknem, tu było cicho, ciepło i miło. Pachniało piwoniami z jakiegoś powodu, z niewidocznych głośników sączyła się muzyka Nat King Cole’a. Jeśli to jest dom wariatów, to ja tu chcę!
Po pięknej, złotej jesieni nastały zimne i deszczowe dni. Trochę pracowaliśmy u Krausa, trochę popadaliśmy wszyscy w jesienną zadumę i melancholię. Zaczynało być jakoś nijako. Pewnie z tego powodu Johnny nie rozstawał się z butelką byka ani na moment. I zapewne dlatego też nie miał czasu od kilku tygodni wziąć prysznica ani zrobić przepierki. Początkowo chłopaki neutralizowali smród płynący od niego przy pomocy dymu papierosowego, ale kiedy siedmiu palących przy zamkniętych oknach nie dawało rady, postanowili przeprowadzić rozmowę dyscyplinującą:
– Johnny, albo się umyjesz, albo wypierdalaj z pokoju, bo już naprawdę nie dajemy rady – zagroził Jurek.
Johnny potoczył nieprzytomnym wzrokiem:
– Ja jestem ten, dziad, no nie? ale honorowy, to jak z tego miejsca, pierdolę serdecznie wasze koledzy towarzystwo!- co powiedziawszy wyprowadził się na zimny korytarz, gdzie zrobił sobie barłóg wśród szafek, na kocu, którym kiedyś wycierał swoje rzygowiny w kuchni. Tam trwał zbliżając się aromatem do najlepszych francuskich serów pleśniowych.
Wyjazd Szczura, choćby tylko tymczasowy, rozbudził nadzieje w niektórych na zajęcie jego miejsca w naszym spokojnym pokoiku. Któregoś dżdżystego wieczoru rozległo się drobne pukanie i jednocześnie anons przez dziurkę od klucza:
– Siurdigung zi bitte, herr Kristofer policmeister du szprechen bitte ture ofen!
Śląski natychmiast otworzył, ale szufladę, dobywając swego kapiszonowca. Pała wszedł tymczasem i swoim zwyczajem omiótł cały pokój wzrokiem człowieka, który w pełnym przedziale puścił bąka i teraz stara się dostrzec niepostrzeżenie, czy już się rozniosło.
– Cześć Rysiu – zostałem zignorowany w przeciwieństwie do mojego dezodorantu, leżącego na łóżku. Moim łóżku. Nie przestając żuć spryskał się obficie pod jedną, drugą pachą i w końcu puścił długą smugę za koszulę na karku. Powąchawszy pojemnik zawyrokował jednak z dezaprobatą:
– Do dupy.
– Nie, do stóp – sprostowałem.
Śląski siedział za stołem trzymając pistolet pod blatem. Był bardzo spięty. Za nie domkniętymi drzwiami w pokoju Istvana trwał seans filmu porno, który chłopaki wypożyczyli wraz z odtwarzaczem od zaprzyjaźnionego Turka.
– Ale mo dziada!- Szwagier swoim zwyczajem głośno komentował akcję, tym razem z uznaniem wyraził się na temat owłosienia łonowego jednej z aktorek. Wszystko to eskalowało jakieś napięcie.
– Noo, to co chciołeś? – Śląski również miał dosyć tej sytuacji.
Pała żując i nie przestając świdrować swoimi świńskimi oczkami zwrócił się do garnka stojącego na naszej małej kuchence:
– Bo jakby ten, no wiesz Rysiu, jakby Szczur nie wrócił, to ten, tu jest wolne miejsce, to najwyżej bym się wprowadził…
W tym momencie wszedł Istvan, który chciał o coś zapytać, ale nie zdążył: Śląskiemu puściły nerwy. Zerwał się zza stołu i kierując swój pistolecik w pierś Istvana wypstrykał całą serię. Zamarliśmy. Istvan stał przez chwilę, zanim dotarło do niego, co się stało. Powachlował ręką przed twarzą i powiedział z największym zdumieniem:
– Kurwajegomatiepierdolechuj! Was is das cibulko?! Meine scheissen du?! Warum du Istvan scheissen?!
Ale Rysiek był już w głębokim amoku. Rzucił się do drzwi odpychając Istvana i salwował się ucieczką. Za chwilę czarna płetwa z piskiem opon pomknęła w ciemność nocy.
– Co tu jest kurwa grane?! – Zbyszek i Szwagier oderwali się od filmu. – No stary, pierdolnięty, no mówię ci, pierdolnięty!!!
Wietrzenie pokoju trwało do rana. Gaz łzawiący z kapiszonów zaczął działać z opóźnieniem, ale jednak. Tę noc spędziłem w pokoju Istvana.
Śląski wrócił następnego dnia. Ku naszej uldze wziął Istvana na stronę i długo mu coś tłumaczył, bardzo długo. Od tego czasu Istvan stał się częstym i pożądanym gościem w naszym pokoju. Nigdy już nie wracaliśmy do tematu strzelaniny.
Lubiłem nasze wyjazdy do Szczura. Była to swojego rodzaju celebracja, gdyż udawaliśmy się w obszary, gdzie można było obcować z inteligentnymi ludźmi.
Pewnego dnia Szczur wrócił jednak do heimu. Oddał mi książkę. Był nią zachwycony:
– Kurr… kurko, żem nie wiedzioł, że to mnie tak wciągnie! Film znom na pamieć, ale książko jest lepsiejszo!
Za oknem prószył śnieg. W naszym pokoiku było jednak ciepło, cicho i przytulnie. Śląski pojechał do pracy, więc byliśmy zdani na siebie. Krzysiek zaparzył sobie herbatę, długo mieszał w szklance wpatrując się w fusy wirujące wokół łyżeczki. Postanowiłem czymś go zająć.
– To co, mówisz, że podobała ci się książka?
– No, ja bardzo lubię ten film, kurko, przemawia do mnie! Czasem, jak nie mam co robić, to myślę, co stało się z bohaterami, no wiesz, kiedy skończył się film, gdyby tak można zobaczyć, jak było dalej, czy coś?
Szczur uśmiechnął się lustrując zawartość szklanki.
– A co chciałbyś wiedzieć?- zaciekawił mnie takim podejściem do sprawy.
– Nnno, na przykład, Janek Kos – co stało się z Jankiem?
Krzysztof walnął kilka razy łyżeczką o kant szklanki i spojrzał na mnie z nadzieją, nie pozostawiając mi wyboru:
– Janek zrobił błyskotliwą karierę… Taaak… No, ale jemu pomógł generał, który został dowódca Pomorskiego Okręgu Wojskowego… Normalnie, pchał chłopaka do przodu dzięki swoim znajomościom. Wkrótce Janek w stopniu majora został starszym wykładowcą w Wyższej Szkole Wojsk Pancernych w Poznaniu. Już wtedy Marusia miała w swoich rękach wydział filologii rosyjskiej uniwersytetu. Aż do czerwca 1956 roku… Kiedy Janek stanął przed dylematem, czy pozostać wiernym władzy, czy strzelać do swoich … Tak czy inaczej jego czołgi wyjechały na ulice. I wtedy coś pękło… Janek zaczął pić.
Zresztą nowa, powojenna rzeczywistość nie sprzyjała również innym bohaterom…
Szczur siedział jak dziecko zasłuchane w bajkę.
– Taak, nowa rzeczywistość… Jej pierwszą ofiarą padł West. Po tym, jak zorganizował życie w Gdańsku i Szczecinie, zaczęto mu się przyglądać coraz uważniej w Warszawie. A to na czyj rozkaz zorganizował „Gryfa Pomorskiego”, a to może współpracował z Londynem, a w końcu dlaczego walczył na Westerplatte, dosyć powiedzieć, że wkrótce został przesunięty ze Szczecina do Darłowa, potem do Darłówka, aż wreszcie pętla na jego szyi zacisnęła się na tyle, że musiał wyjechać na południe kraju i został kioskarzem.
– Zaczął pić?- domyślił się Szczur.
– Nawet nie to: przyplątała się gruźlica i popadł w zapomnienie.
– No a Gustlik, kurko ?! – zaczęło go wciągać.
– Kurko, Gustlik szybko dorobił się z Honoratką gromadki dzieci. Ale i o niego upomniało się UB – że służył u Niemca, i jakim cudem udało mu się porwać czołg i przejechać na ruską stronę. Został oskarżony o szpiegostwo i współpracę z Abwehrą. Siedział pół roku, zanim Honoratka uruchomiła wszystkie wojenne znajomości i wyciągnęła go stamtąd. Ale rozgoryczony do systemu Gustlik nie był już tym samym człowiekiem.
– … zaczął pić… – pociągnął wątek.
– …ale w porę się opamiętał. Złożył oficjalnie wniosek o emigrację do NRD, gdzie wkrótce wyjechał z Honoratką i trójką dzieci. Osiedlili się w Ritzen, bo tam pierwszym sekretarzem komitetu miejskiego partii był niejaki Kugel. Gustlik, który zmienił nazwisko na Jellonek podjął pracę w kombinacie ogrodniczym Kugla, którego róże znane były nawet w Luksemburgu…
Śnieg sypał coraz gęściej za oknem, ale u nas w pokoiku było nadal ciepło i przytulnie.
– Ciekawe, czy wiesz co stało się na przykład z tym sklepowym, u którego Czereśniakowie kupowali ogórki?- próbował mnie zaskoczyć.
– Jerzy O. po tym jak dostał od Czereśniaka po mordzie poszedł po rozum do głowy i ustawił w swoim sklepie na ladzie jeszcze dwa słoje z ogórkami małosolnymi. Wkrótce zorientował się, że schodzą lepiej niż chleb. Za zarobione pieniądze wynajął furmankę i zwoził ogórki, które kupował od okolicznych chłopów. Wszystkie kisił w beczkach dębowych wyszabrowanych w niedalekim majątku. Ale prawdziwa hossa nastąpiła wkrótce po tym, jak w okolicy miasteczka powstała baza radzieckich sił lotniczych. Zapotrzebowanie na ogórki kiszone wzrosło niewspółmiernie, stąd dynamiczny rozwój jego firmy. Jerzy O. wykupił czworaki w których rozwinął produkcję ogórków kiszonych na wielką skalę. Po jego śmierci zakład znacjonalizowano i jeszcze długo był znany pod nazwą „Pudliszki”.
– Jak to, zapił się na śmierć?- Szczur nie mógł połączyć faktów.
– Jerzego O. zgubiła zwykła pazerność. Zamiast zostać w branży ogórczanej wziął się za wędliny. Pamiętasz tę słynną aferę mięsną zapewne? No właśnie wtedy poleciały głowy. Podobnież sam Cyrankiewicz nastawał na karę śmierci dla Jerzego O., który zarobił grube miliony na malwersacji kiełbasą… Zresztą, sprawa była głośna w kraju, nawet dzieci mówiły taki wierszyk: „Jurek-ogórek: kiełbasa i sznurek”.
– Kur… kurko, znam ten wierszyk… A co z wachmistrzem Kalitą?- wiesz coś o nim?
– A, ten… Po wojnie osiadł w Chojnicach. Został woźnym w szkole powszechnej w Krojantach. Znany jako „Karino”. Aż do emerytury dojeżdżał do pracy na oklep, na swoim komarku…
– Rozpił się?- miał nadzieję Szczur.
– Regulamin zabraniał.
– A popatrz, niektórzy zginęli…
– Kto ci to powiedział?!- oburzyłem się – nikt nie zginął, to tylko niedopowiedzenia autorów filmu!
– No kurko, a… no choćby chorąży Staśko?
– Staśko złamał nogę schodząc z tego wysokiego budynku po drabinie. Z tego powodu doznał szoku i zemdlał.
– Ale przecież Zubryk stwierdził zgon?- Krzysiek wciągnął się bez reszty.
– Niby tak, ale w taką noc: huk, ciemność, emocje, każdy mógł się pomylić. Na szczęście Marusia dostrzegła, że ręka Staśki rusza się i natychmiast kazała Gustlikowi zrobić masaż klatki piersiowej. Ślązak co prawda połamał mu żebra, ale uratował życie.
– No i co się z nim stało?
– Och, ten zrobił karierę w PRL. Za swoje czyny w Berlinie dostał awans i sam Jaroszewicz posłał go do szkoły oficerów politycznych w Łodzi. Ze względu na niedotlenienie mózgu, którego nabawił się tej pamiętnej nocy, zrobił błyskotliwą karierę. Najpierw jako prymus skończył wyższą szkołę oficerów politycznych, a potem zaszedł wysoko we władzach głównego zarządu politycznego ludowego wojska polskiego. Postępujący debilizm dał jednak do myślenia jego zwierzchnikom, więc przesunęli go w na wszelki wypadek na inne, bardzo odpowiedzialne stanowisko: został głównym jurorem festiwalu piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu. Tam zasłynął przyznaniem sobie wszystkich możliwych nagród za swoją piosenkę o bitwie studziankowskiej.
– Rozpił się?
– A jakże, rozpił się po tym, jak jego zaloty odrzuciła stanowczo Majka Jeżowska, którą kochał miłością platoniczną.
– O kur… kurko… A Czereśniak ?
– Tomasz Czereśniak po demobilizacji imał się różnych zajęć: handel złomem, zarobkowa gra na harmonii, strzelnica w lunaparku, jednak wszystko to były zajęcia dorywcze. Wykorzystując znajomości ojca, który został pepeerem w Studziankach, załatwił sobie zaświadczenie o odbytym kursie na komornika i tu się realizował. Zaczynał od drobnych spraw w okolicznych wioskach, potem przyszły te większe i koniec końców dotarł do Warszawy. Nie przebierając w środkach piął się po szczeblach kariery. Aż pewnego dnia zapukał do drzwi firmy przewozowej „Krajowa Spółdzielnia Komunikacyjna” której współwłaścicielem był niejaki kapral rezerwy Wichura. Czereśniak nie miał litości wspominając historię z harmonią i wszystkie inne upokorzenia na które wystawił go swego czasu eks kapral. Dlatego też ogłosił upadłość KSK, puszczając z wielką przyjemnością Wichurę w skarpetkach.
Dalsze rozważania przerwał nam anons dziurki od klucza, która mimo niezakluczonych drzwi oznajmiła:
– Marek bitte zu kuchen kommen kleine Peter mit bier here.
Piotrek zamieszkał w heimie dużo później niż my. Pochodził z Lublina. Miły i sympatyczny, zajęty bardziej sprawami pracy na czarno niż heimowymi aferami. Drobny, niewysoki blondynek przewijał się czasami w kuchni czy na korytarzu. Aż nagle…
Wiedziony ciekawością wszedłem do kuchni, gdzie zebrało się już towarzystwo. Przy stoliku piętrzyły się dwie skrzynki piwa. Spojrzałem zdziwiony, kiedy Piotrek zaprosił:
– Częstuj się, właśnie dostałem azyl od Bundes Republiki! – oznajmił z dumą.
Azylu nie dostał do tej pory nikt z moich dalszych i bliższych znajomych, więc ten wyczyn był doprawdy niesamowity, tym bardziej, że staliśmy już na progu wolnej Polski.
Rozsiadłem się jednak przy stoliku i zagłębiłem w dywagację na ten temat.
– To za co przyznali ci azyl? Może byłeś w wojsku gdzieś w tajnych służbach?
– Ale tam…w budowlance w Pile jeździłem żukiem w zaopatrzeniu, co za tajemnica?!
– W Pile?- zainteresowałem się. – W zaopatrzeniu?
W miarę jak pochłanialiśmy butelki coś zaczęło układać mi się w głowie.
– A gdzie byłeś na przesłuchaniu u aliantów?
– W Berlinie Zachodnim, najpierw u Francuzów. U takiego w białej koszuli… Ale miał zajebistą sekretarkę! Taka…
Nie słuchałem dalej, wszystko zaczęło być jasne.
– I powiedziałeś mu o twoim szefie, który trzymał flaszkę śliwowicy w sejfie… – dokończyłem.
– Skąd… skąd wiesz?- Piotrek był co najmniej zdumiony.
– Za to nam płacą, żeby wiedzieć…- zażartowałem.
Najpierw wyjechał Zbyszek.
– Stary, no po co ja mam tu siedzieć?! Kanada, Kanada… no co ta Kanada ?! Wracam do siebie, mam mieszkanie w Pabianicach, żonę, córkę… Może kiedyś wspomnisz starego chuja o ksywie Fidel Castro?!
Za jego przykładem poszedł Babina, który pociągnął za sobą Johnnego. Wyjechał Klata, czyli Janos Pannonius kleine Hungaricus jak został dumnie ochrzczony na koniec przez Istvana. Wyjechali inni, korzystając z faktu, że Polska odzyskała wolność i wracali teraz do domu. Ja nie mogłem. Wciąż byłem dezerterem. I ufnie czekałem na Kanadę.
Któregoś zimowego wieczoru Istvan zniósł ze strychu porzuconą tam dawno temu walizę: zrobiona z białej dermy i ozdobiona wieloma paskami zakończonymi klamrami w złotym kolorze mogła świadczyć o swoich egzotycznych jak na Europę korzeniach.
Zastałem go mieszającego mąkę z wodą w wielkim skupieniu. Wycinał jednocześnie herb z folderu miasta.
– Istvan, co robisz?!
Bez słowa oderwał się od pracy. Stanął złączywszy nogi w kolanach, ręce w łokciach i przykucnąwszy wykonał kilka skoków na wzór kangura, spojrzał na nas po czym objaśnił:
– Meine Australio emigracjo. Aber muss nach hause Budapestrol meine Kinder szprechen. Hier emigracjo wegetacjo… Budapest Keleti meine leute sprechen: hier ist grose Bavaria turist!
A więc to było motorem działań: trzeba było zabłysnąć w Budapeszcie!
Przy pomocy kleju z mąki i wody przytwierdził do marokańskiej walizy kilka emblematów zaświadczających o jego dzielnej bytności na Bawarii.
Odwieźliśmy go ze Śląskim na pociąg, na który – jak wszyscy wracający do domu- uzyskał środki od Bundes Republiki. Stał w oknie wagonu ubrany w jakąś podarowaną mu kurtkę z niemiecką flagą na ramieniu, które za chwilę miały zalać wolną Europę.
Chwilę rozmawiał z nami, ale wkrótce odwrócił się od okna nawiązując kontakt z kimś, kto właśnie wszedł. Ostatnimi słowami, które mogliśmy usłyszeć z wnętrza wagonu były:
– Woć hier niks arbeit niks geld, emigracjo… dalsze słowa, których mogliśmy się tylko domyśleć porwał ze sobą coraz większy pęd pociągu…
Kończył się jakiś etap mojego życia w miejscu, które może nie było więzieniem, ale z pewnością także nie było domem.
Było heimem i niech tak zostanie.
Friedenfels
Jakoś tak natenczas około początku maja przyszedł list, na który czekałem rok: zaproszenie na interview do ambasady kanadyjskiej w Bonn. Nie mogłem uwierzyć w to, że wysłali go ot tak, po prostu, pocztą?! Myślałem, że po roku tego, co przeszedłem przywiozą mi go czarną wołgą, czy jak?! No ale przyszedł!
I tylko ja wiedziałem, jak bardzo zapracowałem na to zaproszenie.
Niestety, nabawiłem się jakiejś grypy i w podróż na drugi koniec Niemiec ruszyłem mocno osłabiony fizycznie, choć myśl o tym, że w końcu dołączę do żony, że to wszystko miało sens uskrzydlała mnie.
Beata słała mi przez ten rok pocztówki z Kanady, pisała, jak jej ciężko ale mimo wszystko jest już coraz bliżej; pisała, gdzie zamieszkamy w Toronto i jakie będziemy mieli sąsiedztwo. Jak wyglądają trawniki i jacy są ludzie. Byłem już trochę Kanadyjczykiem, w najgorszym czasie w heimie zawsze byłem już jedną nogą tam, w Kanadzie. To trzymało mnie w stanie względnej równowagi psychicznej. Do czasu…
Nocny pociąg z przesiadką w Norymberdze. Tam po raz pierwszy go zobaczyłem: młodzieniec w wyciągniętym swetrze, brudnych spodniach i z puszką piwa w dłoni o 22.00 na dworcu.
Kiedy po koszmarnej nocy ocknąłem się nad ranem niedaleko Bonn, pierwszą rzeczą jaką musiałem zrobić było opanowanie krwotoku z nosa. Doprowadziłem się do porządku w dworcowej toalecie i ufnie ruszyłem w stronę ambasady kanadyjskiej.
Po długim oczekiwaniu wyszedł do mnie jakiś tłusty gość w dosyć luźnym jak na czas i okoliczność ubraniu: stare jeansy i luźna koszula.
– Potrzebujesz tłumacza: tak, nie?- zainteresował się. Zanim zdołałem odpowiedzieć wyczytał odpowiedź z kwestionariusza.
– A więc – nie patrząc na mnie zadawał pytania wypełniając jednocześnie moje podanie, od którego zależała reszta mojego życia: – Żona w Toronto od roku, jej rodzina od ośmiu lat, pracują, mają dwa domy, płacą podatki…A ty?- zainteresował się- co robisz w Niemczech? Pracujesz?!
Opowiedziałem mu co robię i jak się prowadzę. Nie zrobiło to na nim większego wrażenia.
Nie przerywając pisania pożegnał mnie mówiąc, że skontaktują się ze mną.
Wyszedłem z gmachu kanadyjskiej ambasady czując się tak, jak gdyby ktoś naszczał mi na głowę. Byłem jednak zbyt słaby, chciałem tylko wrócić do jedynego miejsca bezpiecznego, jakie miałem: do mojego piętrowego łóżka w heimie w Windischeschenbach, żeby przytulić głowę do starej poduszki. Ale, okazało się to długą drogą przez mękę…
Tymczasem przed drzwiami ambasady dopadł mnie ten w wyciągniętym swetrze:
– Jak, przeszłeś?!- zapytał radośnie.
– Nno, chyba tak, mają tam jeszcze do mnie napisać… A ty?
– Ten oficer zapytał, czy mówię po angielsku, mówię, że nie. To potem pyta, jaki mam zawód, a ja, że kierowca karetki, to też mówi, że nie potrzebują i chciał wiedzieć, kto na mnie czeka w Kanadzie, to mówię, że jakiś kościół mnie sponsorował, ale nie wiem dokładnie…A on tak tylko podrapał się w głowę, popatrzył za okno i w końcu tak, o, machnął ręką i mówi, no niech tam, jedź, ale od pierwszego dnia w Kanadzie masz się uczyć angielskiego!
To co, idziemy na piwo?!
Ale wymówiłem się czymś tam i poczłapałem się z powrotem na pociąg.
Dwa tygodnie później nadszedł list z ambasady. Drżącymi rękami otwierałem kopertę, tylko po to, aby przeczytać, że jest im bardzo przykro, ale ponieważ nie spełniam warunków moje podanie o emigrację do Kanady zostało odrzucone.
Pomyślałem o Bogdanie i jego białych mychach, który już od kilku miesięcy był w Vancouver.
Sytuacja nie wyglądała różowo: do Polski nie miałem po co wracać, bo byłem dezerterem, Kanada mnie nie chciała a w Niemczech nie miałem podstaw do pobytu.
Śląski posadził mnie przy stole i ładując jak zwykle tytoń do gilz przyjrzał mi się uważnie, po czym zaczął po ojcowsku:
– Jo widze, że ti mosz problem…
– No na to wygląda?
Rysiek pozornie zagłębił się w produkcję papierosów dając kilka chwil na podbicie dramatyzmu sytuacji i w końcu odezwał się mentorskim tonem:
– Jo widze tylko jedno wyjście z twojej sytuacji, ni? Musisz jechoć do Weiden, do Kindla i złożyć podanie o pochodzenie, ni?
Jego propozycja zamurowała mnie. Ale on nie zrażony ciągnął temat:
– No, napiszesz tam, co robił w czasie wojny twój dziadek. A co robił?- zainteresował się.
– Był kolejarzem…
– No widzisz!
-…i sypał piasek w łożyska!- powiedziałem z dumą. Śląski zadumał się nad tym jawnym aktem dywersji, ale zaraz zapytał:
– Noo, a drugi dziadek?!
– Zniszczył sam niemiecki czołg pod Lublinem w 1939…
– A potem?- nalegał Śląski.
– Potem był w niewoli, skąd uciekł aby wstąpić do AK.
– Nooo, widzisz, to mosz dobry punkt, Afrika Korps?!- miał nadzieję.
– Nie, to drugie AK…
Któregoś dnia zauważyłem grupkę około dziesięciu wystraszonych osobników przyglądających się z uwagą naszemu heimowi. Myśląc, że to nowi z Zirndorfu tak właśnie zagaiłem, po polsku:
– Nowi z Zirndorfu?
Ich twarze rozjaśnił nagły uśmiech. Spojrzeli wszyscy wyczekująco na tego jednego, grubaska z kręconymi włosami, który odpowiedział:
– Klubowe, biseptol, kupisz, kupisz!
Rumuni, którzy właśnie zdołali pozbyć się Czałszeskiego dotarli oto na Bawarię. To były ich forpoczty.
Wbrew obiegowej opinii nie byli Cyganami. Ubrani może trochę skromniej wyglądali tak jak my. Różniliśmy się tylko obyczajami.
Moi nowi koledzy z wielką swadą zabrali się do zasiedlenia heimu. Ich pierwszą czynnością było spenetrowanie budynku od strychu po piwnicę i zniesienie stamtąd wszelkich sprzętów, których pozbywały się pokolenia azylantów z całego świata porzucając je właśnie tam: przepalonych patelni i garnków, wygiętych sztućców, tekturowych waliz bez dna, śmierdzących wchłoniętym wieloletnim potem butów i skarpet, sztywnych od brudu i starości materacy, koców, akumulatorów, felg, dzwonów rurowych i wszystkiego, co człowiekowi nie jest potrzebne do życia w najmniejszym stopniu.
Po kilku dniach odnalazła się w cudowny sposób na strychu wielka, plastikowa beczka, która zaginęła była sprzed garażu Aphileinesa.
I to był początek. Tam właśnie zaczęły lądować wszystkie dżemy i owoce, które dostawaliśmy w ramach dożywiania.
Pewnego piątku zniknął duży termos, w którym przywożono zupę. Zwykle Zbyszek wylewał do ubikacji jego zawartość, mył go tak, aby był gotowy na wymianę następnego dnia. Ale Zbyszka „Fidela Castro” zabrakło. Zabrakło i termosu.
Tego pamiętnego dnia schodziłem ze strychu. Spotkałem jednego z Rumunów przy wejściu do ubikacji, gdzie – zamiast drzwi – wisiał kultowy koc Johnnego przybity kilkoma gwoździami. Strażnik, rozejrzawszy się uważnie po korytarzu zaprosił mnie do środka.
Stało tam urządzenie przypominające z daleka hamownię elektronów profesora Oppenheimera: srebrny baniak, z którego wychodziły różne rurki skręcone w spirale, chłodnica i dyfuzor połączony centryfugą z oringiem do wybieraka na skrzyni biegów. Na dwóch krzesłach stała znaleziona w piwnicy i zreperowana dwupalnikowa kuchenka elektryczna. Na niej znajdował się baniak i urządzenia peryferyjne.
Wyglądało mi to na pierwszy rzut oka na zaawansowane prace nad zjawiskiem przejścia cząstki przez barierę potencjału o wysokości większej niż jej energia opisane przez mechanikę kwantową. Chciałem już zapytać o wnioski na temat ewentualnej propagacji oddziaływania, kiedy mój rumuński kolega wziął blaszany kubek i zaczerpnął z kany do której prowadziła rurka odpływowa. Miałem nadzieję, że chce mi pokazać jak wygląda ciężka woda do produkcji atomówki, o której kiedyś dowiedziałem się od Docenta podczas słynnej sesji naukowej z Istvanem nad rzeką.
Ale on rozlał przeźroczysty płyn do dwóch szklanek i przystawiając sobie do ust udzielił mi instrukcji obsługi wlewając bardzo ostrożnie w siebie zawartość.
Była to bardzo cenna rada. To nie był bimber. To było paliwo do wynoszenia sputników na orbitę.
Po drugiej dawce dowiedziałem się, że ów specjał nazywa się „palinka”. Rozjaśniał umysł i wzrok, gdyż w gąszczu aparatury naukowej rozróżniłem nasz termos z wywierconą dziurą w deklu, w którą wprowadzone były skręcone spiralnie mosiężne rurki pozyskane z układu hamulcowego amerykańskiego Buicka. Stał porzucony pod heimem od czasu, jak zniknęli jego właściciele: trzech młodych Rosjan. Byli to dezerterzy z armii stacjonującej w NRD. Podobno GPU dopadło ich gdzieś w Belgii. Pozostał po nich ten samochód.
Reszta urządzenia rozmyła mi się we mgle, bo niespodziewanie wykazałem się biegłą znajomością języka rumuńskiego, przy pomocy którego opowiedziałem mojemu koledze o tym, jak na wieść o rozstrzelaniu Czałszeskiego poszedłem do restauracji aby godnie uczcić śmierć tyrana.
Wtedy się zaczęło… Zostałem okrzyknięty rumuńskim bohaterem narodowym i każdy, kto przychodził sprawdzić poziom płynu w kanie miał za honor wychylić mimochodem toast za nieustającą przyjaźń polsko-rumuńską.
Kiedy moje ciało astralne przyglądało się z boku własnym zwłokom słyszałem, jak Jurek mówi, żeby nie kłaść mnie na górnym łóżku, bo istnieje wielkie prawdopodobieństwo zarzygania tych na dole, w ich liczbie jego samego.
Przyglądałem się spokojnie jak mnie kładą do łóżka i przykrywają kołdrą. Chciałem nawet pomóc, powiedzieć coś, ale – niestety- ciała astralne mogą tylko gapić się z dystansu i wymądrzać dopiero po połączeniu z ciałem fizycznym, co nastąpiło dopiero po dwóch dniach. Ale wtedy już nie chciało mi się zabierać głosu w jakiejkolwiek sprawie.
Którejś soboty zajechał pod heim Juan. Ożeniony z Niemką miał tu pełne prawo pobytu, więc czuł się bardziej niemiecki niż Niemcy. Po handlu dywanami i odkurzaczami stał się nagle murarzem w firmie Max Schraml, którego zięciem był jego brat Michael.
Juan rozejrzawszy się z trwogą po naszej kuchni powiedział, że Max potrzebuje kilku pracowników. Świdrując swoimi czarnymi, nieszczerymi oczkami obiecywał krocie. Zgłosiłem się na ochotnika.
W niedzielne popołudnie zawiózł nas do Friedenfels, 15 kilometrów od Windischeschenbach. Tak oto rozpoczął się kolejny etap mojego życia…
Max przyjął nas w basemencie przerobionym na niemiecka modłę w mini pub dla opędzenia różnych uroczystości. Słusznego wzrostu i wagi, sześćdziesięciolatek plus był właścicielem dobrze prosperującej firmy murarsko-tynkarskiej. Czerwonawa twarz i te ich pozłacane okularki w cienkiej oprawce.
Pytał nas po kolei o doświadczenie w zawodzie murarza- tynkarza- akrobaty. Kiedy przyszło do mnie, zaliczyłem sobie budowę domu. W rzeczywistości był to niewielki domek letniskowy pod Piłą, który pomagałem budować Aleksandrowi.
Ale ponieważ weryfikacja przebiegła pomyślnie, zostałem zaakceptowany. W poniedziałek rano miałem czekać na parkingu przy obwodnicy, gdzie należało dojść szlakiem zaminowanym przez Aphileinesa.
Kilka minut po siódmej zajechał żółty ford- pół skrzyni, pół kabiny. Wskoczyłem ochoczo do środka. Powitał mnie smród i Roland, syn Maxa. Był bardzo miły, po wstępnych ustaleniach skupił się na prowadzeniu auta, natomiast ja rozejrzałem się dyskretnie wokół. W sześcioosobowej kabinie było wszystko: sztywne od cementu ubrania, rękawice, śmierdzące buty, gumiaki i narzędzia.
W rogu siedział on: wielki człowiek w zniszczonym swetrze i starych, roboczych spodniach. Na nogach miał duże, czarne kalosze. Pozornie niezainteresowany patrzył w okno i coś szeptał pod nosem.
Zygwald.
Po dotarciu na budowę zatopiliśmy się w swoich zajęciach. Wciąż jednak zerkałem na Zygwalda, a on na mnie. Wyglądał, jakby przeciąć w pół ogromnego arbuza i rozsunąć. Jedna półkula byłaby brzuchem, druga pupą. Na szczycie mała głowa, jakaś nie za bardzo bawarska. Czarne włosy i ta słowiańska gęba z wielkimi jak szpadle zębami. Całość pochylona lekko do przodu, jak gdyby pod wpływem ciężaru brzucha.
Kilka dobrych dni Zygwald przyglądał mi się badawczo. Jak powiedział mimochodem Roland, to dlatego, że po raz pierwszy w życiu zobaczył na własne oczy nauczyciela. I Polaka w dodatku, co już było kosmosem nie tylko dla Zygwalda.
Kilka dni później znaleźliśmy się – jako wybitni fachowcy od spraw nieprofesjonalnych- gdzieś na peryferiach budowy. Cała ekipa wisiała zajęta pracą wysoko na rusztowaniu kiedy wpadłem na niego poza zasięgiem wzroku Rolanda. Stał w martwym polu i przechyliwszy się do przodu studiował mikrokosmos gleby. Szeptał, jak gdyby chciał do czegoś przekonać swoje drugie ja, ściągając z gracją pani Walewskiej niemiłosiernie zacementowane rękawice robocze, ostrożnie palec po palcu.
Kiedy mnie zobaczył, wyprostował się nieznacznie, ściągnął usta, zaokrąglił oczy i potrząsając swoją mało aryjską głową wydał niespodziewanie oświadczenie:
– Also, sytuacja bawarskiego rolnictwa jest zła, echt, echt!, naprawdę!- jeszcze przez chwilę wytrzymał ten dziubek, który miał podnieść rangę deklaracji potakując jednocześnie. Znowu zaczął szeptać aby nagle niespodziewanie chyba dla samego siebie zacytować znany z reklamy slogan:
– Haribo, mach Kinder fro….Fersztejen, Ha-ri-bo! Haribo!
W tym momencie gdzieś z wysokości rusztowania rozległ się głos Rolanda wołający o następne wiadro zaprawy:
– Siegwald, mortel!
Wyrwany z nieodgadnionych głębin swojego świata Zygwald wpadł w panikę słusznie podejrzewając, że został przyłapany na gadaniu, więc aby ukryć ten nietakt posłużył się fortelem udając, iż właśnie zagadnął mnie na okoliczność szukania wiadra:
– Kibel, wo? Wo Kibel, fersztejen, ki-bel wo?! – wyrzucił z siebie dużo głośniej, niż tego wymagała sytuacja.
Zygwald został bowiem poinstruowany przez Hannelorę, szefową i żonę Maxa, iż teraz będzie pracował w ekipie, która niekoniecznie musi rozumieć jego bawarską mowę. Wziął sobie to do serca i zaczął przemawiać bezokolicznikami.
Wkrótce wciągnąłem się w moją nową rolę: trzymałem węża, który tryskał na ścianę śmietaną tynku. Jak na magistra to był już jakiś wyczyn.
Tuż za lasem, po czechosłowackiej stronie nastąpiła tymczasem rewolucja i już za chwilę ich stare skodziny pojawiły się u nas. Przywoziły żądnych pracy i niemieckich marek braci Czechów.
Pojawili się naturalnie i u Maxa: stara skoda rapid zajechała któregoś pięknego dnia na budowę. Wysiadło z niej pięciu chętnych. Od razu powitałem ich i od razu zostałem jako Polak olany. W ich hierarchii znaczyłem mniej niż Niemiec, więc spokojnie wróciłem do swojego zajęcia.
Spokojnie obserwowałem, jak na migi próbowali uzyskać pracę. Spokojnie obserwowałem, jak Max robi się coraz bardziej czerwony na twarzy nie rozumiejąc oczywiście nic poza słowem „ Arbeit”, z którym Czesi próbowali zawojować Bawarię. Spokojnie obserwowałem, jak ładują się do skodziny i jadą z powrotem.
Wrócili nazajutrz i pierwsze kroki skierowali do mnie. Bracia Słowianie w czeskim wydaniu: zbyt blisko siebie osadzone oczodoły i szczerba między jedynkami. Co drugi miał na imię Waclaw.
– Kamarade, jak se to tutej dela?- zagaił jeden z nich. – Je to możno na Arbeit u teho hrubeho?- wskazał na Maxa.
– Nie wiem, pogadaj z nim.
– Ale…to wisz, on nic ne rozumi jak se do neho rzika?
– To rzikaj po niemiecku, a najlepiej po bawarsku?
Zakotłowało się wśród nich, ale ten ze szczerbą uśmiechnął się nieszczerze:
– Pomożesz?
Komu jak komu, ale Czechom nie sposób odmówić.
– Chodźcie…
Po półgodzinnych pertraktacjach Czesi byli przyjęci do pracy. Jeszcze wizyta w biurze, gdzie Hannelore spisywała ich dane:
– …Strasse?
– Smetanova…
– ?!
– Sahne Strasse– przetłumaczyłem. I tak zaczęła się moja wielka kariera językoznawcy.
Maksowi nie mieściło się w głowie, że można mówić w innym języku niż bawarski, choć on sam władał trzema: niemieckim, bawarskim i austriackim. Dlatego natychmiast zostałem firmowym tłumaczem.
Któregoś dnia wiózł nas do pracy. Zatrzymały nas światła na skrzyżowaniu. Przed nami stała rowerzystka, wypinając bardzo kształtną pupę w legginsach.
Chyba wszyscy myśleliśmy o tym samym, aż w końcu jeden z Waclawów zwerbalizował nasze myśli:
– Jiźisz Mario, ta by ale dala miedu… Je to ale prdielek!
Maks natychmiast chciał wiedzieć o co chodzi, więc spojrzał na mnie:
– Was?! Uberzetzen!– i spiralka wykonana palcem w dół oznaczająca, że mam przetłumaczyć.
– Also, nasi czescy przyjaciele mówią, że Niemcy są piękne… Deutschland is Schoen…– zaryzykowałem słynną tezę niemieckich biur podróży.
Gaz w przewodzie jelitowym Maxa, który nie mógł zdecydować się, jakim końcem opuścić jego układ trawienny wreszcie przeistoczył się w wielkiego beka w moją twarz, zarzucając mnie zapachami właśnie przerabianego śniadania po którym powiedział:
– Ja ja, sicher, Deutschland ist schoen!
I spiralka.
– Stary rzika, że Deutschland je schoen!– przetłumaczyłem brawurowo.
– Hovno tam, rzikaj staremu, żeby nam dobawil prahov na hodinu!- Czesi nie bez kozery czuli się niedofinansowani.
– Was, was? – chciał wiedzieć Max.- Co mówią nasi czescy przyjaciele?!
– Mówią, że nigdy nie widzieli jeszcze takich pięknych widoków- pojechałem, bo miałem ich wszystkich w ręku.
Dojechaliśmy wreszcie na budowę. Naszą uwagę przykuło dwóch praindoeuropejskich, którzy wygrzewali się w słońcu. Wyglądali na zatrudnionych przez podwykonawcę na naszej budowie, choć trudno było przyznać, że dawali z siebie wszystko.
My tymczasem brawurowo rozstawiliśmy nasze maszyny i zaczęliśmy robotę. Widziałem jednak, że Max ukradkiem spoziera na tych dwóch. Ich bezczynność nie dawała mu spokoju.
Kiedy wszyscy zajęli się robotą na rusztowaniu, podszedłem do nich i zagaiłem:
– Hi, pięknie świeci słońce…
Odpowiedzieli w łamanej niemczyźnie, że przyjechali tu kopać rów pod kabel, ale ponieważ tak pięknie świeci słońce a boss przyjedzie dopiero o czternastej więc nie czyją się zobligowani do czegokolwiek.
– Pewnie, a skąd jesteście?
– Z Uzbekistanu.
Po chwili dopadł mnie Max.
– Oni są z Uzbeskistanu- powiedziałem.
– Skąd wiesz?!
– Nno, rozmawiałem z nimi…
– Sakramient sakra!- Max zaklął po bawarsku i zwrócił się w stronę swojego syna, który wisiał na trzecim piętrze rusztowania: – Roland, sakra, Marek mówi też po ubekińsku, sakra!
W ten sposób moja pozycja firmowego tłumacza została ugruntowana.
Ilekroć przyjeżdżaliśmy na nową budowę, Max starał się oczarować miejscowego bauera:
– Nasza firma jest najlepsza na rynku, fersztejst? Mamy wiele zamówień, wykonujemy…o, a ten mały, sakrament sakra jest naszym dolmeczerem: Marek, w jakich językach mówisz?!
Tak przyszpilony zaczynałem: – Po polsku, niemiecku, rosyjsku…Max stawał się niecierpliwy i kończył za mnie:
– I po czesku, fersztest?! Po cze-sku! Pierfect!
Bawarski bauer w ten sposób rzucony na kolana nie miał wyjścia tylko przyjąć naszą ofertę.
Tymczasem Zygwald przyglądał się nowym pracownikom. Jego system wartości został totalnie zachwiany. Nie rozumiał słowa, w którym komunikowaliśmy się, ale wyłowił jedno: moje imię po czesku.
– Marku, kolik je to?- zapytał Wacek o godzinę. Już za chwilę Zygwald zaadoptował to do swojego słownika:
– Also, Maru, wo ist kibel? Fersztejen? Kibel, wo ?! Wo- ist- kibel Maru?!
Królestwo Maxa znajdowało się w przepięknej, malowniczej okolicy na końcu Friedenfels. Jego samotna, pozostawiona wśród pół rezydencja znajdowała się nad brzegiem niewielkiego jeziorka. Dalej była już wielka góra Weissenstein porośnięta lasem. Na jej stokach stały tylko dwa domy: widoczny z dołu, biały z zielonym dachem barona i niewidoczna dla nikogo, ukryta w drzewach farma Zygwalda, wielkiego bauera, jak mawiał o nim Roland.
Sprawa barona, obok kibla, haribo oraz fatalnej sytuacji bawarskiego rolnictwa była u Zygwalda absolutnym priorytetem.
Przyłapany w ciemnym zaułku musiałem wysłuchać następnej kultowej historii. Oto upewniwszy się, że jesteśmy poza zasięgiem wzroku i słuchu szefostwa, Zygwald przyginał się lekko do przodu, robił dziubek i potrząsając głową zaczynał:
– Also, Maru, baron…Selbstmord! Echt! Echt! Samobójstwo, naprawdę!
Wyrwany z kontekstu próbowałem jakoś dojść do rozumu:
– Jak to, kiedy, wczoraj?!
Ale Zygwald zwęszywszy, że wciągnął mnie w swój świat ciągnął dalej, przystawiając do skroni dwa palce:
– Selbstmord! Echt!– i dziubek poparty uniesionymi w górę brwiami oraz nerwowym przytakiwaniem na znak, że jak Boga kocha prawda. Ale to nie było wszystko w sprawie samobójczej śmierci barona. Do procedury należał jeszcze drugi akt : Zygwald stawał naprzeciw mnie, pochylał się do przodu i wystawiając palec wskazujący zadawał pytanie zawieszając głos dla osiągnięcia większego efektu dramatycznego:
– Alt?!- czekał, aż po raz kolejny przyznam, że nie wiem, w jakim wieku baron targnął się na swoje życie po czym kończył z satysfakcją, że mnie znowu zaskoczył:
– Wie Du!- Jak ty!
W ten sposób gubiłem się w domysłach i mgle o co chodzi z baronem, ale jak haribo i kibel chyba nie chodziło o to, by złapać króliczka, lecz by gonić go. Gdzieś w Zygwaldowej głowie.
Wraz z upływem czasu nasi czescy przyjaciele czuli się u nas coraz pewniej. Musieli wprawdzie codziennie po pracy opuszczać Bawarię aby rano wrócić. Taki wymóg ruchu przygranicznego. Mimo to opłacało im się to setnie. Marka stała bardzo wysoko w stosunku do korony, więc szybko po ich stronie pojawiły się gościńce tuż za granicą oferujące tym z markami wikt, nocleg, opierunek i nie tylko… Nasi czescy przyjaciele chętnie z tej oferty skorzystali tłumacząc to żonom w Pradze i Pilźnie trudami dojazdu do i z pracy.
Choć nie mieli daleko, ich skody przyjeżdżały jako ostatnie na miejsce zbiórki u Maxa. Z trudem wychodzili z nich nasi czescy przyjaciele po całonocnych libacjach, na które teraz było ich wreszcie stać.
– Zigwaldo, mrdal se lecte nacht?!- Pavel, przypominający młodego Karela Gotta zwrócił się do Zygwalda, który już od pół godziny stał przy Maxowym płocie trzymając swój rower pamiętający czasy Adolfa.
– Haribo- odpowiedział równie enigmatycznie zapytany.
– Mrdal se?!- chciałem pomóc Zygwaldowi, ale nie rozumiałem o co chodzi. Drugi z Czechów, nazwałem go Józef, bo do złudzenia przypominał Józefa Szwejka położył dłoń na krzyżu i wykonał kilka ruchów frykcyjnych.
– Kam-ma- ra-de! – wzniósł oczy do nieba dla podkreślenia ile satysfakcji może dać mrdanie.
– Ale jak? Przeciez macie żony?
– To je wól… Maru, żeny so w domu a tam, gde żijemy so nejake Marije ti krawo!
Tak oto dowiedziałem się, jak wygląda życie małżeńskie po czesku.
Ale tego dnia czekała mnie inna niespodzianka…
Zapowiadał się piękny, letni dzień.
Ładowaliśmy właśnie sprzęt tynkarski na nasze vany, kiedy podszedł do mnie szef.
– Huh, fersztest?- bek zdradził, co miał właśnie na śniadanie. Krzywiąc w charakterystyczny dla siebie sposób twarz zbliżył się jeszcze bardziej i konfidencjonalno- przepraszającym tonem zakomunikował mi, że zostałem dzisiaj oddelegowany do dyspozycji jego osobistej teściowej w celu uporania się z trawą i żywopłotem.
– No, dobrze Max, kiedyś trzeba będzie to i tak zrobić – zgodziłem się z moim bawarskim szefem, starając się nie pokazywać, jak bardzo pasuje mi perspektywa spędzenia leniwego dnia na ich posiadłości, zamiast skakać dziesięć godzin na rusztowaniu.
– Huh, fersztest?!- Max przybliżył się – Ta stara wariatka myśli, że jej trawnik i żywopłot są najważniejsze na świecie, he he he! Fersztest?
Po kilku minutach fordy załadowane sprzętem i ludźmi zaczęły opuszczać Maksowe podwórko. Jako ostatni, niczym ci z Alpuhary, wywlekli się Hiszpanie.
Zająłem się teraz poszukiwaniem kosiarki, co zajęło mi ładnych kilka chwil. W tym czasie Max, wykonawszy wszystkie działania zwodzące oznajmił swojej żonie Hannelore, że jedzie na kontrolę, mimo iż chłopaki z pewnością jeszcze dobrze nie zaczęli swoich zajęć. Wpasował się w swojego mercedesa i czym prędzej popędził na objazd od budowy do budowy, gdzie zostanie poczęstowany butelką piwa, poza reglamentacją Hannelore.
Właśnie czyściłem świecę kosiarki kiedy wyszła Maxowa z torbą papierów. Obserwowałem ją, jak z pewnym trudem wcisnęła się do swojej nowej, czerwonej fiesty i ruszyła na wycieczkę po różnych biurach i urzędach w Weiden, odległym o dobre trzydzieści kilometrów. Odprowadziłem ją wzrokiem, aż jej auto stało się czerwonym punkcikiem wlokącym za sobą tuman brunatnego kurzu.
Byłem teraz panem na włościach. Postanowiłem na początek zrobić porządek z trawnikiem. Kosiarka, przejrzana i naoliwiona zapewne po raz pierwszy od czasu zakupu, odwdzięczała się jurnym popierdywaniem ze szczątkowej rury wydechowej oraz agresywnym podejściem do trawnika. Wszystko, co wychyliło się ponad przepisowe pięć centymetrów, traciło kształt i formę. Otwór wylotowy wyrzucał teraz całe łany trawy, poszatkowane jabłka, kawałki węża do podlewania zwanego tutaj „szlaufem”, fragmenty zapomnianych puszek po piwie i czerwonawy pył po zmielonych cegłach.
Ordnung muss sein!
Słońce stało już wysoko, chorągiewką żółtą świecił skwar kiedy silnik kosiarki zaczął wykazywać objawy zatarcia. Pomyślałem, że najrozsądniej będzie zrobić sobie przerwę.
Ocierałem właśnie pot z czoła, kiedy poczułem, że nie jestem sam. Właściwie wszyscy wyjechali, ale…czy na pewno?!
Odwróciłem się i krzyk przerażenia zamarł mi w cherlawej piersi… Oto stałem oko w oko z bladą postacią w czerni, która na dodatek przemówiła:
– Mahlzeit!
– Danke, Frau Haak, nie mam zegarka i …
– Jesteś z Polski?! – zapytała rozkazującym tonem, więc przyznałem się natychmiast.
– Ja, jestem z Pomorza, ostatnio od dłuższego czasu mieszkałem w Słupsku, czyli Stolp…
Ale Frau Haak już nie słuchała. Oddaliła się w stronę domu, wchodząc wejściem od strony piwnicy.
Frau Haak, czyli teściowa Maxa była kobietą co najmniej dziwną. Nie widywaliśmy jej często. Czasami przemykała do ogródka lub mignęła gdzieś w tle. Chuda, wysoka i koścista, zawsze w czerni i siwych włosach spiętych w kok. Jeżeli w ogóle mówiliśmy coś na jej temat między sobą, to zawsze w kategoriach jej rozchwiania psychicznego.
Ponieważ ogłosiła porę posiłku, pomyślałem, że faktycznie trzeba coś zjeść. Przyniosłem swój plecak z samochodu i rozsiadłem się przy Maxowym stole biesiadnym, na końcu ogrodu. Panowała doskonała cisza, powietrze było już gęste od palącego coraz bardziej słońca. Otworzyłem plastikowe pudełko i z wielkim pożądaniem spojrzałem na zwłoki kury spoczywające na liściu sałaty.
Coś jednak było nie tak… Odwróciłem głowę i poczułem tępe ukłucie w mostku. Za mną stała czarna zjawa o siwych włosach ściskając oburącz butelkę piwa „Erdinger Weissbier”. Po raz pierwszy miałem okazję dyskretnie przyjrzeć się starszej pani.
Bardzo szczupła twarz z haczykowatym nosem, zapadnięte policzki i podkrążone oczy nadawały tej postaci upiornego charakteru, co podkreślały jeszcze bardzo wąskie usta. Kościste dłonie o długich palcach zaciskały się na butelce.
Zjawa postawiła ją przede mną.
– Also, jesteś ze Stolp?
– Ja, Frau Haak. A pani zna to miasto? – przymiliłem się względem tej butelki.
Usiadła naprzeciw i wbijając swój przenikliwy wzrok we mnie odparła:
– Stolp nazywaliśmy „Małym Paryżem” albo „Paryżem Północy”, takie to było miasto…Najpiękniejsze było na wiosnę i w lecie, właśnie wtedy tam przyjeżdżałam z naszego majątku pod Schivelbaum. Miałam zostać uczennicą szkoły dla gospodyń. Ach, to była piękna, nowoczesna szkoła… No, wiesz, tam uczyli gastronomii, jak i co ugotować, jak prać…
– Teraz w tym budynku też uczą jak prać- zauważyłem mimochodem otwierając kapsel na zdobycznej butelce – jest tam szkoła policji.
– Ach so?- zdziwiła się starsza pani, ale szybko wróciła do czasów przedwojennych – Z tyłu był taki staw, gdzie hodowali karpie, pstrągi i węgorze na potrzeby szkoły. Macie tam wciąż ten staw z karpiami?
– Jaa, wciąż tam są… – zapewniłem pociągając kilka potężnych łyków z butelki, przypominając sobie scenę wyciągania przez policyjny dźwig starego fiata ze stawu.
– Więc pani, Frau Haak uczyła się w tej szkole? – zapytałem zabierając się za udko w majeranku.
– Nein, wybuchła wojna, wszystko się zmieniło. Ale wciąż jeździliśmy do Stolp, bo tam mieszkał nasz wujek Heini i ciocia Klara. Odwiedzałam Stolp często.
– A ten wujek, co robił, był kolejarzem?- strzeliłem bezmyślnie.
– Aber nein! – zamachała kościstymi witkami:- Onkel Heini był pilotem w Stolp!
„ Hopla!”- pomyślałem, bo coś zaczęło mi się składać w całość, ale grzecznie czekałem, aż Frau Haak pociągnie opowieść.
Co też zrobiła.
– Onkel Heini, na ja, ten był… – po raz pierwszy od początku naszej rozmowy zauważyłem jakby cień uśmiechu na jej zaciśniętych ustach. Spojrzała ponad stołem na jezioro, jakby szukając tam echa dawno przebrzmiałych dni. Po chwili, którą dała mi na wbicie zębów w trzymane w dłoniach od dłuższego czasu kurze udko powiedziała:
– Onkel Heini był takim wesołkiem: zawsze miał jakąś śmieszną historię do opowiedzenia, ale potem…
– A na czym latał ten Onkel? – zapytałem bez większej nadziei na konkretną odpowiedź.
– Naturlich, na starych, dobrych Stukasach!– zdziwiła się, że nie wiem, na czym mógł latać Onkel Heini.
Frau Haak przeniosła teraz wzrok na liściasty las pokrywający wzgórze za jeziorem, jakby chciała przywołać go na świadka swoich słów:
– Onkel Heini mieszkał w Stolp zaraz za tym stawem, tam mieli dużą willę, pomalowaną na niebiesko, ale od stawu trzeba było iść przez taki żelazny mostek…
– Tym mostkiem wjechały pierwsze radzieckie czołgi w 1945, w marcu- wtrąciłem mimochodem.
– Bolscheviken?!- Frau Haak wyprostowała się.
– Ja, ci sami… – odłożyłem obgryzione udko i popiłem trofiejnym piwem.
Frau Haak przez chwilę zmagała się z upiornymi wspomnieniami wywołanymi przez radzieckie czołgi, aż wreszcie wróciła pamięcią do świetniejszych czasów:
– Onkel Heini dowodził Stukasami w Stolp. Pamiętam- lekki uśmiech na upiornej twarzy- jak powiedział nam podczas obiadu w lecie 1939, że już wkrótce wakacje będziemy spędzać w takich miejscach, o których nawet nam się nie śniło…
– I spełniło się?
– Aber nein!- machnęła ręką– Onkel Heini był już bardzo zajęty, wciąż siedział na lotnisku. No i wreszcie zaczęło się…
– Pierwszego września… – domyśliłem się.
– Nein, drugiego po południu zaczął wojnę. Polecieli do Danzig, na Westerplatte…Opowiadał później, że tam było piekło. Wissen Sie, on dostał za to krzyż żelazny…
– Może to on trafił w wartownię pięćset kilową bombą? Zginęli wszyscy, zresztą, i tak nie mieli czym się bronić przeciwko samolotom.
– Ach so? – zdziwiła się szczerze – wszyscy ?!
– Ja, z wartowni numer pięć wszyscy… Młodzi chłopcy…
Zamyśliła się przez chwilę. Zadałem więc pytanie, dla poddzierżania razgawora:
– A gdzie latał potem Onkel Heini?
Staruszka spojrzała na mnie z politowaniem wyjaśniając:
– Oni byli dobrą jednostką, więc ćwiczyli lądowania i starty na lotniskowcu.
– Jakim lotniskowcu?! Przecież nigdy nie mieliście…
– Doch!- przerwała mi energicznie- „ Graf Zeppelin”, ale jakoś to nie doszło do skutku, zresztą, biedny Heini został skierowany na Ost front, no i tak to wszystko się zaczęło, mein Gott…
Mimo wszystko pociągnąłem spory łyk za front wschodni, mając nadzieję, że tam zakończyła się kariera wujka Heiniego.
– Onkel Heini leciał na jakieś zadanie, gdy zaatakował ich samolot lecący od strony słońca…
– Bolscheviken?– sprawiało mi jakąś satysfakcję, że na to słowo prostował się jej kręgosłup.
– Ach ja…Postrzelał ich mocno… Kabina zrobiła się czerwona w jednej chwili. Powinni skakać, ale Onkel chciał ratować biednego Freddiego, jego tylnego strzelca, bo był ranny. Poza tym, bał się skakać , żeby nie dostać się do niewoli- spojrzała na mnie uważnie- bo Bolscheviken odrąbywali żywcem ręce i nogi, zanim odrąbali głowę- wyjaśniła.
Moje dobre wychowanie nie pozwalało mi przerywać starszej pani, więc ciągnęła swoją opowieść.
– Heini doleciał do naszych linii i lądował w jakimś polu. Był strasznie poparzony, a samolot uderzył na koniec w drzewo. Wyciągnęli go żołnierze.
– A Freddi?- zapytałem, bo wciągnęła mnie ta historia.
Spojrzała znowu na jezioro i machnęła z rezygnacją ręką.
– Z głowy biednego Freda został tylko hełmofon, zginął od pierwszych kul, ale tego Heini nie mógł wiedzieć, laider.
– No ale jakoś się wylizał?- zapytałem bez przekonania. Frau Haak długo patrzyła na jezioro.
– Jaa, resztę wojny spędził już w różnych szpitalach: Stettin, Lubeck, aż w końcu zwariował ostatecznie.
– Jak to, zwariował?!
– Ach, co biedna Tante Klara miała z nim… Za ten ostatni lot dostał krzyż rycerski od Herrmanna…
– Tego grubego?
– Ja, od Goeringa. Po wojnie, gdy już mieszkaliśmy w Lubeck, Onkel Heini zwariował, jak mówiła Tante Klara. Zawiesił swój Ritten Kreutz w ubikacji. Po tej katastrofie miał uszkodzony żołądek i jelita, więc dużo czasu tam spędzał…Mein Gott, on wchodził tam, zamykał drzwi i słyszeliśmy głośne „ Sieg Heil!”. Za chwilę rozlegała się taka kanonada, że bombardowanie Berlina było przy tym mruczeniem małego kotka… On wciąż walił ręką w stół i krzyczał: „Jestem niemiecką świnią!”. To było zaraz po procesie w Norymberdze. Powiedział Tante Klare, że ma go skremować i popiół rozsypać nad Izerą, jak tamtych. W przeciwnym wypadku zagroził, że będzie odwiedzał ją co noc od północy do brzasku i robił porządki w jej kuchni.
– A co się stało z tym krzyżem z ubikacji?
– Na ja, Onkel był bardzo złośliwy i jak ciotka kazała mu go usunąć, to on powiedział, że skoro gruby dał mu ten krzyż, to musi z nim być na zawsze, fur immer. Kiedy biedny Heini zmarł, Tante włożyła mu ten nieszczęsny kreutz do kieszeni razem z paczką papierosów mówiąc: „ Jak na zawsze, to na zawsze!”. Zaraz potem wzięli go do kremacji.
Słuchałem tego z mieszanymi uczuciami. Słońce zapraszało do poobiedniej drzemki. Obserwowałem leniwie dużego bawarskiego bąka, który postanowił urządzić sobie międzylądowanie na stole. Wystopował silniki i przechadzał się łowiąc zapachy i smaki, kiedy nagle koścista dłoń Frau Haak walnęła w blat tuż obok niego. Siła uderzenia była tak wielka, że ledwo złapałem butelkę z piwem. Biedny owad przewrócił się na grzbiet i próbował wykaraskać się z tej sytuacji przy pomocy skrzydełek i odnóży. Kiedy mu się to udało, wystartował ciężko i z głośnym buczeniem poleciał kosiakiem na pobliską łąkę.
„ Pewnie popękały mu bębenki w uszach, a może biedak ma i wstrząs mózgu i teraz będzie wymiotował gdzieś w trawie….” przemknęło mi przez myśl, zanim znowu skupiłem się na dalszym ciągu opowieści:
….ale urna z prochami się tak zassała, że stryjek musiał użyć młotka i pobijaka.
– Ale dlaczego?!- nie byłem w temacie.
– No, żeby odsypać część prochów i rozsypać to nad rzeką, bo Tante bała się klątwy.
– Mein Gott, i zrobiliście to?!
– Aber naturlich, ale był pewien problem. Kiedy otworzyli wreszcie urnę i stryj Helmut zanurzył łyżkę w biało-szarym popiele, wyjechał z niego czarny od temperatury ten przeklęty Ritten Kreutz. Biedna Tante mało nie przypłaciła tego zawałem…
– No dobrze, czyli wtedy, pod koniec wojny już pani nie jeździła do Stolp?
– Wtedy dopiero zaczęłam jeździć tam na dobre! Był 1944 rok i było coraz ciężej. Przywoziłam biednej Klarze różne produkty ze wsi, w mieście była już bieda. Pomagałam jej też w prowadzeniu domu. Heini był wtedy w klinice w Stettin, więc ona często jeździła do niego, a ja zajmowałam się całym gospodarstwem.
Najlepsze było to, że jak koledzy Heiniego dowiedzieli się o mnie, to wciąż przychodzili pytać się o jego zdrowie…
Jej twarz rozjaśnił nagle uśmiech.
– Ja byłam wtedy młoda i głupia, a ci wszyscy piloci byli tak przystojni….Na ja, szczególnie jeden, taki bardzo młody, miał może ze dwadzieścia lat….
Starsza pani wpatrywała się w blat stołu zawstydzona, ciągnąc wątek.
– On uczył się na pilota myśliwskiego w Stolp. Kiedy tylko miał przepustkę przyjeżdżał do nas i zabierał mnie. Jechaliśmy tramwajem C albo A do końcowego przystanku i chodziliśmy na długie spacery… Na ja, kiedyś powiedział mi, że gdyby miał taką dziewczynę jak ja, wissen Sie, to nigdy nie byłoby mu zimno…On był strasznym zmarźlakiem. To ja zrobiłam mu sweter na drutach. Trochę się dziwił, ale powiedział, że będzie zawsze w nim latał… Wariat…
Starszej pani było z tym uśmiechem bardzo do twarzy, mimo, że przeznaczony był dla kogoś, kto…
– Czy… czy to znaczy, że przeżył wojnę?
Frau Haak wyrwana tym pytaniem zza światów spojrzała na mnie i uśmiechnęła się smutno:
– Pisał do mnie listy, ale gdzieś po Nowym Roku w 1945 to się nagle urwało. Zresztą, my wtedy musieliśmy już uciekać, bo nadciągali Bolscheviken, wissen Sie. Już po wojnie napisał do mnie jego dowódca i przyjaciel, Volker. Podobno, podczas wypróbowywania nowego messerschmitta miał wypadek. Igel neu samolot zapalił się, uwierzysz w to?!
– I co się stało?
– Biedak, wbił się w bagno z samolotem, nikt nie wie, dlaczego nie wyskoczył ze spadochronem… Jest tam gdzieś do dzisiaj… Mein Gott, dlaczego on?
Spojrzałem na starszą panią. Jej oczy były podejrzanie wilgotne a kościste dłonie zgarniały nerwowo jakieś niewidoczne okruszki ze stołu.
Spojrzała gdzieś za moimi plecami. W tumanie brunatnego kurzu nadciągał czerwony punkt. Podążyłem za jej spojrzeniem i może dlatego nie dosłyszałem tego, co powiedziała:
– … i pojawiła się ona…
Odwróciłem wzrok, żeby dopytać się, co miała na myśli, ale…
…ale po Frau Haak nie było już śladu. Zamiast niej stała teraz przede mną czarna zjawa o zaciśniętych ustach, która rozkazującym tonem powiedziała:
– To zostaje między nami!
Dostosowując się do sytuacji instynktownie wyprostowałem się kładąc dłonie na szwach:
– Jawohl Frau Haak!
Zjawa przeszyła mnie lodowatym spojrzeniem, po czym odwróciła się i powoli pokuśtykała do czerwonej fiesty, która właśnie zaparkowała na dziedzińcu. Zbierając resztki ze stołu pańskiego zauważyłem jeszcze, jak pokazała Maksowej na mnie a następnie na żywopłot określając ruchem kościstych dłoni jego wymagany kształt.
Nigdy więcej już nie widziałem Frau Haak, chociaż…
Wiele napisano już na temat tego, jak życie potrafi być przewrotne, ale wciąż zdumiewa mnie ta historia.
Trzynaście lat później, kiedy już mieszkałem pod Słupskiem na wsi, odwiedził mnie mój przyjaciel Rafał. Był dziennikarzem w lokalnej gazecie. Siedząc wieczorem przy ognisku rozmawialiśmy o różnych sprawach, gdy nagle przypomniał sobie:
– Marek, czytałeś o tym messerschmicie?!
– Nie, a co się stało?
Kiedy Rafał opowiadał mi tę historię, serce zaczęło bić szybciej…
Oto któregoś pięknego, czerwcowego poranka 2003 roku do lasu pod Słupskiem zajechała niemiecka ekipa. Wyposażona w ciężki sprzęt rozpoczęła pracę precyzyjnie w środku lasu, na torfowisku. Koparki zaczęły wkrótce wydobywać kawałki blach, części silnika i podwozia. Wszystko oblepione było torfem, ale znajdujący się na miejscu członkowie niemieckiej ekspedycji z wielkim szacunkiem i pietyzmem podchodzili do każdego fragmentu.
W pewnym momencie ktoś odkrył portfel a w nim, oprócz dokumentów na nazwisko Heinning Heine był doskonale zachowany bilet na słupski tramwaj oraz… prezerwatywa.
Ktoś zainteresował się także właśnie wydobytą grudą torfu. Po wstępnym oczyszczeniu okazało się, że jest to fragment…swetra, który lotnik nosił w dniu katastrofy.
Z Heinninga pozostało kilka kostek w wydobytym bucie…
Jego przyjaciel Volker, obecny przy tej niezwykłej ekshumacji, opowiedział o ostatnim locie Henninga.
Podobno był siarczysty mróz, kiedy kilka dni po swoich dwudziestych urodzinach Heinning wystartował nowiutkim, znakomitym messerschmittem aby wypróbować go, zanim trafi na front. Na wysokości czterech kilometrów przestał pracować silnik. To jeszcze nie była tragedia: pilot, mimo tak młodego wieku był doświadczony. Starał się go ponownie włączyć. Na skutek tego zaczęły wydobywać się kłęby dymu. Może to było powodem, że pilot zatruł się spalinami, a może siarczysty mróz, jeszcze większy przecież na takiej wysokości zablokował zamki owiewki kabiny uniemożliwiając pilotowi skok ze spadochronem. Dwóch chłopców, którzy byli świadkami tego wydarzenia i którzy jako pierwsi przybiegli na miejsce katastrofy zeznali, że zobaczyli już tylko ogon samolotu powoli pogrążający się w bagnach….
Zanim mróz odtajał, na ziemię słupską wkroczyły jednostki zwycięskiej Armii Czerwonej…
Kiedy rok po spotkaniu z Rafałem odwiedzili nas Maxowie w naszym domku w Dębnicy, korciło mnie, żeby nawiązać do tego wątku. Ale byłem przecież związany słowem… Dlatego zapytałem tylko pozornie od niechcenia:
– A jak ma się Frau Haak?
Hannelore pokiwała głową smutno:
– Już dwa lata, jak ją pochowaliśmy.
I dlatego już nikt nigdy nie dowie się, co miała na myśli Frau Haak w to piękne, słoneczne południe.
I dlatego też postanowiłem nie wspominać Hannelore, że odnaleziono jej domniemanego ojca.
Wiemy o tym tylko my.
Zygwald
Trzeba to powiedzieć jeszcze raz:
Firmę Bau und Putz Max Schraml GmbH stanowiły trzy załogi, którym przypisane były trzy żółte fordy, półciężarówki.
Pierwszą ekipę stanowiliśmy my: Roland, syn Maxa, Klaus, młody Niemiec, który właśnie zakończył służbę w grenadierach pancernych, cokolwiek to znaczyło, kilku Czechów i ja.
Drugą ekipę opanowali bracia hiszpańscy: Michael, zięć Maxa i jego brat, Juan „Bystre Oczko” od odkurzaczy. Oraz Czesi. Bóg tylko wie, jak się porozumiewali.
Ciekawa była trzecia ekipa, na której czele stał Kurt. Był to mężczyzna w nieokreślonym wieku, z lokami cherubinka i manierą kabotyna. Podobno był upadłym dyrektorem cementowni, który musiał ukrywać się przez czas jakiś po udziale w strzelaninie. Poszło o kobietę.
Kurt zawsze szukał młotka. W najmniej oczekiwanym momencie, w środku dyskusji o malarstwie Modilianiego nagle mogło paść pytanie:
– Wo ist Hammer uberhaupt?! Właściwie to gdzie jest młotek?!
O ile my znaliśmy go z tej strony, o tyle z pewnością dyrektor wielkiego banku w Bayreuth, gdzie tynkowaliśmy skarbiec nie miał o tym bladego pojęcia, toteż kiedy podczas profesjonalnej rozmowy o zabezpieczeniach podczas prac padło nagle pytanie o młotek, biedny dyrektor poczuł się trochę jakby nie w temacie.
Czasami byliśmy z Zygwaldem wypożyczani do ekipy Kurta, żeby zaoferować im profesjonalną pomoc w zakresie sprzątania po zakończeniu prac na budowie. Kurt nie zawsze potrafił docenić ten wspólny element łączący go mentalnie z moim nowym kolegą, a który nazywał się chwilowym oderwaniem od postrzegania rzeczywistości.
Było jeszcze coś, za co podziwialiśmy tego człowieka, oprócz jego galopującego kabotynizmu. Kiedy pracowaliśmy na zewnątrz, w każdej chwili mogła paść komenda jak na U-Boocie :
– Maschinnen abstellen!
Wtedy należało szybko wyłączyć maszynę do tynkowania i zwrócić się w stronę wodza, który stał nasłuchując. I kiedy mu jeszcze nie potrafiliśmy wyłowić żadnego niepokojącego dźwięku, on z wielką satysfakcją oznajmiał markę, typ i rok produkcji samolotu, który za chwilę dopiero miał pojawić się na horyzoncie.
Te swoje paranormalne właściwości Kurt zawdzięczał okresowi służby wojskowej, kiedy to w jednostce przeciwlotniczej przy czeskiej granicy nasłuchiwał, czy aby nie nadlatują nasi czescy koledzy z zamiarem ewentualnym wyskoczenia zza żelaznej kurtyny i aneksji Bawarii.
Ale tego dnia zostaliśmy z Zygwaldem oddelegowani do wrzucenia rusztowania na Maxową ciężarówkę. Praca polegała na przeniesieniu trzydziestu stalowych ram, drewnianych podestów i pomniejszych elementów na pakę.
Magazyn, a raczej skład tego żelastwa znajdował się niedaleko domu Maxa u samego podnóża góry Weissenstein, zagubiony wśród drzew, nad potokiem. W miejscu, gdzie kończył się Friedenfels i nic już nie wskazywało na to, aby mogły pojawić się jakiekolwiek znaki cywilizacji przez następne dziesiątki kilometrów.
Szef pozostawił nas tutaj i w sandałach udał się do domu na obfite zapewne śniadanie.
Kiedy spojrzałem na tę górę żelastwa zrobiło mi się niedobrze, w przeciwieństwie do Zygwalda, który dopiero teraz miał mnie na patelni. Podszedł niepewnie, spojrzał ukradkiem i upewniwszy się, czy jest kontakt, przychylił się zdradzając mi swój najnowszy sekret:
– Also, praska szkoła inżynierów Maru: Weisse kitel, feine krawatten… I dziubek, który natychmiast skorzystał z okazji, że ma wolnego słuchacza. Zygwald przybliżył się na odległość bezpośrednią, ignorując fakt, że mamy do załadowania kilka ton żelastwa. Pochyliwszy się do przodu wystawił palec w moją stronę, co sprawiło, że natychmiast poczułem się winny tego, co ma nastąpić:
– Also Maru, baron, fersztejen?– zagaił. Jego twarz przybrała jakiś uroczysty wygląd, zapewne po to, aby oznajmić po raz kolejny nowinę- Selbstmord! Echt, echt! – potrząsnął głową , że jak Boga kocha mówi prawdę, całą prawdę i tylko prawdę.
Jako dobrze wychowany stałem jak dupa i czekałem na znany mi już ciąg dalszy:
– Alt?- dziubek i spojrzenie w oczy z dźgnięciem palcem wskazującym w rękawicy w moją pierś. I odpowiedź, której miałem się nie spodziewać, choć słyszałem ją już dwadzieścia razy:
– Wie Du! – padło z wielką satysfakcją, że znowu nie wiedziałem, w jakim wieku baron popełnił samobójstwo…
Odwróciłem się, żeby zacząć załadunek i nagle przeszył mnie prąd: przede mną stał człowiek: szczupły i wysoki w myśliwskim, zielonym płaszczu po kostki i wielkim, skórzanym kapeluszu. Na nogach miał jakieś buty z cholewami wokół których krążyły dwa posokowce bawarskie. Blondyn z niebieskimi oczami, uśmiechnął się rozbawiony moim zaskoczeniem:
– Guten Morgen! Przepraszam, że pana zaskoczyłem, ale właśnie wracam do domu…
Stałem jak posąg, na próżno wypatrując Zygwalda. No cóż, trzeba to wziąć na klatę…
– Pan tu pracuje? – uśmiechnął się szczerząc rząd białych zębów i patrząc życzliwie. Jego niebieskie oczy miały jakiś matowy odblask.
Jedna z rzeczy, których nauczyłem się na Bawarii: bezinteresowna życzliwość do drugiego człowieka, więc odpowiedziałem:
– Tak w firmie Max Schraml.
– O, to wspaniale!- zachwycił się nie wiadomo dlaczego. Przeszywał mnie wzrokiem, mój akcent nie pozostawiał wątpliwości, wreszcie zapytał:
– Pan z Friedenfels?
– Nie, mieszkam w Windischeschenbach, ale jestem z Polski.
– Ach so? – zdziwił się. – To wspaniale!
Zadał mi jeszcze kilka życzliwych pytań, po czym przeprosił, że musi się pożegnać. Życzył miłego dnia i uśmiechając się spod ronda swojego wielkiego kapelusza wydał komendę psom, które natychmiast ruszyły przed panem.
Ta komenda… Przeszły mnie ciarki. Ale zaraz było już po nich. Odwróciłem się szukając na próżno Zygwalda.
Wyłonił się z krzaków po chwili. Na brzuchu miał niezliczoną ilość rzepów, ściągał właśnie z siebie jakieś liany.
– Gdzie zniknąłeś?!- zapytałem. Ale przerażony Zygwald miał na usprawiedliwienie tylko jedno słowo:
– Baron!
– Ten?! – przystawiłem sobie do głowy dwa palce, ale Zygwald pochłonięty był ściąganiem rzepów ze swetra szepcząc jednocześnie pod nosem te swoje zaklęcia.
– Zygwald, to był baron?!
– Haribo. Ha-ri-bo- postawił sprawę jasno.
Nie przestając szeptać podniósł bez najmniejszego wysiłku ramę, którą oparł na wielkim brzuchu. Ja nie mogłem oderwać swojej od ziemi. Ale zauważyłem pewną prawidłowość: im bardziej był zajęty gadaniem, tym szybciej wrzucał ramy na pakę.
Postanowiłem to wykorzystać:
– Also, baron jest też bawarskim rolnikiem?!
Odpowiedziało mi głuche milczenie. Pudło. Nie tędy droga…
– Also … jaki jest najlepszy traktor?
– Fendt! Fersztejen?
Zygwald oparł ramę, którą miał już wrzucić na pakę o skrzynię Mana:
– Fendt jest jak mercedes! Ja mam dwa fendty!
I tu nastąpił niespodziewany zwrot akcji, bo zamiast ładować skupił się na historii swoich dwóch traktorów:
– Also, Maru, stary traktor jest jeszcze od Adolfa…Echt, echt!- dziubek i potrząsanie głową. Palec w rękawicy do góry, brzuch w dół i potoczył historię upadku bawarskiego rolnictwa na tle znakomitych traktorów fendta.
A ramy czekały.
Kiedy załadowałem Mana do połowy a Zygwald był już w latach pięćdziesiątych nadszedł Max.
Uporaliśmy się jednak w końcu z tym żelastwem i szef zawiózł nas na kolejną budowę: wielki, czteropiętrowy blok. Tu miał rozegrać się następny akt dramatu.
Zostawił nas we dwóch oznajmiając, że jedzie z rusztowaniem na inną budowę, a Roland dojedzie za kilka godzin, bo jest u Kurta gdzieś na drugim końcu Bawarii. Mieliśmy wraz z czeskimi przyjaciółmi nałożyć na ścianę tynk ozdobny.
Powiedziawszy to Max wskoczył zgrabnie do kabiny ciężarówki i zgrzytając niemiłosiernie skrzynią biegów oddalił się w obłoku kurzu.
Zostaliśmy sami z wielkim blokiem do otynkowania. Nie byłoby problemu gdyby nie fakt, że taką operację zawsze przeprowadzaliśmy synchronicznie idąc od lewej strony na wszystkich piętrach. Wobec braku na scenie naszych czeskich przyjaciół pozostawało nam tylko na nich poczekać.
Z sytuacji skorzystał Zygwald. Podszedł do mnie odpuszczając nieco sile grawitacji ziemskiej co poskutkowało lekkiemu przygięciu do przodu.
– Also, Maru, baron… – dziubek , wielkie oczy i potrząsanie głową.- Selbstmord!– wyjawił, po czym wyciągając palec wskazał na mnie zadając codzienną zagadkę, aby za chwilę odpowiedzieć samemu na pytanie o wiek nieszczęsnego samobójcy:
– Alt?- dramatyczna chwila zawieszenia głosu, aby z satysfakcją, że znowu nie wiem wypalić:
– Wie Du!- i znowu dziubek i potrząsanie głową:- Echt! Echt!
Zdałem sobie sprawę z tego, że jednak w tym zespole to ja muszę coś zadecydować.
– Zygwaldo, idę na górę na rusztowanie a ty sprawdź, czy działa betoniarka, alles klar?
– Paszczo!
– Was?!
– Paszczo. Past schon. Paszczo! Pasuje!
Wyczerpawszy zasób wspólnych tematów udałem się na górę rusztowania coraz wyżej po stalowych drabinkach. Zygwald nigdy nie wchodził na rusztowania ponieważ był za ciężki a poza tym utknąłby we włazie w podeście.
Z wysokości czwartego piętra mogłem podziwiać przepiękną bawarską panoramę ale także brązowy punkt przybliżający się wolno acz nieuchronnie do miejsca budowy: czeska skoda rapid.
Podjechali pod Zygwaldową betoniarkę i zatrzymali się ostrożnie. Trwali tak dłuższą chwilę, po czym odskoczyły tylne drzwi. Po następnych kilku chwilach pokazał się w nich wielki but upaprany różnymi tynkami, który ostrożnie szukał kontaktu z matką ziemią bawarską.
Przypominało to wysiłki Neila Armstronga i pierwszy krok człowieka na księżycu.
Wreszcie wielkie dłonie, odszukawszy punkt zaczepienia wydobyły z otchłani skodovki resztę ciała: Jindra w całej okazałości, tak jak wczoraj wyjechał po pracy takim wrócił, jeśli chodzi o ubranie. Udała mu się jednak inna sztuka: wrócił rano bardziej pijany niż wyjeżdżał wieczorem.
Wkrótce z auta poczęli wyłaniać się inni kosmonauci: Pavel, Szwejk i kierowca, Jirzik. Nie wyglądali lepiej.
Tymczasem Jindra czesząc swoje rzadkie włosy szczotka drucianą do czyszczenia rdzy próbował zorientować się, w jakiej części Europy wylądował. Jako pierwszy z załogi kontakt z ziemią nawiązał Pavel. Ucieszył się na widok Zygwalda, zadając mu na powitanie zwykłe pytanie:
– Zigwaldo, mrdal se?!
Następnie pojawił się Józef. Szwejk Józef, który wydobywszy się ze skody wydał oświadczenie:
– Kam-ma-rade, sem zmrskany jako krawa!
Jako ostatni wydobył się Jirzik. Był to człowiek około czterdziestki, mały i niesympatyczny. Właśnie urodziło mu się dziecko, co skwitował skrzynką piwa rozdzieloną wśród swoich oraz służalczo podanym Maxowi i Rolandowi. Ja zostałem pominięty; na pociechę pozostawała mi świadomość, że w przeciwieństwie do niego stać mnie było na skrzynkę piwa bawarskiego.
Nasi czescy przyjaciele zaczęli tymczasem od otwarcia maski w aucie. Tam bowiem znajdowała się skrzynka piwa. Zdaje się, że nie jedna.
Upewniwszy się, że nie ma Rolanda i długo nie będzie rozsiedli się na czym się dało. Wacek Smetana wyciągnął butelkę ze skrzynki, otworzył kapsel oczodołem po czym z namaszczeniem odchylił głowę do tyłu i wlał do gardła całą zawartość bez połykania, jakby wlewał ją do wiadra.
W ten sposób nasi czescy przyjaciele weszli znowu na orbitę.
Ale robota czekała. Ustawiliśmy się wszyscy z lewej strony budynku i napełniwszy wiadra rzadkim tynkiem ozdobnym namieszanym i wciągniętym przy pomocy bloczka i linki przez Zygwalda zaczęliśmy pracę.
Byłem na samym szczycie, pode mną Pavel w wielkim kapeluszu, niżej Wacek Szwejk i Zdenek Smetana.
Mimo najszczerszych wysiłków i w przeciwieństwie do naszych czeskich przyjaciół mój tynk nie chciał się przylepiać do ściany: za każdym razem spadał wprost na kapelusz Pavla, który wreszcie nie wytrzymał:
– Kurwa, je to par-rada dielat pod Marem!
Ale w sukurs przyszedł mi niespodziewanie Wacek:
– Kam-ma-rade! To musisz wydrżet!
Po zakończeniu swojego kawałka ogarnąłem wszystko wzrokiem i ogłosiłem dumnie:
– Wyrobila czeska televizje Bratislava bratki w tirku!
– Ti wole, bratki w triku Maru! W tri-ku! Fesztejst?!
– Co to je w triku?- zainteresowałem się.
– Bratki w triku je to jako bratki w T-shirtach ti krawo!- dowiedziałem się.
I w ten oto sposób rozpoczęła się słynna debata na wysokim szczeblu poświęcona problemom komparatystyki w kinematografii.
Jako pierwszy zabrał glos doktor Smetana z drugiego piętra, który po dłuższej chwili przerwy krzyknął w moim kierunku:
– Maru, a u was so nejakie czeskie dobranocki?!
– To wisz! No mamy … krecika!
– Ta joj! – rozległo się z piętra Szwejka.
– Mamy też… Żwirek i Muchomorek!- przypomniałem sobie radośnie. Ale tu nagle wtrącił się Pavel:
– Maru, je to nejaki Krzemilek a Vouchomourka! Wacek, slyszal se?! Żvirek a nejaki Ru-cho-mourek! Kammarade! Je to Krzemilek ti krawo!
Ponieważ dyskusja na tak ważne tematy wymagała większej atencji, zostawiliśmy tynkowanie i z różnych pięter rusztowania poczęły pojawiać się coraz to nowe głosy w debacie poświęconej polsko-czechosłowackiej współpracy na odcinku bajek na dobranoc.
– Był jeszcze taki film o dwóch psach…
– Śtyry s tanka a sobaka! Tam bila taka Marija…
– Marusia- poprawiłem Pavla- ale to nie ten film. Dwa psy, biały i czarny…
– …a czerna vrana! to je Sztaflik a Szpagetka ti wole!
– Maru, a w Czechach my se podiviali „ Koziel Matol”!- przypomniał sobie Smetana.
– Pozor! Pozor!- i nagle z piętra Szwejka poleciało ponad bawarskimi polami donośne: – Meeeeeeee!
Ten znany we wszystkich językach przekaz wyrwał z zadumy Zygwalda studiującego właśnie napis na butelce od czeskiego piwa: wyszczerzył swoje łopatozęby i potrząsnął brzuchem ze zrozumieniem.
Tymczasem sympozjum przeniosło się na trzecie piętro, gdzie stała skrzynka z piwem:
– Maru, a videl se Rumcajsa: „ Jak Rumcajs a Hanka namrdali Cypiska”?- zainteresował się Pavel.
– Nie, u nas tego nie puściła cenzura- zaryzykowałem stwierdzenie. Ale za to był film Formana „Laski jedne plavovlaski”.
– To taki o mrdaniu. Wszechno na svete je wkolo mrdanie!– Po wydaniu oświadczenia końcowego zamknęliśmy obrady, gdyż wszyscy uznali, że czas na śniadanie.
Zeszliśmy na dół i każdy rozsiadł się na czym się dało. Zygwald, pozostający w kulturowo- językowej mniejszości i chcąc jakoś dostosować się do kompanii rzucił niby od niechcenia:
– Keine leistung, manner!
– Co rzika?
– Że niby nie ma siły- przetłumaczyłem, jak umiałem.
Smetana wyciągnął ze skrzynki butelkę, otworzył brawurowo łopatą kapsel i podał wzbraniającemu się Zygwaldowi:
– Ti se chlap abo piczak Zigwaldo?! Davej to!
Ktoś podał mu zapalonego papierosa, którego po wielu celebracjach chwycił w kciuk i palec wskazujący.
I to był pierwszy akt dramatu.
– Tak, idem na to …- Pavel zarządził powrót na rusztowanie.
Po chwili każdy zajął się robotą, choć zerkaliśmy z życzliwym uśmiechem na Zygwalda: stał na tle pracującej betoniarki dumnie trzymając czeskie piwo i niezdarnie papierosa w dłoniach. Wciągał dym aby natychmiast go wydmuchać. Myślał biedak, że na tym właśnie polega palenie…
Zapewne po raz pierwszy w życiu poczuł się mężczyzną przynajmniej pod tym względem i wszyscy mieliśmy tego świadomość.
Po jakimś czasie usłyszeliśmy jednak dźwięk, który nie pasował do naszej codziennej rutyny: jakby ktoś mazał mokrym styropianem po szybie.
Szwejk zareagował jako pierwszy:
– Co to se kurva robi?! Pozor, na dole!
Spojrzeliśmy i oburzenie odebrało nam na chwilę władzę w członkach i dech w piersiach.
Obok betoniarki stał VW Garbus starego typu, podobnie jak kobieta: także garbus starego typu, która postawiła Zygwalda na baczność. Biedny nasz olbrzym był bliski płaczu, wyrzucał z siebie słowa pokory z szybkością CKMu przychyliwszy się pokornie do przodu.
Mała, chuda kobieta o długim, zakrzywionym nosie skorzystała z tego i chlasnęła Zygwalda na odlew w twarz, po czym poprawiła drugi raz.
I to był drugi akt dramatu.
Kiedy mnie jeszcze trzymało święte oburzenie, nasi czescy przyjaciele zdołali się ocknąć: Pavel wychyliwszy się ponad barierkę rusztowania zawołał:
– Zigwaldo, dej jej do drżki , krumpaczem w leb!
Ale biednemu Zygwaldowi nie było w głowie walnąć krumpaczem, czyli kilofem w łeb tej babie. Wciąż stał na baczność i płaczliwym głosem tłumaczył się ze swoich niecnych postępków wyrzucając z siebie coraz szybciej słowa.
– Zajebę te staro kurvę! -zadeklarował Pavel, po czym przechyliwszy się przez barierkę na czwartym piętrze powtórzył, prezentując swoją murarską pieść, adresując jednocześnie słowa do starej:
– Już do tebe idu, ti stara kravo! Poczkej! Dostanesz ti do drżki!
Ciężkie, robocze buciory zadudniły po stalowych drabinkach na rusztowaniu kiedy pędziliśmy coraz niżej.
Starsza pani zapewne nie rozumiała po czesku, ale wyciągnięta pięść i ten pośpiech zrobiły swoje: zaskrzypiwszy jeszcze ostatnie słowa wskoczyła do garbusa i wrzuciwszy jedynkę ruszyła wzbijając tuman kurzu.
Choć byliśmy coraz niżej, garbus minął nas wyjąc na pierwszym biegu. Pavel wychylił się przez barierkę na pierwszym piętrze i w akcie desperacji zawołał:
– Jindra! Dielaj!
Człowiek o wyglądzie Szreka z bajki ze względu na galopującego kaca nie brał udziału w walce z tynkiem ozdobnym: na samym końcu czwartego piętra czekał, aż do niego dojdziemy z robotą.
Stał tam oparty o barierkę w stanie totalnego tumiwisizmu i leniwie patrząc w dół kończył palić taniego papierosa. Kiedy nadszedł jego zdaniem czas, pstryknął peta i ciężkim, murarskim buciorem popchnął pięciolitrowe wiaderko z białą farbą przeznaczoną do wymalunku ram okiennych.
Doprawdy, nie wiadomo jak i kiedy zdołał obliczyć trajektorię lotu: wiaderko doleciało do pędzącego wciąż na jedynce garbusa i odbiwszy się o jego maskę eksplodowało bielą na szybie, powodując pewne zygzakowanie volgswagena, aż w końcu na wpół białe auto wypadło na ulicę i zniknęło nam z oczu.
Zeszliśmy do Zygwalda, którego natychmiast po tym incydencie pochłonęło mieszanie w betoniarce. Ale nie daliśmy za wygraną:
– Kto je to, Zigwaldo?!– chcieliśmy wiedzieć, więc przetłumaczyłem pytanie.
– Tante- padła prosta odpowiedź, którą Zygwald jednak uzupełnił wiele znaczącym stwierdzeniem:
– Schuldig? Du! Immer, immer! Winny? Zawsze ty!- Zygwald zrobił dziubek I pokiwał głową dla poparcia swoich słów.- Echt! Echt!
– Zigwaldo- odezwał się jakoś uroczyście Pavel- pometovej se to kamarade, że Ceska Republika na vżdy czas s Sovieckim Swiazem a nekdy jinak! Amen!
– Haribo!- potwierdził Zygwald.
Pocieszywszy kolegę wróciliśmy na rusztowanie. Policja zjawiła się pięć minut później.
Z dołu rozległo się głośne „ Hallooo!”. Głos należał niewątpliwie do kobiety. Młodej kobiety. Pavel spojrzał w dół i wyszeptał jak krecik z czeskiej bajki, kiedy zobaczył coś, co go bardzo zainteresowało:
– Ach joooo!
Pod rusztowaniem stała- nie licząc biało-zielonego BMW i jakiegoś frajera w policyjnym mundurze- zgrabna, wysoka oraz nienagannie zbudowana blondynka w polowym wdzianku bawarskiej policji i patrzyła na nasze rusztowanie.
– Maru… je to… – Pavel nie mógł znaleźć słów i wcale mu się nie dziwiłem. Policjantka wyglądała jak wycięta z żurnala dla tych, którzy lubią seks z umundurowanymi kobietami.
– Ja też lubię warkoczyki. Ale kurwa siedź cicho.
Spojrzałem z nadzieją, czy Zygwald, jako strona w sporze mógłby z nimi porozmawiać, ale już doskonale wtopił się w młodnik za betoniarką. Co więcej, jak za dzikiem szasującym przez łany zbóż tak i za Zygwaldem falowały drzewka znacząc ślad jego ucieczki. Cóż było robić?
Ostrożnie zstępując po drabinach szedłem na dół układając sobie w głowie nie tylko co, ale i jak powiedzieć, aż stanąłem przed policjantką.
Była kwintesencją germańskiej urody: wysoka, mocna blondynka z włosami uczesanymi w krótkie warkoczyki. Uśmiechnęła się klawiaturą nienagannie białych ząbków i mrugnęła czarnymi rzęsami nad błękitnymi oczami:
– Sind Się der Kapo?!
I tak oto nastrój prysł w jednej chwili. Z historycznego punktu widzenia mieliśmy różne podejście do słowa „ brygadzista”. Przystąpiliśmy do rzeczy:
– Czy jest pan szefem?- chciała wiedzieć.
– Nie, szef pojechał właśnie na policję- zełgałem. Przekręciła swoją śliczną główkę:
– Ach so? A w jakim celu?
– Widzi pani, to jest teren budowy i zdarzają się tu różne rzeczy. Właśnie urwało się ucho od wiadra z farbą i spadło ono na jakieś auto, którego tutaj nie powinno być, więc szef pojechał na policję to zgłosić.
Jej niedowierzanie w moją historię było urocze. Miała zapewne świadomość siły swojej urody, gdyż ledwie dostrzegalnie uśmiechnęła się:
– Miła, starsza pani zgłosiła nam, że ktoś rzucił w jej auto wiadrem z farbą?
W tym momencie nie wytrzymał Pavel, który zawołał z wysokości:
– Maru, zapitaj se tej Marije, czy bi nie chtiela…
– Zamknij się!- przerwałem mu, bo jak zwykle bawili się dobrze, podczas gdy na mnie spoczęła cała odpowiedzialność.
– Was fur eine Sprache ist das?!- zainteresowała się.- Co to za język?!
– Czeski- poinformowałem.
– Jesteście Czechami?
– Nie, ja jestem Polakiem.
– Ach so…- pokiwała głową ze zrozumieniem.- Połowa czerwonego auta starszej pani jest biała- poinformowała mnie. Bardzo podobał mi się ten zestaw kolorów, ale odparłem, przywołując na pamięć napis na tablicy przy wjeździe na budowę:
– To jest teren niebezpieczny i każdy nieupoważniony jest tu na własną odpowiedzialność, nieprawdaż?
Policjantka przyjrzała mi się uważnie i zapewne źle sobie o mnie pomyślała, ale potaknęła tylko z wahaniem i poprosiła, żeby szef skontaktował się z nimi sofort
Kilka dni później wypadła wolna sobota. Pojechałem jednak z Rolandem poczynić jakieś wymiary gdzieś na przyszłą budowę… Podczas przerwy temat zszedł na Zygwalda.
– To jest wielki bauer, bardzo oddany swojej gospodarce i nie musi nigdzie pracować… – zaczął syn Maxa, – ale… zatrudniamy go, bo jest to dla niego okno na świat. Zwariowałby, gdyby pozostał tam na gospodarce w lesie.
Kiedy Roland opowiedział mi historię Zygwalda, prostował mi się kręgosłup:
– Dziadek Zygwalda był pastorem, miał dwie córki i wielkie gospodarstwo. Kiedy przyszła wojna, rząd przydzielił mu kilku jeńców do pomocy, to byli Rosjanie. Kiedy wojna się zakończyła, jeńcy natychmiast zbiegli, pozostawiając jednak po sobie pamiątkę: ciężarną pastorównę. Wielebny bardzo rozsierdził się na tę nowinę i lał ciężarną córkę przy każdej okazji. Po narodzinach Zygwalda było jeszcze gorzej.
– A tante?– zapytałem.
– Nazywamy ją Tante Hexe, ciotka czarownica. Siostra Zygwalda matki, też nigdy nie wyszła za mąż. Ubezwłasnowolniła siostrę i Zygwalda i teraz kontroluje go, mając prawną opiekę nad obydwojgiem. Nieraz pojawia się tym swoim garbusem a Zygwald jest osrany ze strachu.
Tymczasem wiele zmieniło się w moim życiu: Beata wróciła z Kanady do Polski i po kilku miesiącach dołączyła do mnie. Zamieszkaliśmy na strychu w heimie mając dwudziestu Rumunów pod sobą.
Przywiozła także psa, zakupionego w hodowli w Kołobrzegu: wielkiego boksera Maksa, który po kilku dniach pobytu wyskoczył przez otwarte okno ruszającego malucha. Złamał sobie kości w stawie skokowym. Beata zawiozła go do psiej kliniki w Weiden. Weterynarz dał mu zastrzyk nasenny, prześwietlił i powiedział:
– Paskudne złamanie. Albo dodamy więcej środka nasennego i uśpimy psa, albo możemy spróbować operować, ale to będzie bardzo kosztowne.
– Proszę operować- odparła bez wahania.
Operacja trwała osiem godzin. Po kilku dniach dostaliśmy z powrotem Maksa z całą łapą w gipsie i rachunkiem… Teraz trzeba było go wynosić na rękach ze strychu na dwór i z powrotem.
Za trzy miesiące miał pojawić się na świecie Igor, więc zakupiliśmy starego forda w wersji kombi, aby zapakować się z wózkiem, psem i stu kilogramami pieluszek. Pomyślałem, że lepiej go zarejestrować w Polsce, bo tak będzie taniej.
Umówiłem się z Aleksandrem, że przyjedzie na granicę do Frankfurtu nad Odrą i odbierze auto, bo ja ze względu na nieważny paszport nie mogłem przekraczać granicy. Owszem, jednorazowo aby wrócić do kraju i tam ustawić się w kilkumiesięczną kolejkę po nowy dokument.
Tuż przed świętami Bożego Narodzenia ruszyłem w trasę.
Do Frankfurtu nad Odrą dojechałem rano. Auto zostawiłem na ostatniej stacji benzynowej przed granicą, gdyż właśnie od tego miejsca zaczynała się kolejka martwo stojących samochodów chętnych do jej przekroczenia, jakieś kilka kilometrów. Po całonocnej jeździe z Bawarii stało się jasne, że polscy celnicy do spółki z wopistami ogłosili dzisiejszy dzień „Dniem Węża”.
Zajęło mi trochę czasu, żeby dojść wzdłuż niego do przejścia granicznego. Przeszedłem most na Odrze i posuwałem się w kierunku widocznych z daleka budek i daszków, mając nadzieję, że wkrótce spotkam Aleksandra, który miał przejąć moje auto i odprowadzić je do Piły.
Posuwałem się coraz ostrożniej. Mój paszport, wydany jeszcze za czasów PRL-u był już nieważny. Mimo tego mogłem- zgodnie z zarządzeniem- wrócić na nim do wolnej już Polski. Sęk w tym, że wrócić nie chciałem, lecz zbliżyć się do przejścia na tyle, żeby przechwycić Aleksandra, zanim zagubi się w tłumie. Ku mojej radości udało mi się to już wkrótce: tuż za granicą stał czerwony fiat 125p kombi Henia, z którego wyskoczył Sławek i Adam, moi młodzi kuzyni, oraz Heniu i Aleksander. Po wstępnych powitaniach pomaszerowaliśmy wzdłuż kolejki czekających samochodów do miejsca, gdzie zaparkowałem mojego forda. Była to długa droga, Aleksander zaczął wyglądać już ostentacyjnie Bramy Brandenburskiej.
Wreszcie dotarliśmy do auta i z ulgą zapakowaliśmy się do wnętrza. Po kilku godzinach posuwania się w wężu dotarliśmy w pobliże granicy. Kiedy uznałem, że sytuacja staje się już trochę niebezpieczna i wysiadłem. Pożegnaliśmy się serdecznie. Na koniec Heniu przekazał mi reklamówkę od Zytki z prowiantem na święta.
Patrzyłem, jak pomału odjeżdżają wtapiając się w długi sznur samochodów.
Stałem jeszcze chwilę. Kiedy zniknęli gdzieś wśród budek strażnicy, miałem zamiar pójść na mój pociąg powrotny odjeżdżający z Frankfurtu. Ponieważ miałem jeszcze kilka godzin do odjazdu, postanowiłem, że poczekam tu, w razie gdyby wynikły jakieś nieprzewidziane okoliczności w związku z autem.
Nie byłem pewien, jak daleko mogę się posunąć, aby nie przekroczyć granicy. Spostrzegłem wysokiego chorążego w mundurze WOP-u, który kręcił się wśród oczekujących na odprawę aut.
– Przepraszam, czy ja tutaj mogę stać, bo nie chciałbym przekraczać granicy, tylko… – i tu opowiedziałem chorążemu o moim położeniu. Okazał się wcale miłym facetem, jeśli brać pod uwagę korpus podoficerski WOP-u. Pogadaliśmy dłuższą chwilę o sytuacji w Polsce, handlu samochodami i przemycie broni z byłego enerde.
– No, myślę, że moi już załatwili z tym autem, gdyby były jakieś problemy pewnie odnaleźliby mnie tutaj?
– Jak papiery były w porządku, to już jadą dalej, niech pan wraca- poradził chorąży.
Pożegnaliśmy się, życząc sobie nawzajem wesołych świąt.
Szczęśliwy, że mam to już za sobą, powlokłem się w stronę Frankfurtu. Nie musiałem się spieszyć. Bilet wraz z miejscówką wykupiłem kilka dni wcześniej w Weiden. Doszedłem właśnie do mostu na Odrze, zostawiając za plecami cały ten kombinat związany z przekraczaniem granicy gdy nagle z zadumy wyrwało mnie szczeknięcie:
– Paszport!
Obejrzałem się zdumiony i dopiero teraz zauważyłem, że przed mostem stoi jakaś buda z okienkiem, z którego wydobył się ten głos. Należał on do kaprala WOP-u. Wystarczył rzut oka, żeby upewnić się, w jakiej kolejce stał, kiedy rozdawali rozumy.
– Paszport!- powtórzył uprzejmie widząc moje zdumienie.
Wysupłałem mój bolszewicki jeszcze paszport i podałem kapralowi.
Zajęło mu kilka chwil, żeby sprawdzić datę ważności, która należała już do historii. Kilka następnych poświęcił na przetworzenie danych w jajecznicy, którą uważał za swój mózg aby wreszcie wydać werdykt:
– Paszport jest nieważny!
– Zgadzam się z panem kapralem w zupełności, paszport jest nieważny!- powtórzyłem jak echo. Nie odrywając ode mnie wzroku podniósł słuchawkę telefonu i po kilku chwilach wsłuchiwania wyprostował się jak struna:
– Owatelu poruczniku, jeden gościu nielegalnie przekracza granicę, ma nieważny paszport, trzymam go tutaj… ta jest… ta jest… odmeldowuje się!
– Posłuchaj… – myśląc, że to jakiś żart, chciałem wytłumaczyć sytuację, ale widząc, jak przerzuca przez ramię klekoczącego kałacha zrezygnowałem. Miałem nadzieję, że doprowadzi mnie do jakiejś wyższej szarży gdzie wszystko wyjaśnię w try miga. Zapomniałem jednak o pewnej starej prawdzie:” Gdzie kończy się logika, zaczyna się wojsko”…
W drodze do strażnicy spotkaliśmy majora WOP-u.
– Co to?!- zadał proste, żołnierskie pytanie kapralowi przypatrując mi się jednocześnie z taką miną, z jaką człowiek obserwuje swój but kiedy niechcący wdepnie w psią kupę idąc na pierwszą randkę.
– Nielegalne przekroczenie granicy- wyrecytował kapral w równie prostym, żołnierskim języku.
– Prowadzić! –zadecydował major po chwili namysłu.
Mimo całej grozy sytuacji, byłem pełen podziwu, z jaką precyzją potrafili się porozumieć: nie było tam miejsca na dwuznaczności, sentymenty, elementy kultury śródziemnomorskiej ani żadne inne pierdoły.
Doszliśmy do baraku zwanego szumnie strażnicą. Kilkadziesiąt minut temu pożegnałem tu ojca i Henia. W środku panowało miłe ciepełko w porównaniu z chłodem grudniowego przedpołudnia.
Kapral, ustawiwszy mnie jak stojak na kapelusze u drzwi, zastukał. Był tak spięty, jak artysta przed wyjściem na scenę. Policzył do trzech i nie doczekawszy się odpowiedzi nacisnął klamkę, a serce musiało bić mu mocno i radośnie z powodu spotkania z przełożonym.
W wielkim akcie desperacji otworzył drzwi i wkroczył w prosty, żołnierski sposób do środka. Teraz nastąpił pokaz kilku figur gimnastycznych: w pierwszej kolejności duży krok zakończony ni stąd, ni zowąd dosunięciem prawej nogi do lewej z głuchym stukiem. Symultanicznie z tym wykonał podrzut prawej ręki do głowy przyginając jednocześnie kark w jakiejś poddańczej pozie i recytując chyba jedyne słowa, które potrafił sklecić:
– Owatelu poruczniku przekroczenie nielegalne granicy melduje kapral…
Ponieważ owatel porucznik nie miał życzenia wysłuchać ciągu dalszego, kapral wykonał półobrót i przerażonym wzrokiem zachęcił mnie do wkroczenia na scenę, co uczyniłem.
Tymczasem dzielny kapral zaprezentowawszy kilka następnych ćwiczeń gimnastycznych zaoferował swoje oddalenie, na co uzyskał milczącą zgodę.
Zostałem sam na sam z owatelem porucznikiem. Zamknęły się drzwi i nastała miła cisza. Rozejrzałem się w sytuacji: stałem pośrodku jakiegoś pokoju z szafą i biurkiem, za którym siedział rzeczony owatel porucznik. Korpulentna postać w mundurze Wojska Polskiego, którego tradycje sięgające czasów dużo wcześniejszych niż bitwa pod Grunwaldem, wiktorii wiedeńskiej nie wypominając Monte Cassino, Lenino czy Bitwy o Anglię ostrzyła kolorowe ołówki.
Oczywiście, że natychmiast rozpoznałem tę ostrzałkę: zawsze kojarzyła mi się z gitarą bez gryfa w czasach szkolnych. Powszechnie uważana za niebezpieczną ze względu na wetkniętą żyletkę polsilvera była poza zasięgiem uczniów. Nie zdziwiłem się więc, widząc z jakim namaszczeniem owatel porucznik poświęca swój cenny czas na ostrzenie czerwonej kredki.
Minęło kilka chwil i kilka wiórów spadło na blat biurka zanim porucznik w prosty, żołnierski sposób postanowił dogłębnie wyjaśnić nieporozumienie zadając pytanie:
– No…?!
Rozłożył przy tym dłonie tak, jak ksiądz Maliński, kiedy podczas mszy mówił:
„ Przez Chrystusa, w Chrystusie i z Chrystusem…”, tylko że ksiądz Maliński nie trzymał w jednej dłoni ostrzałki a w drugiej czerwonej kredki.
Ucieszyłem się jednak, bo porucznik podniósł przy tym głowę co zaowocowało kontaktem wzrokowym.
– Panie poruczniku, to jest oczywiście nieporozumienie, zaraz to wyjaśnię… – tu opowiedziałem historię mojego pojmania, która w żaden sposób nie wpłynęła na ostrzenie kredek. Po czerwonej i zielonej przyszła pora na niebieską. Kiedy skończyłem, porucznik przyjrzał się z dumą ostrym rysikom i zapytał:
– Czemu chciałeś przekroczyć granicę z nieważnym paszportem?
– Panie poruczniku, jak już wspomniałem, od dwóch lat mieszkam na Bawarii – spojrzałem na kredki – to znaczy w Niemczech. Tam też, w miejscowości Windischeschenbach jest teraz moja żona, która jest w szóstym miesiącu ciąży. Mieszkamy w tak zwanym azylheimie, gdzie oprócz nas jest dwudziestu Rumunów. Ja przyjechałem do Frankfurtu, żeby przekazać mojemu ojcu auto, które on zabrał pół godziny temu i pewnie jeszcze jest gdzieś tu załatwiając formalności. Ja nie przekraczałem granicy tylko pod nią podszedłem i teraz wracam do Niemiec, ale ten kapral mnie przyprowadził z powrotem.
Gdyby pan porucznik zechciał sprawdzić…
W tym momencie otworzyły się drzwi i wszedł major, którego już miałem nieprzyjemność poznać.
– I co tu mamy? – zwrócił się z tym pytaniem do półki na której położył czapkę zwaną garnizonówką z jedną gwiazdką. O dziwo odpowiedział mu porucznik:
– Nielegalne przekroczenie granicy na nieważnym paszporcie.
Porucznik nie uczynił żadnego poddańczego gestu aby uhonorować wejście przełożonego, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że osuszyli już wspólnie niejedną zarekwirowaną flaszkę.
Major, kolejna osoba dramatu oparł się chudymi półdupkami o kaloryfer zainstalowany według wszelkich zasad sztuki budowlanej pod oknem. Widocznie musiało go przypiec bo w przypływie nagłego impulsu zawyrokował:
– To deportacja i chuj!
I spełniło się marzenie wieszcza: oto język giętki powiedział wszystko, co pomyślała głowa.
– Właśnie tłumaczyłem panu porucznikowi, jak znalazłem się na granicy – powtórzyłem moją historię raz jeszcze, naiwnie wierząc, że major jako wyższy rangą może wyłapie coś z tego. Niestety, byliśmy w dwóch różnych wymiarach czasoprzestrzeni.
– Ja nie rozumiem – wyznał major – po chuj przekraczać granicę z nieważnym paszportem, no wytłumacz mi to Władek – zwrócił się do porucznika, który tylko wzruszył ramionami na znak, że po chuj to można stać w wodzie, a nie przekraczać granicę.
– Panowie, ja nie przekraczałem żadnej granicy od kwietnia 1989 roku. Zresztą, proszę spytać tego wysokiego chorążego. Rozmawiałem z nim, on potwierdzi moje słowa.
Owatele wopiści spojrzeli po sobie.
– Taki u nas nie pracuje – obwieścił porucznik wyciągając z szuflady kredkę, która do połowy była niebieska, a druga połowa była czerwona. Zawahał się, od czego zacząć, aż wreszcie przyłożył ostrze żyletki do czerwonego końca. Jednak.
– No przecież nie był przebierańcem, rozmawiałem z nim, wysoki chorąży, potwierdzi, że przyjechałem z niemieckiej strony i po rozmowie z nim wróciłem do Niemiec, i wtedy ten kapral…
– Nawet jeśli, to ta zmiana zakończyła pracę i już go nie ma! – major tracił cierpliwość w miarę jak przypiekał się kaloryferem.
– Proszę to jest bilet kupiony wczoraj na dworcu w Weiden na podróż z Frankfurtu nad Odrą z powrotem. No to chyba jest jakiś dowód, że nie przyszedłem z Polski?!
Nie, to nie był dowód, przynajmniej nie dla panów wopistów.
– Przeszukałeś go?! – major najwidoczniej szukał rozrywki, ale tym razem mi puściły nerwy:
– Dlaczego traktujecie mnie jak bandytę?! Nic złego nie zrobiłem, wyjaśniłem sytuację a wy bawicie się jak kotek z myszką, za to wam płacą?!
O dziwo, porucznik najspokojniej w świecie patrząc mi w oczy powiedział:
– Jakbyśmy traktowali cię jak bandytę, to zamknęlibyśmy cię na dwadzieścia cztery, a na razie jesteś przesłuchiwany. Co masz w tym worku? Wyciągaj wszystko na stół!
Zdałem sobie sprawę, że gdyby zaczęli drążyć temat i zapytali mnie o stosunek do służby wojskowej, jeszcze długo nie zobaczyłbym żony i dziecka. Najlepiej było zatem robić to, co kazali. Włożyłem rękę do pustawego worka i apatycznie zacząłem wykładać na stół jego zawartość: jakieś drobiazgi, które wczoraj przed wyjazdem wrzuciłem w pośpiechu. Na pierwszy ogień poszła czapka i rękawiczki. Wopiści przyglądali się z dużym zainteresowaniem, szczególnie gdy postawiłem na stole pół butelki szkockiej whisky, kupionej za bezcen od Rumunów. Miałem ją na rozgrzewkę w drodze na dworzec, ale teraz wydawało się, że już nie będzie potrzebna.
– No, to wszystko?! Pokaż ten worek! – major wyraźnie zniecierpliwił się.
Sięgnąłem po raz ostatni do worka i zamarłem… Moja dłoń natrafiła na duży, zimny kawałek metalu. Zapomniałem , Jezuuu, zapomniałem…!
Zimą 1991 zdarzało się dużo napadów na polskie samochody przy granicy z Niemcami. Dlatego w ostatniej chwili przed wyjazdem z domu wrzuciłem do worka mój piękny pistolet gazowy, który kiedyś kupiłem od Szwagra, gdy ten wracał do Polski. Wierna replika amerykańskiego colta mogła zrobić wrażenie. Magazynek w którym było ponad dwadzieścia nabojów z gazem łzawiącym dawał pewność w razie obrony koniecznej… Lecz nie teraz.
– No, co tam masz jeszcze?! – ponaglił porucznik.
Było jasne, że tylko cud może uratować mnie przed deportacją i więzieniem. I cud nastąpił.
Nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich… chorąży.
– Przepraszam obywatelu majorze, gdzieś zostawiłem klucze…
– To on!!! – wrzasnąłem – to pan chorąży, z panem rozmawiałem, pamięta pan?!
Nie pamiętał. Patrzył na mnie zaskoczony, czego mogę chcieć.
– Panie chorąży, ja odstawiłem auto i wziął je ojciec, pytałem, czy mogę tu stać, a pan powiedział, że tak! – odtwarzałem przebieg wypadków, modląc się w duchu, żeby nie wrócili do rewizji. Chorąży nagle uśmiechnął się lekko i zaczął kojarzyć fakty.
– A, ten stuknięty ford?
– Jak to „stuknięty”? Kiedy oni zdążyli stuknąć?! Zresztą, nieważne. Tam był mój ojciec, taki siwy…
Chorąży śmiał się już na całego.
– Taki siwy z brodą i w czarnej skórze… Tak, tłumaczył, że on jest tylko podstawiony, bo tak naprawdę to nie poprowadziłby takiego auta, bo jak się przekręci kluczyk to zapala się tyle kontrolek jak w konkordzie, i dlatego jest ze szwagrem, który odprowadzi auto do Piły…Co my się naśmialiśmy, ojciec ma dar opowiadania, co?
– Jeszcze jaki…To co, panie majorze, chyba wyjaśniliśmy sprawę?- miałem nadzieję, że moje losy odwróciły się. Daremnie.
– To nie tłumaczy, dlaczego ty przekroczyłeś granicę!
– Ależ, panie majorze… – czułem, jak ogarnia mnie bezsilność.
– To jak udowodnisz, że mieszkasz w tym swoim, jak tam, tym …
Nagle olśniło mnie. Miałem jeszcze jeden dokument, niewielką, żółtą kartkę wydaną w moim urzędzie gminy w Weiden. Potwierdzenie pobytu tymczasowego. Bałem się ją okazać, bo nie byłem pewien skutku, i dlatego przed wyjazdem wyciągnąłem ją z mojego paszportu. Ponieważ nie miałem już nic do stracenia, wyciągnąłem żółty papierek…
– Nie wiem, czy to ważne, ale mam jeszcze takie zaświadczenie… – mówiąc to wręczyłem kartkę majorowi. Po krótkiej chwili jego twarz zmieniła się nie do poznania.
– Dlaczego nie pokazał nam pan tego od razu?! Przecież to jest pana dowód na pobyt w Niemczech, no wie pan co, tak lekkomyślnie pan traktuje swój i nasz czas, doprawdy…
Doprawdy nie wiedziałem, o co chodzi. Dokument wręczony majorowi został przekazany porucznikowi, który przebiegł wzrokiem przez linijki tekstu, po czym odłożył kredkę i wstał.
– To oczywiście tłumaczy wszystko, powinien nam pan to pokazać na początku, a nie opowiadać jakieś historie, prawda owatelu majorze?!
Zdaje się, że miałem asa, którym niechcący rozegrałem dobrze tę partię. Myślę, że ten dokument dawał mi prawo do złożenia skargi na wopistów i wywołania małego zamieszania. Ich nagła uprzejmość zdawała się to potwierdzać. Skoro tak…
– Ja nie wiedziałem, że to ma jakieś znaczenie, bo przecież pokazałem to zaświadczenie temu kapralowi ale on powiedział, że za przeproszeniem gówno go to obchodzi skoro paszport jest nieważny, dodał jeszcze, gdzie mogę sobie wsadzić ten papierek, więc nie wyjeżdżałem już z tym tu u panów…
W miarę jak tężała twarz majora robiło mi się coraz cieplej na sercu.
– Kto ma służbę na moście?! – chciał wiedzieć major.
– Kapral Łukasik, owatelu majorze.
– Po służbie niech zgłosi się do mnie, ZOMZ do Nowego Roku, przypilnujcie tego poruczniku! – major ciągle tkwił w dawnych czasach.
– Czy ja…
– Tak, oczywiście jest pan wolny, życzymy panu Wesołych Świąt tam na tej Bawarii, he he- major nagle odzyskał humor, widząc, że włożyłem wszystko do worka „ zapominając” o butelce whisky.
– Czy mógłbym prosić o powiadomienie tego kaprala, że mogę przejść, bo nie chciałbym…
– Nie, oczywiście, on pana już nie zatrzyma! – zapewnił major spoglądając wymownie na porucznika Władka. Pod naporem tego spojrzenia, Władek podniósł słuchawkę.
– Słuchaj, tam będzie szedł ten pan, co go zaaresztowałeś,…taa… to ma iść dalej… a ty po służbie zgłosisz się do owatela majora…taaa.
– To cóż, miło było panów poznać, Wesołych Świąt!
Czym prędzej pozbierałem się i opuściłem strażnicę. Chłód grudniowego popołudnia uderzył w twarz, ale nie zważałem na to. Pomaszerowałem żwawo w kierunku mostu. Kiedy mijałem budkę kaprala, rzuciłem w powietrze:
– Zgnij w tej budzie, psie!
Dzielny kapral miał widać inne zmartwienia w tym czasie, bo tylko coś zakotłowało się i jakiś stłumiony dźwięk, który już niczego nie mógł zmienić przeleciał gdzieś mimo uszu.
Przekroczyłem most na Odrze. Czarny orzeł na żółtym tle witał mnie w Niemczech. Niestety…
Po krótkim, aczkolwiek intensywnym marszu znalazłem się na przedmieściach Frankfurtu. Mimo zimna ściekał ze mnie pot i obcierały buty. Przysiadłem na jakimś murku. W tle czerniła się stara willa pamiętająca jeszcze oswobodzenie przez armie czerwoną, a może i naszych chłopaków, o czym zaświadczały ślady po kulach w tynku.
Usiadłem twarzą do Odry, oddychając ciężko po szybkim marszu. W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi na skrzypnięcie drzwi wejściowych. Z zadumy wyrwał mnie jakiś słaby głos:
– Alles klaar? Wszysko w porządku?
Odwróciłem głowę. W uchylonych drzwiach stała staruszka, która z pewnością pamiętała, skąd pochodziły dziury w jej tynku.
– Siedzi pan tak na moim murku, więc….
– Bardzo panią przepraszam, ale idę od granicy i musiałem na chwilę przysiąść, czy to jest jakiś problem?
– Ależ nie, pan z Polski?- mój niemiecki nie pozostawiał złudzeń zapewne.
– Tak, w sumie tak… – myślałem, że na te słowa staruszka zatrzaśnie drzwi, ale ona zrobiła krok do przodu i zapytała powoli:
– Czy trzeba panu w czymś pomóc?
– Nieee, a właściwie, skoro pani taka uprzejma, jak dojdę do dworca?
– Proszę iść prosto, potem skręcić w pierwszą ulicę w lewo, pod górkę, potem…
Nie słuchałem dłużej, bo zrobiło mi się przykro. Bynajmniej nie z powodu starszej pani.
Po długim marszu znalazłem się na obskurnym, enerdowskim dworcu. Odnalazłem swój pociąg i z ulgą rozsiadłem się w pustym przedziale. Włączyłem światło, radio i ogrzewanie, zdjąłem obcierające mnie buty. Przechodzący konduktor zajrzał, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Było.
Za kilka godzin będziemy w Berlinie, potem Lipsk, Hof i gdzieś nad ranem Weiden.
Przypomniałem sobie o reklamówce od cioci. Wyciągnąłem ją z worka i pomału zacząłem zagłębiać się w skarby, które zawierała. Coś srebrnego błysnęło wśród pakunków. Chwyciłem za nakrętkę i wyciągnąłem butelkę „Żytniej”.
Zytka zapakowała świąteczną paczkę typowo po polsku, za co byłem jej bardziej niż wdzięczny. Z wielkim namaszczeniem odkręciłem srebrną nakrętkę i pomny faktu, że mogłem w tej chwili odsiadywać dwadzieścia cztery pociągnąłem duuuuży łyk. W reklamówce znalazła się laska wędzonej kiełbasy polskiej. Trzymając w jednej dłoni wódkę, w drugiej pęto kiełbasy poczułem, że pociąg ruszył. Nieważne, który.
„ Kierunek Berlin” pomyślałem.
Znowu było dobrze… Znowu było bezpiecznie.
Na wiosnę ruszyliśmy z robotą u Maxa.
Unsere Tsechische Freunde tym czasem odłożyli trochę kasy, co wkrótce zaowocowało nowymi autami zakupionymi w Niemczech: Jindra wybrał brązowe audi 80 a Jirzik żółtego mercedesa typu „ beczka”. Spoglądali z góry na mojego starego forda, który nie dość, że był ośmioletni, to – o zgrozo! – nie był „ w dizlu!”.
Wiadomość zelektryzowała nas któregoś wiosennego przedpołudnia. Nasi czescy przyjaciele nie pojawili się w pracy. Zamiast nich przyjechała policja. Opowiedzieli nam, jak to się stało.
Po przekroczeniu niemieckiej granicy postanowili urozmaicić sobie drogę i pościgać w drodze do pracy. Była mgła, ograniczenie szybkości, które zignorowali.
Z mercedesa Jirzika został na polu tylny zderzak. Kierowca i Józef „ Kammarade” Szwejk zginęli na miejscu. Jindra , który został ostatecznie uznany winnym spowodowania wypadku po pijanemu i śmierci przyjaciół przeżył lekko draśnięty. Pavel spał akurat na tylnym siedzeniu i może to uratowało mu życie: wiele miesięcy spędził w klinice z podejrzeniem o uszkodzenie kręgosłupa. Ale żył.
Kilka miesięcy później, opuściliśmy Bawarię i wraz z małym Igorem i wielkim bokserem Maksem wróciliśmy do Polski, aby ostatecznie osiedlić się w Dębnicy Kaszubskiej pod Słupskiem.
Dwadzieścia kilka lat później, gdy mieszkaliśmy już w Edynburgu odnalazł mnie na jednym z portali internetowych syn Rolanda i wnuk Maxa, Manuel.
Spotkaliśmy się pod edynburskim zamkiem. Miał na sobie bawarskie, krótkie skórzane spodenki. Pamiętałem go jako małego, rozwrzeszczanego bachora, co z radością przywołałem.
Usiedliśmy wszyscy przed pubem na Royal Mail i zamówiliśmy polskie piwo. Cała Bawaria wróciła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Mauel opowiedział o tym, że zmarł Max. To samo spotkało starego, dobrego Zygwalda.
Kiedy o nim myślę… Mam nadzieję, że te chwile, kiedy opowiadał mi o baronie, praskiej szkole inżynierskiej, o tym, że zawsze jest winien, o wielu innych rzeczach, które powierzył tylko mnie… Mam nadzieję, że zachował je w nieodgadnionych i niezdobytych zakamarkach swojej świadomości jeszcze choć na jakiś czas po tym, jak się rozstaliśmy?
Któregoś letniego dnia bąknął, że ma mnóstwo czereśni i jeśli chcę…?
Pojechaliśmy. Wielkie gospodarstwo zagubione gdzieś wśród bawarskich borów porastających górę Weisenstein.
Najpierw ugryzł mnie jakiś mały pies, potem ukłoniłem się starej bardzo pani, nieobecnej i siedzącej na ławce przed wielkim domem, ale Zygwald machnął tylko na to wszystko ręką prowadząc mnie do sadu z najlepszymi czereśniami, jakie jadłem w życiu. Opowiadał przy tym o historii swoich traktorów i jakby od niechcenia zerwał garść czerwonych porzeczek, które wrzucił do stawu. Zakotłowało się.
– Hecht– objaśnił. Szczupak- pożarł wszystko i wszystkich w stawie, teraz musi żreć porzeczki, echt, echt!- i Zygwaldowy dziubek.
Nie chciało mi się wierzyć w to, co mówił Manuel: jak może nie być Zygwalda?! Kto karmi szczupaka porzeczkami i zbiera kamienie z pola, których jest każda ilość, jede menge…
Siegwald Waldner, człowiek, którego miało nigdy nie być…
Pierwsza Krew
– Przemek Baran…
– Jestem, jestem propana, ja zawsze, wie pan, na anglika to ja zawsze normalnie chętnie, bo ten, inne przedmioty to tego…
– Przemek, you should answer „ present” or „ here”…
– To tego, normalnie, prezent!
I ten nieodłączny taniec Świętego Wita z machaniem rozczapierzonymi palcami; że oni się nie szczepią rękami podczas rozmowy…
– Marcin Zdrapa…
– Jego nie ma propana- znowu Przemek. – Marcin powiedział, że nie przyjdzie bo jest taki brzydki, że wstydzi się chodzić do szkoły.
„ Trudno nie przyznać ci racji ‘’ – pomyślałem.
– Patryk …
– Patrykowi propana odkręcili głowę i naszczali do szyi, też go nie będzie – powiadomił Przemek tym charakterystycznym dla nich wszystkich synkopowanym tonem głosu.
– Grzegorz Styczeń…
– On jest dzisiaj na wyrwie propana- zauważył spod kaptura Krzyś.
– No widzicie, czym kończy się niemycie zębów, biedny Grześ, dostanie popalić u tego dentysty…- postanowiłem uderzyć w ton dydaktyczny.
Spod kapturów rozlega się dyskretny rechot.
– Weź wytłumacz panu, a nie napierdalaj się!
– Sam kurwa wytłumacz, kurwa !
– Propana, bo ten, wie pan, to na wyrwę się normalnie chodzi tam na osiedlu u nas…
– To dobrze, że macie dentystę w pobliżu, bo ja…
– Nie, to propana, pan to nie rozumie, na wyrwę to znaczy tam się normalnie staje na rogu u nas na osiedlu, nie? i jak jakaś babcia idzie do kościoła to się podbiega i wyrywa jej torebkę.
– Przemek, przestań opowiadać takie głupoty, bo jeszcze ktoś uwierzy!
– Propana, to tak naprawdę, bo zawsze się uratuje ze dwie dyszki, a tak to zaniesie taka księdzu na tace i chuj, to znaczy ten, i nikt i tak z tego nie miałby pożytku, a tak, to chociaż jest na fajki jest tam.
Spod kapturów rozlega się tym razem pomruk aprobaty.
– Wiecie co, czasami fantazja was ponosi…
– Roman Kolano…
– Jest, tu siedzi obok mnie propana- zapewnia Przemek.
– To dlaczego sam się nie odezwie?
– Bo jego łeb nap… to znaczy wie pan, boli go głowa bo się najarał jakiegoś gówna wczoraj i normalnie woli się nie wypowiadać na dłuższe tematy, normalnie ten.
Reszta klasy pochłonięta jest rysowaniem graffiti na kartkach ze skserowaną czytanką, która wcześniej im rozdałem. Przypomina to mistrzostwa świata w wypisywaniu obgryzionych długopisów na czas.
Większość chłopaków ma naciągnięte kaptury na swoje łyse głowy i są wszyscy jak jeden mąż zgodni tylko co do tego jednego – trzeba wypisać długopis na kartce z czytanką jak najszybciej. Pochłonięci są tym bez reszty.
Kiedy wydaje się, że beznamiętnie spędzimy tak następne kilka minut lekcji, nagle… otwierają się drzwi i wchodzi Marta.
Wchodzi tak, jak gdyby była to kabina WC na pobliskim dworcu, a nie klasa w szkole.
Marta jest wielką zagadka. Jest już w trzeciej klasie, ale jeszcze nikt jej na dobrą sprawę nie słyszał. Na każdej lekcji po prostu jest. Do twarzy ma przyklejony przepraszający uśmiech, zawsze i w każdej sytuacji taki sam; uśmiech, który ma wyjaśnić wszystko: że się nie odzywa, że nie odpowiada na żadne pytania, że nie wie, jaki jest dzień tygodnia ani w której jest klasie.
Babcia, która ją wychowuje twierdzi, że Marta jest bardzo rozmowna w domu i ma nawet chłopaka…
Tymczasem dziewczyna bez słowa powitania idzie do swojej ławki. Ignoruje głośne „ Iiiii-ha-ha-ha!, którym koledzy powiadamiają, że zauważyli jej wejście i zajmuje swoje miejsce przy oknie. Małą torebkę, w której ma tylko papierosy, komórkę i szczotkę do włosów kładzie na ławce i- pozostając wciąż w swoim jesiennym płaszczyku- zamierza usiąść. Okrzyk grozy zamiera mi w gardle: kolega z tylnej ławki powoli odsuwa Marty krzesło: oczami wyobraźni widzę już, jak uczennica, która formalnie znajduje się pod moją opieką, uderza potylicą w kant ławki albo łamie sobie kręgosłup…
Marta jednak zna na tyle swoich kolegów, że nie oglądając się przysuwa sobie z powrotem krzesło, rzucając tylko za siebie półgłosem:
– Kutas złamany…
– Jak mówisz do pana, chabeto!
Jeszcze muszę zaznaczyć w dzienniku kilka nieobecności, więc brnę dalej.
– Nie widzę też Marzeny…
-Bo siedzi, propana.
– Jak to siedzi?!
– Normalnie, była wczoraj z mamą w sklepie i kupiła sobie krzesło.
– Acha, a co z Basią, też siedzi?
– Ona propana zmieszała się – pospieszył ktoś z uprzejmym wyjaśnieniem.
– Z czym?!
– A tam, dzisiaj rano przechodziła koło betoniarki i się zmieszała na jej widok, normalnie.
Można uznać, że sprawdzanie obecności mamy za sobą.
– Propana , to właściwie ile mamy dzisiaj anglika?
– Trzy lekcje i zapewniam was, że miną wam jak sen jaki złoty!
– O ja p…, to ten, propana, to może zrobimy tak, że pan nam coś zada i my pójdziemy…
– …pod Kaufland w krzaki, to chciałeś powiedzieć, Przemku?
Rechot kapturów.
– Pan to jest normalnie dobrym psychologiem, to trzeba przyznać!
– Się trochę liznęło tego i owego na studiach Przemku.
– Ale z pana Rasputin, normalnie!
– To jak, pan nam zada i pójdziemy, co?
– Don’t be stupid Jacek, twoi rodzice płacą grubą kasę, żebyś nauczył się angielskiego, a ty chcesz spędzić czas w krzakach?!
– Zaraz tam w krzakach, pan to jest normalnie komunista.
– Pesymista tej, jak nie umiesz się wysłowić to się nie odzywaj do pana!
– A ty do mnie! Pedał!
– Ten co cię zrobił!
Podczas tej kurtuazyjnej wymiany grzeczności spoglądam dyskretnie na zegarek: minęło 12 minut, to znaczy, że pozostały jedynie 123. Fraszka…
W międzyczasie kaptury zdążyły wypisać większość długopisów i przystąpiły do nowej zabawy: podczas gdy jedni z nich robili samoloty z kartek z czytanką drudzy pracowicie ugniatali papierowe kule z tego samego materiału.
Stąd już tylko krok do wojny: gdy samoloty wzbiły się w powietrze, posiadacze kul odpowiedzieli zmasowaną zaporą ogniową.
Gdyby w tej chwili ktoś postronny, na przykład z kuratorium wszedł do klasy, mógłby odnieść jakże mylne wrażenie, że sytuacja wymknęła się spod kontroli.
Zamykam z trzaskiem dziennik i staję przy tablicy:
– Ladies and gents, time to begin!
Wzbudza to umiarkowane zainteresowanie pochłoniętych wojną młodzieńców.
Tym nie mniej, delektując się każdym słowem, kontynuuję:
– Na pierwszej lekcji zajmiemy się pracą z tekstem. Proszę zapoznać się z czytanką o Edynburgu, wynotować i objaśnić nowe słownictwo przy pomocy słowniczków, które dyżurny przyniesie (PRZYNIESIE!) z sekretariatu, a następnie odpowiedzieć na pięć pytań, które szanowni uczniowie znajdą pod tekstem.
Czas- według norm Unii Europejskiej- dwadzieścia minut.
Życzę owocnej pracy przypominając jednocześnie, jak wysoko cenię sobie samodzielność.
Zapora ogniowa jak i loty zaczynają z wolna tracić na zaciętości. Pojawiają się natomiast pierwsze wątpliwości:
– Propana to jak, na ocenę?!
– Oczywiście, no przecież nie będziecie pracować za darmo, prawda?
Zaczynają się gorączkowe poszukiwania zaginionych samolotów i kul porozrzucanych po całej klasie.
– Te, dżolero, gdzie jest moja kartka?
– Dostałeś nią w łeb przed chwilą baranie!
– Po nazwisku to po pysku!
– Zostało osiemnaście cennych minut ladies and gents!- przypominam uprzejmie.
Nie bez satysfakcji patrzę, jak samoloty są przywracane do postaci kartek; gorzej tym z broni pelot, którzy z mozołem próbują rozprostować swoje kule, aby można z nich coś odczytać.
– Propana, nie ma pan może jakichś zapasowych kartek z tym tekstem?
– Niestety nie…
– To tego, to może normalnie ten, kopnę się do sekretariatu i skseruję kilka?
– Tak Grzesiu, to świetny pomysł! Pani sekretarka tylko czeka na to, żeby dowiedzieć się od ciebie, dlaczego kserujesz podręcznik, mimo że od ponad miesiąca w księgarni „Pod Pegazem” pani Basia trzyma dla was komplet podręczników, które załatwiłem wam z dużym rabatem.
Co więcej, nie wątpię w to, że pani sekretarka pójdzie za ciosem i obdzwoni rodziców żeby zapytać się, dlaczego nie dali wam jeszcze pieniędzy na podręczniki, a domyślam się, że tego pragnęlibyście uniknąć, am I right?!
– Co prawda to prawda! Ale trzeba przyznać, miał pan pomysł z tymi książkami! Jarania było na dwa tygodnie!
– Czy to znaczy, że przejaraliście wasze podręczniki do angielskiego?!
– Te też. Wie pan, młody organizm ma swoje prawa natury, normalnie, nie?
Zabrali się w końcu do pracy.
Za jakieś dwadzieścia minut dostanę kilkanaście kartek z identycznymi odpowiedziami.
Mam kilka chwil dla siebie. Powinienem teraz uzupełnić tematy lekcji i nieobecności w dzienniku. To jednak może poczekać, to nie pożar. Dyrekcja zacznie mnie za to ścigać dopiero w przyszłym tygodniu…
Może lepiej sprawdzić zaległe kartkówki z gimnazjum? Za kilka godzin tam jadę, i będę musiał dwadzieścia osiem razy odpowiedzieć na pytanie: „Sprawdził pan?!”
Na samą myśl o tym ciarki przechodzą mi po plecach. Zanim wpuszczę te małe potwory do klasy ogłaszam, że kartkówki są jeszcze nie sprawdzone, po czym otwieram drzwi i każdemu z osobna odpowiadam „jeszcze nie, jeszcze nie, jeszcze nie…”
Tymczasem patrzę za okno.
Ciekawy widok, bo nasza szkoła mieści się w starym budynku kolejowym i okna wychodzą na dworzec PKP.
Właśnie podjeżdża lokomotywa przetokowa, żeby odholować skład enerdowskich wagonów piętrowych, które przyjechały były ze Szczecinka.
Zielona lokomotywa z pomarańczowym pasem staje dokładnie przy moim oknie. Ponieważ jesteśmy na piętrze, widzę kabinę a w niej maszynistę.
Precyzyjnie dojechał do składu wagonów i resztę pozostawił usmolonemu niemiłosiernie kolejarzowi w pomarańczowym kubraku, który- o zgrozo- majstruje coś między lokomotywą a wagonem.
Gruby maszynista natomiast ubrany jest tylko w nieświeżą podkoszulkę gimnastyczną starego typu (PG ST1) mimo zimna panującego na zewnątrz. Sercem, duszą i ciałem oddany jest natomiast krojeniu cebuli.
Patrzę zafascynowany na ten batyskaf spokoju z zazdrością.
Wyobrażam sobie, jak przytulnie musi być w takiej ciepłej, cichej, oszklonej kabinie, gdzie nic i nikt nie przeszkadza w starannym krojeniu cebuli, choćbyś miał za chwilę pociągnąć kilkadziesiąt ton w nieznane…
Moja niezdrowa zazdrość każe mi przysunąć się bliżej do okna, żeby upewnić się, że cebula jest krojona tylko dla banalnego pomidora a nie na przykład domowej kaszanki smażonej na jakimś peryferyjnym urządzeniu emitującym ciepło w kabinie.
Rozlega się gwizdek Pomarańczowego Kubraka. Skład rusza z miejsca, mimo że maszynista ani na chwilę nie oderwał się od cebuli, nie ruszył ręką ani nawet nie wyjrzał na zewnątrz. Pomarańczowy Kubrak nonszalancko i wbrew wszelkim zasadom bezpieczeństwa i higieny pracy wskakuje tymczasem na stopień ostatniego wagonu, który pędzi już teraz dosyć szybko.
Ponieważ Jezu jednak mnie nie wysłuchał i tym razem i nie przeniósł mnie w cudowny sposób do batyskafu, wracam do rzeczywistości.
Oto pośród wzajemnego popychania i sztucznego tłoku kaptury składają prace na moim biurku i udają się na właśnie ogłoszoną przerwę. Jeszcze upewnienie się:
– Sprawdzi pan na jutro?
-Pewnie… Proszę nie spóźnić się po przerwie panowie!
Pewnie, że nie sprawdzę ani na jutro ani w najbliższej pięciolatce, jak trzeba obrobić kilka szkół siedem dni w tygodniu to nie jest już takie proste.
Kilka miesięcy później Przemek Baran i spółka przystąpili do tak zwanej „ Nowej Matury” z języka angielskiego przed niezależną komisją, składającą się z egzaminatorów spoza szkoły.
Oprócz Marty, która na egzaminie ustnym tradycyjnie przedstawiła tylko niezmącony uśmiech, zdali wszyscy, kilkoro nawet z niezłym wynikiem.
Spotkałem ich w szkole po ogłoszeniu ocen, właśnie wybierali się na piwo.
– Jestem z was dumny, ale powiedzcie mi, jak to zrobiliście?!
– Normalnie propana, mieliśmy dobrego faceta od anglika, szkoda tylko, że prysnął…
– Jak to prysnął? Dokąd?!
– Normalnie propana, wszedł do sklepu, kupił dezodorant i prysnął!
To co, wdzięczni uczniowie zapraszają, panie profesorze!
Niezbadane są wyroki Boskie i sądu rejonowego…
Marta zdawała poprawkę dwa miesiące później. Miała już wtedy spory brzuszek. Na egzamin przywieźli ją dziadkowie.
No dobrze.
Zdała.
Po zebraniu prac o Edynburgu i kilku następnych lekcjach miałem kilkadziesiąt minut, żeby przebić się przez pół miasta aby stawić się punktualnie na lekcje w gimnazjum państwowym.
Te kilkadziesiąt minut jazdy samochodem musiały mi wystarczyć za czas relaksu, posiłku, zregenerowania sił przed prawdziwą bitwą i opracowania strategii na najbliższe kilka godzin.
Przeistaczałem się także z wypalonego nauczyciela w wiecznego stażystę pełnego pozornego zapału do najnowszych zarządzeń Ministra Oświecenia Publicznego.
W praktyce wyglądało to tak, że wypadałem ze szkoły, pędziłem na sygnale pod zaprzyjaźniony punkt sprzedaży Najlepszych Kebabów Na Świecie, gdzie sympatyczna pani melancholijnie przygotowywała mój ulubiony zestaw ( byłem już w tak zwanym niedoczasie) i pędziłem dalej.
Kebab pachniał bosko, ale był zbyt gorący; ja byłem zbyt głodny żeby brać to pod uwagę. Jedną ręką kierowałem, zmieniałem biegi oraz kierunkowskazy, światła i wycieraczki podczas gdy druga ręka zaangażowana była łapaniem wypadających z kebaba ogórków, kawałków mięsa, kapusty, tamowaniem wycieku mieszanego sosu czosnkowo- jakiegoś tam i walki z chuj wie po co wetkniętym w to wszystko plastikowym widelcem ( „ Widelczyk? Tak, poproszę „) .
W ten sposób docieram na parking przed gimnazjum imienia Sejmu Polskiego.
Staję przed oszklonymi drzwiami i robię głęboki wdech, gdyż czeka mnie teraz skok na główkę do zimnej wody.
Przekraczam barierę szklanych drzwi i natychmiast dostaję młotem w łeb: hałas nieopisany, tłok, w którym nie ma żadnych reguł poruszania się ani litości dla szarż: można zostać stratowanym przez jakiegoś ucznia, który właśnie cwałuje tyłem do przodu, dostać w głowę tornistrem rzuconym przez nieznanego sprawcę albo w twarz nagle otwartymi drzwiami. Spektrum niebezpieczeństw jest szerokie…
Mam pół minuty, żeby wpaść tam, zostawić kurtkę w szatni, która mieści się w piwnicy, przeskoczyć na piętro do pokoju nauczycielskiego niemiłosiernie zatłoczonymi schodami, odpowiadając na pozdrowienia moich uczniów („ Co tam panie Mareczku?!”), porwać dziennik i klucz do klasy i w nagrodę pójść na spotkanie ucznia Żuczka.
Otwieram drzwi i wpuszczam uczniów do klasy. Z ulgą zauważam brak mojego ulubieńca, jest za to jego kolega, uczeń Śledzik. Trudno.
Witam się z klasą, siadamy na swoich miejscach.
Zaczynam sprawdzać obecność, nie mogąc doczekać się, kiedy dojdę do końca listy i będę z dziką satysfakcją mógł wpisać mu nieobecność, lub choćby spóźnienie.
Darmo jednak…
Oto ciszę przerywa dudnienie w drzwi, nie uderzenie lecz coś, jakby rozkołysane serce dzwonu Zygmunta uderzało w spiżowy…
…z trzaskiem otwierają się drzwi i wpada uczeń Żuczek, rozcierając swoją łysą głowę. Próbuje on za sobą wciągnąć plecak, jednak jakaś tajemnicza siła ciągnie go z powrotem za drzwi.
Patrzymy wszyscy zdumieni, jednak uczeń Żuczek zdołał przeciągnąć już plecak na swoją stronę. Wciąż pocierając swoją łysą czaszkę i jednocześnie podniecony tym sukcesem wychyla się na korytarz i drze w niebogłosy:
– Ja cię dopadnę pedale!!!
Po czym salwuje się ucieczką do klasy, gdyż w tej samej chwili w ślad za nim wpada…jego klon i wymierza precyzyjnego kopniaka w suchy tyłek ucznia Żuczka, poprawiając zawiesistym charchem spod serca, zaklejając mu lewe ucho.
Jestem pełen podziwu dla takiej precyzji i zarazem wdzięczny klonowi, że choć trochę mi ulżył. Mimo to zrywam się z miejsca i wybiegam na korytarz , ale tam już nikogo nie ma.
– Kto cię tak załatwił?- pytam dla formalności.
– Co?! – Żuczek jakby stracił na ostrości słuchu.
– To jego brat propana- spieszy z odpowiedzią uczeń Śledzik- Tak samo poje….
– Konfident! Konfident!- drze się na całe gardło mimo odniesionych ran uczeń Żuczek.
Państwo Żuczkowie postawili bowiem na ilość: niemalże w każdej klasie jest ktoś z ich licznej rodziny. W ten sposób mają pakiet większościowy i kontrolują sytuację w szkole.
Kamil, który mi się trafił jest drobnym chłopcem o łysej czaszce, puer senex, z wyrazem twarzy jaki pojawia się zaraz po pierwszym kieliszku ciepłej wódki „Bałtycka”.
Zbiera właśnie z podłogi zawartość swojego plecaka, skopanego na wszelki wypadek w międzyczasie przez Śledzika.
– Kamil, proszę na miejsce, chodź tu koło mojego biurka!
Uczeń już zapomniał o forsowaniu głową drzwi. Idzie środkiem strącając wszystko z każdej mijanej ławki, co sprawia mu wyraźną satysfakcję, po czym siada przede mną. Rzuca swój stary plecak na blat i układa się na nim do snu.
Sprawdzam obecność i zapisuję na tablicy temat lekcji. Podczas, gdy wszyscy piszą, patrzę na ucznia Żuczka. Powinienem zdobyć się na odrobinę współczucia, to przecież nie jest jego wina, że jest jaki jest. To nie jest nawet wina jego ojca, że po kilkunastu latach wolnej Polski żyją jak zwierzęta, kiedy ci, których szkoła obrała za swoich patronów, mają to głęboko w dupie, jawnie i otwarcie…jak teraz i zawsze i na wieki wieków…
– Proszę pana, niech mu pan coś powie!- Gosia wyrywa mnie z zadumy i patrzy błagalnie pokazując na Śledzika, który położył się na blacie swojej ławki udając stosunek.
Śledzik ma problemy w domu. Mieszka z ojcem i jego kochanką, która młodego Śledzika nie cierpi. Dlatego chce on na siebie dramatycznie zwrócić uwagę. Robi jednak to w wyjątkowo ohydny sposób.
– Przestań, co ty wyprawiasz?!
– Proszę pana, on ma taki zeszyt uwag, nasza pani kazała wpisywać tam wszystkie uwagi…
– Konfident! Konfident! – zrywa się ze snu wrażliwy na te sprawy uczeń Żuczek i drze się niemiłosiernie, przyprawiając mnie o nagłe kłucie w klatce piersiowej.
Mimo lichej postury natura wyposażyła go w bardzo donośny aparat głosowy, chyba po to, żeby nie został zdeptany w tłoku.
O dziwo przyłącza się do niego kopulujący Śledzik i teraz jednym, sztucznie zniżonym głosem wołają:
– Konfident! konfident!
Postanawiam, że uwagę na temat wyczynu Śledzika wpiszę do dziennika, o czym powiadamia zainteresowanego Żuczek przekazując wiadomość całym systemem umownych znaków, stosowanych do komunikacji ulica- zakład karny.
– Co pan tam napisał?!- Śledzik wstaje wyraźnie rozdrażniony.
– Tylko to co widziałem: „ Uczeń Śledzik kopuluje z ławką”, teraz wszyscy to przeczytają i będą mieli bekę z twojej głupoty.
Śledzik podchodzi do mojego biurka, jest wściekły.
– Pan to zmaże!
– Pan nie zmaże. Usiądź i nie rób więcej z siebie idioty!
Śledzik odwraca się, ale przechodząc obok tablicy kilkoma wprawnymi ruchami rysuje na niej wielkiego fallusa i patrzy na mnie szyderczo.
Dziewczynki są oburzone, w przeciwieństwie do ucznia Żuczka.
Chwilę trwa próba sił, po czym mówię spokojnie z podziwem:
– Jaki wierny autoportret!
Klasa z widoczną ulgą wybucha śmiechem, Śledzik wściekły zmazuje tablicę, tylko Żuczek nie bardzo wie, o co chodzi z tym autoportretem ale na wszelki wypadek wydziera się : Kon-fi-denci!, kon-fi-denci!
Teraz wracam do lekcji i zabieramy się za czytankę. Praca idzie świetnie, nadrabiamy stracone chwile. Staram się zapomnieć o incydencie gdy mój czujny wzrok pada na miejsce, gdzie można spodziewać się ucznia Żuczka: nie ma go tam. Jest w trakcie przedzierania się pod ławkami do ostatniego rzędu. Nie przerywając czytania tekstu idę mu na spotkanie i wyciągam spod ławki, kiedy osiąga swój cel.
– No co?!
– Wiosło, pięciu niosło, co tu robisz?!
– Bo Śledzik schował mi tu piórnik!
– Konfident! Konfident!- Śledzik jest teraz w opozycji do kolegi.
– Proszę pana, on nie ma wcale piórnika!
– Pan sprawdzi w jego worku, on tam ma fajki!- informuje mnie Śledzik.
– Dobrze, wracamy do czytanki- wlokąc za kołnierz opierającego się Żuczka kontynuuję lekcję.
Bez problemów przedzieramy się przez gąszcz ćwiczeń poświęconych czasowi Present Simple i dochodzimy do zadania domowego.
Nie uchodzi mojej uwagi, że między Żuczkiem i Śledzikiem trwa gorąca wymiana liścików. Pewnie nawiązanie stosunków dyplomatycznych. Przechwytuję ostatni z nich: kulfonami nagryzmolone potwierdzenie kontraktu przez Śledzika: „mogem mu wpierdal spuścić za trzy szlugi”
Dzwonek kończy tę rundę. Zanim przebrzmi, po Żuczku i Śledziku, znowu zjednoczonymi, nie będzie śladu.
Patrzę w ślad za nimi i żegnam się z innymi uczniami, którzy spokojnie opuszczają klasę.
– Pan się nie przejmuje nimi, u pana to oni i tak są grzeczni, jakby zobaczył pan na innych lekcjach….
To może być jeszcze gorzej?!
Cwał na dyżur, potem dziennik, klucz i oto jestem w IIc. Tutaj gwiazdą jest Filipek: z kędziorami blond włosów mógłby robić za cherubinka, tylko…
Klasa, w której mamy lekcje znajduje się na parterze, obok wejścia do szkoły. Okna, profilaktycznie zabite gwoździami wychodzą na ulicę, otwarty jest tylko lufcik, żeby zapewnić wymianę gazową w klasie.
Po powitaniu uczniowie zajmują powoli swoje miejsca, wyciągając podręczniki i zeszyty.
Nic nie zapowiada dramatu.
Wzrokiem odszukuję Filipa: jest na swoim miejscu, miesza coś w plecaku, kłócąc się z koleżanką z tyłu, standard.
Wtem zza okna dobiega stłumione wołanie: jakiś chłopak, który skończył właśnie lekcje i szczęśliwie opuścił budynek odgrywa scenkę pantomimiczną, która ma pokazać Filipowi, gdzie może skoczyć jej wykonawcy i ile razy.
W ułamku sekundy Filip stoi na ławce i drze się do otwartego lufcika:
– Jak cię kurwo dopadnę to…
Nie kończy, bo jeszcze prędzej ja go dopadam i za pasek ściągam do parteru.
Moje nieszczęście polega jednak na tym, że oprócz rzeczonej kurwy w tym samym czasie i miejscu pojawia się także pani dyrektor, która właśnie wracała z ważnej narady w ratuszu.
Po minucie otwierają się drzwi i widzę umęczoną głowę pani Ani, jednej z kilku woźnych.
– Panie Marku, pani dyrektor pana prosi do siebie…
– Niech no zgadnę w jakim celu…
– A ciebie już dawno powinni zamknąć u czubków, baranie!- pani Ania nie pozostawia wątpliwości co do uczuć żywionych w stosunku do Filipka.
– Spierdalaj!- odwzajemnia się uczeń czule.
Przed wejściem do pani dyrektor czytam jeszcze kartkę z informacją zawieszoną obok drzwi, która mówi, iż podwładny przed wejściem do gabinetu przełożonego powinien przybrać wygląd mizerny i durnowaty, żeby swoim postrzeganiem sprawy nie peszył przełożonego, a która to informacja była autentycznym zarządzeniem cara Rosji.
Nasza pani dyrektor jest rusycystką i podoba mi się to, że potrafi-mimo słabej koniunktury- odnaleźć i pokazać nam wielkość języka rosyjskiego.
Wcześniej zrobił to Czesław Miłosz w „Rodzinnej Europie”.
Lubię poczucie humoru pani dyrektor, chociaż chyba w tej sytuacji nie mam co liczyć na jej pobłażliwość.
– Panie Marku, co ma pan na swoją obronę?
– Pani dyrektor, szybkość, z jaką ściągnąłem go z mównicy uniemożliwiając ogłoszenie groźby, to chyba coś… -Poza tym, ja nie posiadam uprawnień do nauczania w szkole specjalnej pani dyrektor, bo chyba zgodzi się pani ze mną, że przyjęcie tego dziecka do naszej szkoły to nieporozumienie, tak samo jak Żuczka, Śledzika i kilkudziesięciu innych.
Pani dyrektor poucza mnie, ale myślę, że w głębi serca przyznaje mi rację, bo po zlikwidowaniu szkół specjalnych nie mamy większego wyboru.
Oświecony pouczeniem pani dyrektor wlokę się do pokoju nauczycielskiego. Jeszcze dobrze nie zamknąłem drzwi za sobą, gdy słyszę głośne pukanie, a raczej walenie.
Otwieram i moim zdumionym oczom pojawia się niecodzienny widok: sto dwadzieścia kilo wieprzowiny (baraniny, dziczyzny?!) zapakowane w dres adidasa stoi przede mną. Białe, sportowe buty wykańczają tę niezwykłą kompozycję od dołu; podnoszę wzrok i okazuje się, ze na górze jest jeszcze łysa głowa osadzona na szczątkowym karku ozdobiona okularami przeciwsłonecznymi. Z karku zwisa tombakowa atrapa krowiego łańcucha…
Litościwy Pan Bóg obdarzył go taką ilością rozumu, żeby mógł odróżnić pedał gazu od pedału hamulca w swoim starym BMW, pozostawiając rozstrzygnięcie innych intelektualnych spraw wielkim jak bochny dłoniom, w których trzyma teraz kluczyki.
Jestem do prawdy urzeczony widokiem.
Dres jest ojcem przygłupa z wiecznie otwartymi ustami, aroganckiego Szczepana, który wrzucił petardę do ubikacji, żeby w ten sposób zaistnieć …
Przyjechał, żeby wykłócić się, że to nie jego syn nie wiedząc jeszcze, że oprócz dwudziestu świadków jego syn był tak głupi, że zrobił to dokładnie pod kamerą, która zarejestrowała jego wyczyn…
Stanął w drzwiach pokoju nauczycielskiego i wyznał bez ogródek:
– Z wychowawczynią IId chciałbym!
Zmierzyłem go od stóp do głów.
– Proszę pana, ja też bym chciał … Ale niestetyż, jest szczęśliwą mężatką i nie mamy cienia szansy obawiam się. Ani pan, ani ja…
Dres spojrzał na mnie a jedyny nerw w jego mózgu odpowiedzialny za przyciskanie gazu i trzymanie uszu żeby nie odpadły od łysej czaszki wysłał komunikat:
„ Obiekt nieznany, zajeb mu z bani!”
Na moje szczęście Iza już zauważyła interesanta i przejęła go ode mnie.
W klasie Filipka jest też Rafał. Znajduje się dokładnie na dnie hierarchii klasowej.
Przypomina mi Wojciecha Siemiona, z tą różnicą, że nie ma tego charakterystycznego, szerokiego uśmiechu, bo Rafał nie uśmiecha się nigdy. Jest zaszczutym zwierzątkiem.
Siada zawsze w pierwszej ławce przed moim biurkiem, bo nie ma wyboru: wszystkie najlepsze miejsca są poza jego zasięgiem. Siedzi trochę bokiem, żeby uprzedzić ewentualny atak w plecy.
Widzę, że w domu się nie przelewa, ale to standard, takich uczniów są dziesiątki w naszej szkole.
Nigdy nie pisze w zeszycie, którego nie ma, o książce za lichwiarską cenę 50 złotych nawet nie myśli.
Dzieci zaczęły się burzyć:
– Proszę pana, dlaczego my musimy pisać, a taki Kosa tylko siedzi i nic nie robi?!
Rafał kuli się w sobie, nerwowo rozkręcając i skręcając swój stary długopis.
„ Bo jemu się kurwa nie chce żyć, nie mówiąc o pisaniu, nie widzicie tego?!”- myślę w duchu, ale proponuję, żeby robili ćwiczenia, a ja z nim pogadam po lekcji.
Rafał wychodzi z klasy ostatni, wlokąc za sobą swój stary plecak. Jest w nim tyle życia, ile powietrza w przebitej oponie starej syrenki porzuconej na złomie.
Nie wiem , jeszcze nie wiem tego, ale dowiem się, dlaczego jest inny, czuję, że jest tego wart.
– Rafał?- zostajemy sami w pustej klasie. – Rafał, dlaczego ty właściwie nie masz zeszytu?
– A po co, i tak matka mi podrze albo wrzuci do pieca!
– Ale widzisz, że jak nic nie robisz w klasie, to wszyscy są przeciwko tobie. Wiesz, wszyscy pracują, ty też musisz, bo jak nic nie robisz, to zawsze będziesz miał klasę przeciwko sobie.
– Trudno, przyzwyczaiłem się już, oni tacy są.
Przez głowę przebiega mi obraz sodomy i gomory, który zapewne dzieje się teraz w piwnicy koło szatni, gdzie od kilku minut powinienem być na dyżurze.
A nie jestem. I nie będę.
– Rafał… a jak tam u ciebie w domu?
– Normalnie. – Rafał nie jest rozmowny.
– To znaczy nieciekawie, wiesz, czasami tak bywa, u mnie też nie jest słodko ostatnio. Czasami tak jest…Dobra, pędź do klasy, bo zaraz będzie dzwonek!
Na następnym angielskim sytuacja się powtarza, z tym, że po lekcji Rafał przed opuszczeniem klasy ustawia jeszcze krzesła, z własnej inicjatywy.
Następnego dnia…
-Zapiszcie temat lekcji, jest na tablicy!
Podczas gdy wszyscy są zajęci, przesuwam dyskretnie swój otwarty podręcznik na ławkę Rafała. W środku jest chudy zeszyt podpisany jego imieniem.
Rafał patrzy na mnie nie kryjąc zdumienia.
– Przepisz odtąd dotąd, OK?
Rafał przygląda się, ale szybko łapie o co chodzi.
– Dobrze.
Z ochotą zabiera się za przepisanie kawałka tekstu do swojego nowego zeszytu.
– Proszę pana, a Kosa znowu nie pisze…
Rafał odwraca się, trochę przestraszony, trochę dumny, ale uspokaja wszystkich zainteresowanych:
– Przecież piszę!
Po lekcji spotykam Anię, która dzieli mój los jako anglistka w naszym wariatkowie, jak czule nazywamy gimnazjum. Często dostajemy darmowe egzemplarze podręczników z wydawnictw, więc pytam:
– Ania, nie masz czasami „Snapshot” dwójki? Moja książka gdzieś mi się zapodziała…
– Weź sobie Mareczku jeszcze kilka szkół na głowę, to już niczego nie znajdziesz! Powinnam mieć w domu, jutro ci przyniosę…
– Dzięki, kochana jesteś!
Patrzę, z jakim namaszczeniem Rafał wyciąga nowy podręcznik i zeszyt na każdej lekcji, czekając na swoje zadanie. Przeważnie przepisuje fragmenty tekstu, oraz uzupełnia ołówkiem ćwiczenia, które robimy na tablicy.
Patrzę, jak pomału zaczyna go to wciągać. Już nie siedzi bezczynnie, zaczyna wtapiać się w klasę.
Po lekcji pytam go :
– Jak tam Rafał, co u ciebie?
– Matka pytała skąd mam książkę i zeszyt…
– Powiedz mamie Rafał, że to jest własność szkoły i jak ci to zniszczy, to będzie obciążona kosztami, nie mówiąc o wezwaniu do szkoły i rozmowie z kuratorem.
– Wie pan, na ferie jadę do babci na wieś – zaczyna nagle z innej beczki – wezmę książkę ze sobą, to sobie obejrzę, przynajmniej będę miał spokój.
– Ja też lubiłem na ferie jeździć do mojej babci, wiesz? Też zabierałem moje ulubione książki…
Rafał nagle zaczyna opowiadać, jak pomaga w gospodarce u babci. Trochę gubię się w tym temacie ale uśmiecham się do siebie widząc, że ma zupełnie inny świat, który jest dla niego ważny, jest ucieczką i wybawieniem od wariactwa wariatkowa.
Jest całkowicie pochłonięty opowieścią, gdy dzwonek oznajmia koniec przerwy. Trochę zmieszany swoją szczerością i sprowadzony na ziemię porywa swój szmaciany plecak i idzie do drzwi.
– To tego, kiedy mam oddać panu tę książkę?
– Wiesz, mam dwie takie same, zatrzymaj sobie, OK.?
– Dziękuję – odpowiada klepkom w podłodze i pospiesznie wychodzi.
Dzika horda w postaci następnej klasy wpada popychając się, wrzeszcząc i przewracając krzesła. Działa to jak zimny prysznic, sprowadzając mnie na ziemię: przesiedziałem oto dziesięć minut swojego dyżuru, nie pogalopowałem wymienić klucza ani dziennika, teraz ktoś na to czeka racicując w pokoju nauczycielskim.
Jestem szwankującym trybem w dobrze działającej maszynie gimnazjalnej, co mam na swoje usprawiedliwienie?!
Pędzę do pokoju nauczycielskiego, a w głowie tłucze mi się:
– Pani dyrektor, Szwankujący Tryb melduje, że jest w posiadaniu klucza i dziennika, na który czeka już od piętnastu sekund ta oto Indianka o imieniu Przebierająca Racicami.
Co więcej, Szwankujący Tryb przyznaje, że nie tylko zszedł z warty, ale nawet na nią nie dotarł, pozbawiając w ten sposób plemię Widzących Wszystko jednej pary oczu o sile minus trzech dioptrii i jednego zdartego gardła.
Szwankujący Tryb zdaje sobie także sprawę, iż swoim postępowaniem umożliwił grupie z wrogiego plemienia Pojemne Płuca i jego wodzowi Wdychającemu Nikotynę zaciągnąć się szkodliwym dymem w tym miejscu, którego nie widzi Szklane Oko.
Szwankujący Tryb przyznaje się także do dopuszczenia się grzechu zaniechania w stosunku do Indianek z walecznego plemienia Szczękających Kluczy odpowiedzialnych za wpuszczanie i wypuszczanie młodzieży z szatni, którym to czynem przyczynił się do powstania zatoru na trasie GD 1 czyli góra-dół.
Biorąc powyższe pod uwagę, poddaję się jurysdykcji i proszę o najwyższy wymiar kary.
Strzelę sobie w łeb.
Z łuku.
Pani dyrektor okazała się jednak na tyle łaskawa, że podarowała mi ten łuk i kilka dni później stałem znowu na dyżurze.
Tym razem był to wąski, ciemny korytarz koło pokoju nauczycielskiego.
Stojąc oparty o ścianę zauważyłem, że zbliża się do mnie jeden z tych uczniów, którzy zdążyli się już postarzeć w naszej szkole.
Nadchodził oto jeden z grypsujących: charakterystyczny, bujany i drobny krok spod celi i szyderczy wyraz twarzy.
Z drugiej strony ciasnego i ciemnego korytarza przemykał się Rafał. Kiedy zobaczył grypsującego, było już za późno. Widziałem, że chciałby się cofnąć, ale brnął dalej, udając, że nic się nie dzieje, a jednocześnie chciał stopić się w jedno z lamperią.
Brnął dalej być może ufny w moją obecność.
Spotkali się kilka metrów ode mnie: grypser zdawał się już mijać Rafała, gdy nagle odwrócił się i mocno uderzył go otwartą dłonią w tył głowy. Chłopiec upadł na kolano, ale podniósł się i odwrócił wzrok. Nasze spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy.
Tymczasem grypser wrócił do swojego rozkołysanego kroku i wędrówki donikąd.
Kiedy mnie mijał, rzuciłem:
– Nieźle, tylko szmaty strzelają w plecy.
Jego twarz przybrała jeszcze bardziej szyderczy wyraz, i korzystając z tego, że był hałas i nikogo w pobliżu, odpowiedział:
– Sam jesteś szmatą.
To, co nastąpiło w ciągu najbliższych kilku sekund do dzisiaj mnie zdumiewa.
Chwyciłem go mocno oburącz za kurtkę i ćwierćobrotem rzuciłem na ścianę. Odchyliłem głowę do strzału w ten uśmiech, który teraz z niedowierzaniem i przerażeniem patrzył na mnie okrągłymi oczami, kiedy poczułem na ramieniu czyjąś dłoń i usłyszałem spokojny, ale stanowczy głos:
– Marek, zostaw!
Sekunda zawahania…
Wróciłem z dalekiej podróży.
– Puść go!
Pomału zacząłem odzyskiwać świadomość. Gryps nie był ułomkiem, ani ja nie byłem osiłkiem, mimo to stał na palcach mocno przyparty do ściany.
Puściłem go, wciąż jednak gotowy do ciosu.
– Zgłosisz się do pani pedagog- poleciła Bożenka grypsowi, biorąc mnie delikatnie pod pachę.
W pokoju nauczycielskim wszystkie oczy zwróciły się ku mnie:
– Marek! Co się stało?! Jesteś blady, usiądź!
Bożenka opowiedziała wszystko.
– Wielu z nas to już przerabiało, oni prowokują i trzeba trzymać nerwy na wodzy, chociaż nieraz ręka świerzbi- powiedział wuefista.
– Jakbyś tak pociągnął mu z głowy to prokurator na pewno nie znalazłby okoliczności łagodzących- pocieszyła mnie Mirka.
– I wylądowałbyś w pierdlu, gdzie pod celą spotkałbyś … jego starego!- Tomek dokończył czarny scenariusz, co rozładowało sytuację.
Incydent ten w cudowny sposób uszedł uwadze dyrekcji i miałem nadzieję, że również moich drogich uczniów.
Następnego ranka jednak już na pierwszej lekcji zbierałem recenzje z występu, o dziwo pochlebne. Jako pierwszy wypowiedział się Bodzio:
– Ale szeryf pojechał wczoraj po tym frajerze!
– Kto?!
– No… jak ktoś staje w obronie słabszych to jest szeryfem, nie?!
W ten sposób zostałem szeryfem.
Bodzio, jak i reszta chłopców w klasie nie mogli mi jednak darować jednej sprawy:
– Szeryfie, szkoda, że szeryf nie wykończył, trzeba było pociągnąć mu z bani…
– O tak !- Snikers, który jak zwykle kopiował zadanie domowe z matematyki oderwał się nagle od pisania i pokazał, jak należało wykończyć akcję, zatrzymując swoje czoło milimetry od nosa siedzącej obok Doroty, aby w następnej sekundzie być znowu pochłoniętym pisaniem.
– Auu, ty chamie – Dorotka nie nadążała.
– Bardzo głupio się zachowałem, niepotrzebnie poniosły mnie nerwy – przyznałem szczerze.
– Szeryfie – Bodzio przybrał jakiś uroczysty ton, nawet Snikers przerwał kopiowanie zadania i był gotowy wysłuchać tego, co kolega ma do powiedzenia, a nie zdarzało mu się to często.
– Mój stary jest pod celą, bo obezwładnił jednego frajera co terroryzował z nożem nasze podwórko, ale ojciec tego dupka, co go szeryf poturbował, to siedzi za gwałt. Takich dupków nam tu nie potrzeba!
Następny dzień zaczął się jak zwykle dyżurem w szatni.
Zauważyłem, że kilku chłopaków z ferajny kręci się w rogu klatki schodowej, gdzie nie sięgało oko kamery. Idealne miejsce na szybką fajkę i odskok.
No ale tam akurat mnie postawiła dyrekcja na straży.
– Panie szeryfie, tam na drugim końcu korytarza się biją!- oznajmił wbrew faktom jeden z chłopców.
– Widzisz, przyjacielu, czasami tak jest, są po prostu sprawy , za które leje się w mordę, wbrew konwencji genewskiej i wszelkim normom moralnym.
– To może i tak, ale chyba szeryf powinien tam teraz być?!
– Jestem dokładnie tu, gdzie powinienem, nie martw się przyjacielu- uspokoiłem go.
– Ale jakby się szeryf przeszedł…
– To byście zapalili, tak?!
– Niech pan będzie człowiekiem, nawet w radiu dzisiaj śpiewali, żeby rano zapalić…
– Jak to?!
– Sam słyszałem- „ Zacznij od maaa-cha…”
– Pan Wodecki z całą pewnością śpiewa „ Zacznij od Bacha”!
– To pewnie jakieś nowe?- zainteresował się – z filtrem?!
– Szeryfie, to jak będzie?
– Dlaczego do cholery nie pójdziecie zapalić piętro wyżej?! Taki sam układ klatki schodowej…
– Bo tam są nauczyciele! – wyznał szczerze jeden z chłopców.
– A tu niby kto?!
– Ale pan jest inny, no wie pan…
W tym momencie zdałem sobie sprawę, że chyba mają rację, i że nie mam powołania do tego, co robię…
Kilka lat później postanowiłem zaistnieć w pewnym popularnym portalu internetowym. Pod jednym ze swoich zdjęć odnalazłem komentarz: „ Zawsze wiedziałem, że jest pan dobrym człowiekiem…”
Komentarz Rafała był dla mnie dużo cenniejszy, niż złoty medal Ministerstwa Oświecenia Publicznego, na który i tak nie miałem co liczyć. A więc jednak komuś przydałem się do czegoś w tych ciężkich czasach…
Rafał wyrósł na porządnego człowieka. Mimo, że miał wszelkie predyspozycje, żeby pójść inną drogą.
Miałem kilku takich uczniów.
Bardzo się z tego cieszę.
Nawet z podpisu Grzesia z VIId pod innym moim zdjęciem: „ To mój najlepszy wychowanek”…
We środy lekcje angielskiego mieliśmy w gabinecie przeznaczonym do religii.
– Proszę zaznaczyć ćwiczenia, które zrobicie teraz samodzielnie- Snikers, to do ciebie- a po dwudziestu minutach omówimy je wspólnie.
Snikers, który jak zwykle kopiował zadanie domowe z matematyki odpowiedział, nie odrywając wzroku od zeszytu:
– Tak jest propana, przez inwersję.
– Bardzo mi przykro, że na angielskim przepisujesz matematykę zamiast zainwestować w siebie i nauczyć się tego języka, przecież…
– Propana, ja na matmie przepisuję zawsze zadanie domowe z anglika, to niech pan się już nie smuci, wszystko się bilansuje- Snikers prowadził ze mną dialog, nie odrywając wzroku od kopiowanego zadania.
Kiedyś omawiałem w ich klasie czas Present Continuous, gdzie padło stwierdzenie, iż pytania konstruujemy stosując inwersję. Ten zwrot bardzo przypadł do gustu Snikersowi, który wyrwany nocą z najgłębszego snu potrafiłby powiedzieć, jak tworzymy pytania w czasie…
Był to nasz numer popisowy podczas wszelkich wizytacji i hospitacji. Zawsze, ku uciesze klasy nawiązywałem do tego czasu kończąc zdanie:
– … w którym to czasie pytania tworzymy…
– … przez inwersję proszę pana- Snikers wyrywał się zawsze z odpowiedzią z miną znawcy.
Wizytatorzy byli zdumieni wiedzą chłopca, którego wygląd i zachowanie mocno odbiegały od ideału Ali z elementarza.
Prawie wszyscy pracowali w prawie względnej ciszy. Sięgnąłem od niechcenia po kieszonkowe wydanie Nowego Testamentu, którego dwadzieścia egzemplarzy leżało na biurku. Otworzyłem na chybił – trafił i zacząłem czytać:
„ Nad rzekami Babilonu
Usiedliśmy, aby płakać
Wspominając Ciebie
Jeruzalem, Jeruzalem…”
Skąd ja znam ten tekst…?! 2TM2,3-Psalm 137?!
Czytając dalej musiałem usiąść, bo nagle zaczęły składać mi się pewne fakty w całość… A więc to tak…?!?!
Wspomnienia cofnęły mnie w rok 1975.
Jak zwykle wakacje spędzałem wtedy u dziadków w Koronowie. Był to dla mnie ważny rok, gdyż właśnie skończyłem szkołę podstawową i złożyłem podanie o przyjęcie do Liceum Ogólnokształcącego w Pile. Martwiłem się co zrobię, jeśli mnie tam nie zechcą.
Pewnego dnia, gdy grałem w piłkę z moim małym wtedy jeszcze kuzynem Sławkiem, podeszła do mnie ciocia Zyta i wyciągając rękę powiedziała rozpromieniona:
– Hał- du- ju- du! Gratulacje! Właśnie dzwoniła do mnie do pracy mama, dostałeś się do klasy z rozszerzonym angielskim!
Po raz pierwszy poczułem wtedy ten blichtr, który potem długo towarzyszył mi z tytułu obcowania z językiem angielskim.
Mimo, że moja znajomość angielskiego zaczynała i kończyła się wówczas na słowie „ Marlboro”, poczułem się doceniony. Oczywiście, w tym czasie nie istniały żadne kursy językowe, a w szkołach królował język rosyjski. Kupno słowniczka polsko-angielskiego było takim samym wyczynem jak przepłynięcie kanału La Manche na desce. Do prasowania.
Wiadomość szybko rozeszła się po rodzinie. Wieczorem podszedł do mnie wujek Heniu, mąż Zytki i na jedyny na świecie koronowski sposób zagaił:
– Toć jak ty ten angelski już znasz, to byś mi napisał słowa tej piosenki co teraz śpiewają, tej wiesz- tu Heniu podniósł w górę palec i zanucił:” na na na na, nana nana nana na”. Toć wiesz, ten bonyem.
Heniu oprócz tego, że był nauczycielem w technikum, miał zespół muzyczny „Pamisor”, który z dużym powodzeniem obsługiwał bliższe i dalsze wesela, zabawy, studniówki i co tylko. Jako lider dbał o najnowszy repertuar.
– Dobrze wujku, jutro rano wezmę się za to.
Następnego dnia po śniadaniu wyszedłem na werandę, gdzie urządziłem całe studio nagraniowe: mój pierwszy magnetofon kasetowy, monofoniczny naturalnie „Thompson” oraz radio „Justyna”, na którym dziadek Franek słuchał „Wolnej Europy”. Ponieważ nabycie kabla, prostego, trójżyłowego kabla do nagrywania graniczyło z cudem, zastosowałem mikrofon przystawiony do głośnika „ Justynki”. I to był mój błąd…
Punktualnie o dziewiątej rozległ się charakterystyczny sygnał „ Lata z Radiem”. Po piętnastu minutach powitań, wiadomości i prognozy pogody w kilku językach, przemówił ulubieniec pań, Zygmunt Hajzer:
– … a na dobry początek tego pięknego, słonecznego dnia nasz wielki przebój: „ Rivers of Babylon” i Boney M!!!
Byłem gotowy- przesunąłem guziczek na mikrofonie, kółeczka kasety ruszyły rejestrując od tej chwili każdy dźwięk. Każdy! Mała wskazówka poziomu nagrania balansowała na granicy zielonego i czerwonego pola zapowiadając niezłą jakość.
-„Mmmmm mmmm mmmmm mm…”- rozległo się charakterystyczne murmurando rozpoczynające przebój.
– No, robić już drugie śniadanie?!- na progu werandy stała moja kochana babcia Irena.
– Nie, ja później, albo tak, zjem- miałem nadzieję, że babcia odwróci się i pójdzie przygotować jedzenie.
-„ By the rivers of Babylon, there we sat down….”- zaciągnął Frank Farian.
– Z metką chcesz czy z pasztetową?- babcia nie dawała za wygraną.
– Z metką babciu poproszę.
Babcia omiotła jeszcze wzrokiem podwórko i wróciła do kuchni.
„- …carried us away in captivity
Required from us a song…”
Wskazówka wróciła z czerwonego pola do swojej normalnej pozycji, kółeczka kasety obracały się leniwie…
„ -… Now how shall we sing the lord’s song in a strange land…”
TRYYYYYCH! TRYYYYYYCH!
Po drugiej stronie muru oddzielającego nasze podwórko od dziedzińca poczty pan listonosz Zenon usiłował odpalić swojego niesfornego komarka.
„- …Let the words of our mouth and the meditations of our heart…”
TRYYYYCH, BUUuuuuuuAAAAAAŁĄŁĄŁĄaaaaaaa!- komarek pana Zenka nie chciał wejść na obroty, mimo rozpaczliwych wysiłków właściciela pokręcającego z nadzieją manetką gazu do oporu i z powrotem.
TRYYYYCH! BUUaaałałaŁAAAAŁUUuuuuuuu- pan Zenek podtrzymywał przez chwilę zanikający puls maszyny po kopnięciu startera.
„-…Be acceptable in thy shight here tonight…”
– O ty larwo jedna!- listonosz uzewnętrznił swoje uczucia żywione w stosunku do pojazdu, a echo dziedzińca pocztowego pochwyciło jego słowa i rzuciło nimi radośnie w mój mikrofon.
„-…By the rivers of Babylon…”
Rrrrrrrrrryyyyyy- Pan Zenek przechytrzając złośliwość przedmiotów martwych poszedł na skróty i próbował odpalić swoją maszynę w sposób znany doskonale wszystkim posiadaczom komarków, wuesek i syrenek, czyli na tak zwany „zapych”.
„- … Ye-eah we wept, when we …”
RrrrrrrrRRRRYYY- PACH!”- nagły strzał w gaźnik był odpowiedzią komarka na obelgi pod jego adresem.
„-…remembered Zion”.
„ Jezu, spraw, żeby ten idiota wpadł na pomysł wyczyszczenia świecy albo daj mi granat!”
Jezu widocznie także miał dosyć tych hałasów, bo przychylił się tym razem do mojej prośby.
„- …When the wicked…”
Odetchnąłem z ulgą…kiedy nagle:
iiiiiiiiiBAAAACH!!!! Z hukiem zamknęła się brama, anonsując triumfalnie nadejście cioci Kazi, która dostarczała babci raz na tydzień masło swojskie. Tylko dlaczego do kurwy nędzy akurat teraz, dlaczego nie za pięć minut?!
„-…Carried us away…”
– O Maruś, przyjechałeś do babci na wakacje?!- Ciocia Kazia wyraźnie ucieszyła się na mój widok, ale to uczucie nie podlegało wzajemności tym razem.
„-…in captivity, requiering of us a song…”- Refren, jak to refren powtarzał się dając mi ostatnią szansę na jego zarejestrowanie. Darmo.
– A kiedy przyjdziesz pobawić się z Danusią?- ciocia Kazia musiała być w zmowie z listonoszem Zenonem co do zagłuszania.
„ Chyba w doktora!”- przemknęło mi przez myśl, gdyż Danusia, jej wnuczka, była już obiektem moich fascynacji i zainteresowań, kiedy chodziliśmy razem do trzeciej klasy. Podstawówki.
„- …When we remembered Zion )”.
Z nieopisaną ulgą wdusiłem klawisz “Stop”. Miałem materiał do opracowania.
Tętniące życiem Koronowo z podkładem muzycznym.
Zamknąłem się w sypialni, gdzie panował miły chłodek i zabrałem się za odsłuchiwanie tekstu piosenki. Po kilku sekundach weszła babcia:
– No, nie jesteś głodny?! Toć nie siedź w tym chłodzie, idź na słońce chłopcze, tak ładnie na dworze…
– Ale ja babciu chcę napisać wujkowi słowa piosenki, bo mnie prosił.
– Nie wiem po co…- babcia wróciła do cioci Kazi, a ja do tekstu.
Po kilku godzinach mój poczciwy Thompson ledwie kręcił kasetą, ale za to miałem tekst gotowy. Przepisałem go na czystą kartkę i spojrzałem z dumą na swoje dzieło:
„Bady łiwers of babilon, kie łi ses dałn
Je-e łi łełt łen łi łimembo sa-ajan.
Kari nas ełej ke sibiti
Łikłaja as a bas sa san
Nał hał szał łi sin gelong so in a skłe-ejcz men”
Najbardziej podobał mi się jednak zaśpiew między dwoma zwrotkami, który brawurowo przetłumaczyłem jako:
„ Ba-bo-łin-ki!”
Kiedy Heniu wrócił z pracy podałem mu z nonszalancją tekst. Przebiegł wzrokiem po równych linijkach i poprosił:
– To teraz mi napisz tak, jak się wymawia.
Wziąłem kartkę i nie chcąc stracić twarzy przepisałem te bzdury jeszcze raz.
Do Koronowa przyjechałem ponownie za pół roku, na ferie zimowe. Babcia natychmiast posadziła mnie do stołu. Zdążyłem zjeść piramidę kanapek z polską kiełbasą („ u was pewnie nie ma”), stos ogórków kiszonych („ swojskie”), galaretkę z nóżek („no, wiem, że lubisz”), kiedy wpadła ciocia Zyta:
– No, jesteś! Ubieraj się, skoczymy do remizy, Heniu gra na studniówce to sobie posiedzimy i posłuchamy!
Tak też zrobiliśmy, wychyliwszy uprzednio po małej lampce koniaku, bo i zima sroga i droga do remizy daleka, ze sto metrów.
Z pewną nieśmiałością patrzyłem na piękne, koronowskie abiturientki wirujące w różnych tańcach, eleganckie i rozbawione w rytm muzyki zespołu Pamisor.
Usiedliśmy przy stoliku dla orkiestry, który mieścił się tuż przy podium. Za naszymi plecami czterech facetów wyczarowywało głośną muzykę.
Heniu siedział za organami, które jak wszystkie organy we wszystkich zespołach na świecie stały na chwiejących się nóżkach. Lampka-grzybek oświetlała nuty oraz teksty zagranicznych przebojów.
Przy jednym z mikrofonów stał Janusz- brat Henia, dźwigający wielką harmonię na piersi. Tuż nad naszym stolikiem rozstawił się basista Sławek. Fakt, że był kierowcą karetki nie miał aż takiego znaczenia jak to, że jego gitara basowa postawiona pionowo przewyższałaby go o głowę albo dwie, mimo, że występował on i tak w modnych wówczas „dybach”. Poza tym, był łudząco podobny do Bjoerna Ulvaeusa z Abby.
Całość zamykał perkusista Mietek- kapitan służby więziennej. Mieczek, jak chciał jego pseudonim artystyczny, walił ostro po czynelach gdzieś do północy, potem zastępował go perkusista elektroniczny.
Rozkoszując się widokiem i drinkiem, który dostałem jako obsada stolika dla orkiestry, usłyszałem w pewnym momencie, jak Heniu z wysokości swoich organów zaintonował coś znanego:
„ Mmmmm mmm mmmmm mmmmm…”
Zesztywniałem. Oni przecież tego nie mogą zrobić…!
Zrobili. A jakże!
Heniu z Januszem przychylili się do mikrofonów i równiutko popłynęło:
„ Bady łiwers of ba-bi-lont, kie łi ses dałn…”
Spojrzałem po sali oczekując ostatecznego ciosu: wszyscy jednak ochoczo ruszyli do tańca.
„ Je-e łi łełt, łen łi łimembo sa-ajan!”
Patrzyłem z niedowierzaniem na wirujące pary, czekając na ostateczną katastrofę, kiedy nagle usłyszałem nad sobą głośne niczym pianie koguta:
„ Ba-bo-łin-ki!!!”
To Sławek wszedł brawurowo ze swoją frazą, przyciskając jednocześnie dybem jakiś pedał.
Tak właśnie wyglądał mój debiut jako anglisty. A potem jakoś poszło…
Kiedy byłem już mocno osadzony jako pan od anglika w kilku słupskich szkołach, otrzymałem od Gabrysi propozycję nie do odrzucenia. Jako nauczycielka w podstawówce zebrała grono chętnych rodziców i mniej chętnych drugo i trzecioklasistów na dodatkowe zajęcia z angielskiego, które miałem prowadzić.
Nigdy nie miałem do czynienia z maluchami, ale naiwnie pomyślałem, że będzie to bułka z masłem…
Kiedy nadszedł czas, wpuściłem moją gromadkę do gabinetu historycznego. Przez chwilę byliśmy wzajemnie zafascynowani swoją egzotyką: oni, że przyszedł do nich pan, ja, że mam teraz przez półtorej godziny zająć tę grono kurczaków angielskim.
– Patrz, tam jest chełm czterego pancernego!- okrzyk jednego z chłopców na widok poniemieckiego hełmu na szafie dał mi do myślenia: będzie się działo!
Już po dwudziestu minutach udało mi się usadzić w ławkach, nie bez wydatnej pomocy Wojtka, syna Gabrysi, całe towarzystwo. Po wstępnych ceregielach zaczęliśmy zajęcia.
Pokochałem ich od razu : byli w wieku moich chłopców: tak samo boscy jak i niesforni. Do roboty. Tylko jak ich wszystkich skupić?! Pisaniem!
– Zapiszmy temat lekcji…
Natychmiast powstał problem: Tomkowi złamał się ołówek, co ogłosił bez żenady wszem i wobec. Wszystkie dzieci zaczęły na wyścigi grzebać w piórnikach, żeby być tym pierwszym, który pożyczy onemu temperówkę. Kilkoro rzuciło się w stronę ławki Tomka, aby oddać się radosnym przepychankom i udowadnianiu sobie nawzajem, dlaczego ta a nie inna temperówka będzie kompatybilna ze złamanym ołówkiem.
Kiedy- nie bez wydatnej pomocy Wojtka- udało mi się opanować i ten pożar, ogłosiłem, że zapisujemy w zeszytach (to trzeba dodać na tym etapie edukacji jak się okazało) temat lekcji, który teraz oto zapiszę na tablicy…
Wydawało się przez moment, że faktycznie załapali: otworzyli zeszyty i czekali, ale tylko chwilę, do momentu, w którym napisałem słowo Subject.
– Proszę pana, proszę pana, co to za literka?! – las rąk i pytanie z wszystkich gardeł.
– Duże „ es”.
– Nasza pani pisze inaczej.
Siłą inercji zadałem bezmyślnie najgłupsze pytanie w tej sytuacji: – A jak?
Reakcją na to był hałas odsuwanych krzeseł, aby być pierwszym przy tablicy po to, żeby narysować kulfoniaste, duże es, tak, jak pisze pani…
Już po dziesięciu minutach udało mi się- przy wydatnej pomocy Wojtka- usadzić ich z powrotem na miejsca.
Czekali.
Napisałem kilka słów tematu i poprosiłem o przepisanie. Wystawione, różowe języczki świadczyły, że wzięli sobie moje słowa do serca. Trwało to dwanaście sekund…
Malwinka z mysimi ogonkami, jako przyszła stenografka zapytała, podnosząc dla formalności nieśmiało rączkę:
– Proszę pana, a co oznacza ta kropka na tablicy?
– Nic, to odprysk farby…
– Proszę pana, proszę pana, a co to jest odprysk?- natychmiast zainteresował się ktoś kopiujący temat do zeszytu. Reszta podniosła ciekawie główki.
– To jak ze starej tablicy odpadnie kawałek farby, nie ma się czym przejmować- próbowałem opanować sytuację. Przepiszcie temat- ponowiłem prośbę. Nie na długo jednak: każde z dzieci, które dochodziło do odprysku uznało za stosowne, podnosząc rękę albo i nie, zapytać o kropkę w temacie lekcji, który składał się i tak z jednego słowa. Trzeba było załatwić sprawę kompleksowo:
– Uwaga, wszystkie dzieci…! Ta kropka, to nie jest kropka…To jest odprysk z tablicy, tak się tam umiejscowił, ale nic nie znaczy, nic! Rozumiecie?!
Pokiwali bez przekonania główkami.
Powrócili do przepisywania tematu
Dwie minuty, kiedy Kasia z końskim ogonem podniosła rączkę:
– Prosę pana, a co ta kropka…
– Uwaga, wszystkie dzieci: ta kropka nic nie znaczy, NIC!
Na poparcie swoich słów przekreśliłem lekki krzyżykiem odprysk na tablicy, upewniając się:
– Czy wszystkie dzieci mnie słyszą?! Ten krzyżyk oznacza, że odprysk nie znaczy nic! Absolutnie nic! Czy to jasne?!
Odpowiedziała mi cisza dzieci pogrążonych w uważnym przepisywaniu tego, co pan zapisał na tablicy.
Kiedy uznałem, że osiągnąłem sukces pedagogiczny, odezwała się Marysia:
– Proszę pana, a co oznacza ten krzyżyk…
Słupsk
Zakończenie zajęć w wariatkowie zawsze było znaczącym momentem dnia, do tego stopnia, że po ostatniej lekcji celebrowałem z wielkim namaszczeniem zawieszenie klucza od klasy oraz wciśnięcie dziennika w swoją przegródkę.
Nareszcie był czas, żeby potoczyć wzrokiem po umęczonych twarzach koleżanek i kolegów, wciąż zawzięcie wpisujących coś do dzienników lub sprawdzających kartkówki i testy.
Gdy opuszczałem z niedowierzaniem gmach wariatkowa, gwar ulicy uderzał w uszy ciszą, spokojem i naturalną harmonią dźwięków… Szesnasta, jeszcze tylko kilka godzin korepetycji w różnych punktach miasta i można wracać do domu, 13 kilometrów zaśnieżoną drogą.
Dzisiaj mam kilka lekcji w ogólniaku społecznym: bardzo dobra, wręcz elitarna szkoła, świetna młodzież, wszystko znakomicie zorganizowane przez Witolda, człowieka urodzonego do kierowania takimi placówkami. Lekcje tutaj to przyjemność, wymagający uczniowie o szerokich horyzontach, starannie dobrane grono pedagogiczne, zgrane i szanujące się nawzajem. Prawie bajka…
Andrzej trochę nie pasuje do obrazka: jest emerytowanym oficerem i zarazem nauczycielem geografii. Nosi się w jasnych odcieniach i różach: beżowe spodnie na kant, mokasyny, różowa koszula zapięta pod szyją, apaszka i kamizelka typu Sto Kieszeni w Które Zmieścisz Wszystko. Mimo tego nie rozstaje się z wypchaną saszetką typu „ Pedałówka” i składanym parasolem.
Jego pasją są wyjazdy do sanatoriów oraz opowieści o tym, co tam widział.
Mam nadzieję, że nie oderwie się od dziennika, ale oto już po chwili odstawia go do przegródki. Mimo tego, że na pozór nie widzi mnie, przechodząc obok zaczyna ściszonym, konfidencjonalnym tonem jakbyśmy już od dłuższej chwili rozmawiali w wielkiej tajemnicy tylko na ten temat:
– …nie, no wiesz, nie można nic powiedzieć, tam kuchnia nie jest najgorsza, tam wiesz, raz jest kurczaczek, raz fasolka z marchewką…
Patrzę z niedowierzaniem, ale jego wzrok jest jeszcze albo już w ostatnim ośrodku wczasowym. Kuźwa. Wpadłem…
– … coś ty, tam wiesz, no jak chcesz to wiesz, tam wszystko to tak, no nie, no pewnie, tam wiesz, czy do Czech to tam jakąś wódeczkę czy rum to nie, to jak tam wiesz, to oczywiście…- przekonuje mnie ściszonym głosem.
Uśmiecham się przepraszająco, czekając na przecinek, żeby móc wytłumaczyć się, że muszę jednak skserować kilka kartek, ale przecinka ani kontaktu wzrokowego nie ma i nie będzie, bo:
– … po co, tam bracie to wszystko wiesz, czy na szlak czy do Zakopca to słuchaj, nie, nie- ma- o- czym- mówić, rozumiesz, to wiesz, zresztą tam jak chcesz to pewnie…
Moje próby uniknięcia strumienia jego nieświeżego oddechu sprawiają, że jeszcze bardziej skłania się ku mnie, aby jego przekaz nie stracił na swojej konfidencjonalności.
Kątem oka dostrzegam Mariusza. Właśnie wszedł i za plecami Andrzeja nalewa sobie kawy. Mam nadzieję, że jakoś pomoże mi wybrnąć, ale widzę, że z trudem opanowuje się od wybuchu śmiechu, przykładając powoli dłoń do czoła i kiwając z niedowierzaniem głową, że znowu wpadłem w sidła, że znowu ja… Trzęsie mu się przy tym brzuch i oczy robią się podejrzanie wilgotne.
Daję mu dyskretnie znaki, żeby przejął truciznę na siebie, więc Mariusz, jako dobry aktor przyobleka na siebie nagle maskę powagi i wielkiego zainteresowania sprawą wczasów w Zakopcu. Podchodzi do nas i robi swój charakterystyczny gest, czyli przybliża swoją twarz na kilkanaście centymetrów do twarzy Andrzeja przypatrując mu się badawczo, ściągnięte w dzióbek usta i wzrok prosto w oczy. Ale trucizna nie reaguje na to, ciągnąc:
– … Słuuuuchaj, gdzie tam, no masz tam to wyżywienie wiesz, to po co tam, jakiś wiesz, rosołeczek, pasztecik, to niee, to wiesz, pewnie, to wszystko tam…- jedzie dalej ściszonym głosem.
– Ale co Andrzej, ty mówisz o tych wczasach, tak?
Mariusz brawurowo wciął się w ten słowotok i już zacząłem mu być wdzięczny, ale nie doceniałem mojego przyjaciela.
– No Andrzej, to ty tu dobrze opowiedz Markowi o tym wszystkim, bo on wczoraj mnie pytał o jakieś wczasy, ale wiesz, ja to nie wiem, to ty Andrzej mu tu wszystko wytłumacz dobrze…
Pogodzony z losem odnotowuję z radością wejście Kazimierza. Jest to nasz plastyk. Jako rasowy, krakowski artysta jest postacią bardzo oryginalną.
Kaziu nie zadaje się z nikim, ponieważ jest kresowym szlachcicem i większość osób z naszego grona to dla niego „ fornalstwo”.
Podczas obchodów dnia Św. Kazimierza ( Kaziu nie obchodził imienin, tylko dzień patrona) zostałem zaproszony na tradycyjny litewski bigos, który okazał się być przykrywką dla tradycyjnej polskiej wódeczki.
Ustaliliśmy wówczas, że jako szlachcic herbu Sulima jestem człowiekiem godnym zaufania i w ten sposób wkradłem się w łaski Kazimierza, dozgonnie.
Wchodzi oto do pokoju nauczycielskiego, w ostentacyjnie niechlujnym stroju: różowa, wymięta niemiłosiernie koszula zapięta tylko na trzy dolne guziki odsłaniająca Kaziowy tors, nie tak jednak zapięta, aby zakryć odpięty rozporek.
Taki odpięto – niedopięty Kazimierz, ignorując programowo wszystkich podchodzi do mnie i Mariusza. Patrząc w oczy wyciąga rękę i ściska mocno moją, przestępując jednocześnie z nogi zakrocznej na nakroczną.
– Co tam panie Marku?
– Dobrze wszystko, Kazimierz, słyszałeś zapewne, że wchodzimy w program Socrates- Commenius? Będziemy mieli partnerskie szkoły w Helsinkach i Flensburgu, wielka rzecz!
– To znaczy wiesz, no tak, tam coś, ale czy ta szkoła da radę to pociągnąć?! – zaniepokoił się nie na żarty. Wiesz, tu teraz jakieś takie pewne zawirowania…
Niedawno nasz dyrektor Witold, cudowny człowiek i niezastąpiony organizator, przeniósł się do Warszawy, do zarządu szkół społecznych. Odchodząc, namaścił Marię, nauczycielkę historii na swoją następczynię. Kazimierz natychmiast stał się jej pierwszym krytykiem.
– Wiesz, Kaziu, Maria już poczyniła pewne kroki, żeby nawiązać kontakty z tymi szkołami i…
– Mówisz o tej kobiecie o mentalności kierowniczki stołówki zakładowej?!- przerwał mi Kazimierz.
– Noo, mówię o Marii, która…
– Słuchaj, pewnych rzeczy nie przeskoczy, tu trzeba Witka, a nie kierowniczki…
– Kazimierz, czy to prawda, że masz wystawę swoich prac w BWA?- zmieniłem temat.
– Tak, no właśnie dlatego przyszedłem do pokoju.
W międzyczasie nastała przerwa i zeszło się całe grono pedagogiczne.
– Proszę państwa!- zagaił Kazimierz, przybierając ton uroczysty, a wszystkie oczy zwróciły się w jego kierunku.
– Chciałem zaprosić państwa tu naprzeciwko do BWA na wystawę moich prac, zapraszam serdecznie!
Maria, która właśnie wyszła ze swojego gabinetu, podjęła temat.
– Panie Kazimierzu, proszę państwa, to może jutro po lekcjach o szesnastej wybierzemy się na pana wystawę?- zaproponowała, ku ogólnej aprobacie grona, gdyż Kazimierz był osobą ogólnie lubianą, a w najgorszym wypadku tolerowaną.
Biuro Wystaw Artystycznych znajdowało się po drugiej stronie ulicy. Znane było doskonale naszym uczniom, o czym świadczyły wpisy tematów Kazimierza we wszystkich dziennikach szkolnych: ” Wycieczka na wystawę do BWA”.
Poszliśmy wreszcie i my, grono pedagogiczne Społecznego Liceum Ogólnokształcącego.
W niewielkim pomieszczeniu wisiały na ścianach różne prace Kazimierza. Większość z nich przedstawiała wysoki stopień abstrakcji.
Zapewne chodziło o poszukiwanie nowych form wyrazu?
Tym niemniej z wielkim zainteresowaniem przesuwaliśmy się od obrazu do obrazu, komentując po cichu i nieśmiało, czując się jednak laikami w tej świątyni sztuki, ale sącząc wino, już jak zawodowcy, zaproponowane przez kierownictwo BWA.
Kazimierz był wśród nas i ze zwykłą sobie swadą i nonszalancją prawdziwego artysty objaśniał nas w kwestii malarstwa abstrakcyjnego oraz zaznajamiał z tajnikami poszczególnych prac. Dla podkreślenia ważkości chwili założył nawet marynarkę, pozostawiając rozpór i koszule w artystycznym nieładzie.
Muszę przyznać, że mnie osobiście najbardziej zaimponowała kompozycja horyzontalna, znajdująca się pod ostatnim obrazem: wielki kwadrat papieru pakowego, upstrzony różnokolorowo na środku którego znajdowała się cegła.
Pewnie wino obudziło we mnie jakieś artystyczne pierwiastki, bo wszystko zaczęło mi się składać się w pewną całość.
– Wiesz, Kazimierz, na mnie największe wrażenie robi ta kompozycja horyzontalna, to jesteś cały ty! To zerwanie z konwenansem wieszania pracy na ścianie, to jest to, jaka bezkompromisowość!
A ta cegła, jako petryfikacja twojego ja! A z drugiej strony, cegła, jakiś symbol trwałości i papier w opozycji, taka ambiwalentność, która…
Kazimierz zrobił krok do przodu i natychmiast przerzucił ciężar ciała na tylną zakroczną nogę wyjaśniając:
– Kończyłem jeszcze wczoraj ten obraz i podłożyłem papier,
żeby nie zabrudzić wykładziny, bo sprzątaczka mnie opierdoliła i jeszcze przyniosła cegłę, żeby „wiater nie wywiał, bo to się potem nie doszoruje…”.
Fornalstwo.
Mimo wszystko Maria doprowadziła do współpracy naszej szkoły ze szkołą we Flensburgu i finskiej Vaanta pod Helsinkami.
Ze strony niemieckiej koordynatorem był Achim, sympatyczny i trochę nawiedzony nauczyciel, ze strony Finów była to Annika, dyrektorka szkoły w Vaanta, kobieta, która oprócz nordyckiej urody tej blondynki z ABBY musiała mieć słowiańską duszę. Eeech, takie połączenie!
Po wizycie grupki fińskich i niemieckich uczniów wraz z ich opiekunami nadeszła kolej rewizyty. Maria wybrała Mariusza, jego chór oraz mnie, abyśmy reprezentowali naszą szkołę we Flensburgu.
Nie mogła wybrać lepiej.
Zrobiliśmy to jak zwykle brawurowo, dostarczając nowych doświadczeń i wrażeń całemu międzynarodowemu towarzystwu.
Mariusz prowadził warsztaty muzyczne, które wspierałem językowo. Nasze luźne podejście do sprawy bardzo podobało się szczególnie niemieckiej młodzieży, o czym powiadomili nas pod nieobecność Achima.
Ukoronowaniem naszej pracy był występ połączonego chóru polsko-fińsko-niemieckiego, oraz mój wykład przed szerokim audytorium na temat połączenia nauczania gramatyki angielskiej z utworami Beatlesów.
Wykład był bogato ilustrowany muzyką, która porwała wszystkich do tego stopnia, że na zakończenie żegnały nas w auli ich szkoły płomienie zapalniczek ( sic!) rozkołysane w rytm „ Hey Jude”.
No nie, oczywiście, że ten wieczór tak się nie zakończył…
Po występie podeszła do nas Annika i zaproponowała, żebyśmy, wzorem naszych międzynarodowych uczniów, spotkali się w jednym ze słynnych flensburskich pubów.
Sława jego polegała na tym, że mieścił się w czynnym browarze i piwo do konsumpcji płynęło prosto z kadzi.
W każdym razie spotkaliśmy się tam wieczorem.
Achim wymówił się już po drugim piwie i pojechał do domu. My zostaliśmy z Anniką i jej fińską koleżanką, aby omówić inne aspekty współpracy, tak jak nam nakazała przed wyjazdem Maria. Niestety, rozmowa zeszła jakoś tak szybko na sprawy mniej związane ze szkolnictwem, szczególnie po wyjeździe Achima.
Piwo serwowane było tutaj nie na kufle, lecz na deski, na których było kilka kufli. Zgodnie ze staropolską zasadą : ” Dobre twoje, dobre moje” kupowaliśmy te cholerne deski nawzajem, raz one raz my.
Po pierwszej desce doszliśmy do wniosku, że fińskie i polskie wódki nie mają sobie równych i próżno szukać ich niemieckich odpowiedników, dlatego Niemcy są jacy są.
Druga deska scementowała nas pod względem historycznym, jako że ani oni ani my nie lubimy Ruskich, i o zgrozo, Niemców. I dlatego Niemcy maja, co mają.
Po kolejnej desce zacząłem już nieźle radzić sobie z przekleństwami po fińsku, a naszym koleżankom prawie perfekcyjnie udawało się wymawiać miękkie polskie „ć” w nowo poznanym przez nie zwrocie: „ Jebać Germańca!”.
W ten sposób po raz kolejny potwierdziła się zasada, że nieobecni nie mają racji.
Za Warszawę, za Kołobrzeg, na Berlin!
Okrągłe oczy Mariusza zmęczone prowadzeniem chóru i usta, które może i chciałyby coś oznajmić, ale nie były już w stanie sprowadziły nas na ziemię. Postanowiliśmy udać się na spoczynek.
Annika i jej koleżanka miały lokum w szkole, my natomiast mieszkaliśmy u Achima, do którego teraz należało się dostać.
Nie było problemu z transportem, ponieważ Annika przyjechała do Niemiec swoim karawanem, ogromnym fiatem wyposażonym w łóżka, kuchenkę, stół, szafę i prysznic.
Miałem trochę oporów, ponieważ Annika wypiła co najmniej tyle co my, chwiejący się teraz na nogach od nadmiaru świeżego powietrza zapewne. Uspokoiła mnie jednak, mówiąc, że w Finlandii „ nie po takim gównie się jeździ w trzydziestostopniowym mrozie”.
Zapakowaliśmy się więc do karawanu- Annika za sterami, ja w środku jako pilot dociśnięty przez grubą trzydziestolatkę wyraźnie rozochoconą rześkim powietrzem znad morza.
Mariusz oraz jego torba z nutami położyli się na kanapie.
Ruszyliśmy w ciemność.
Jako, że zaoferowałem się w roli nocnego przewodnika, musiałem dobrze się nagłowić, żeby dotrzeć do jedynego punktu, który znałem: duży sklep rowerowy. Stamtąd już rzut beretem, jak zapewniłem Annikę.
Do sklepu rowerowego dotarliśmy gdzieś około czwartej nad ranem. Ucieszyliśmy się jednak, bo dom Achima był gdzieś tuż-tuż.
– Gdzie teraz?- Annika trzymała kierownicę w swoich dłoniach pewnie, diesel zdawał się rechotać jednak z naszego położenia.
Sklep rowerowy pogrążony w ciemnościach patrzył na nas ciekawie dziesiątkami światełek odblaskowych. Postawiłem w tej sytuacji na zwrot w lewo. Annika posłuchała i ruszyliśmy. Mariusz i jego torba przewrócili się na drugi bok.
Po piętnastu minutach znaleźliśmy się znowu przed sklepem. Tym razem światełka odblaskowe zdawały się mówić:” Jak miło was znowu zobaczyć!”.
Ponieważ zwrot w lewo okazał się niefortunny, odbiliśmy w prawo.
Musiało to dać wreszcie jakiś wynik.
Nie dało.
Po następnych piętnastu minutach światełka odblaskowe rowerów…
Chciałem powiedzieć Annice, że jak pragnę zdrowia, to musi być gdzieś tu…Ale narządy mowy nie dały rady. Odwróciłem się jeszcze do Mariusza, żeby choć w języku migowym, czy jak… Ale rozciągnięty na leżance obejmując torbę z nutami nie dawał znaku życia.
Annika wyciągnęła swoją komórkę i zadzwoniła do Achima. Po pięciu sekundach rozmowy i dwóch minutach jazdy byliśmy na miejscu. Achim nie był najszczęśliwszy widząc nas o tej porze, ale poczłapaliśmy się spać tym bardziej, że zaczynała się niedziela.
Annika z koleżanką sprawnie wskoczyły do auta i z werwą ruszyły do Flensburga na zasłużony odpoczynek.
Przypuszczam, że były wcześniej w łóżkach, niż my, którzy mieliśmy do pokonania dwa piętra Achimowego domu.
Mimo późnej, albo raczej wczesnej pory, Mariusz zabarykadował się w jednej z łazienek oddanej do naszej dyspozycji. Wyszedł po dłuższej chwili w obłokach pary oglądając zawartość swojej torby.
– Co ty, brałeś jeszcze prysznic?!- nie mogłem wyjść z podziwu.
– Ja – nie – oczami pokazał na wypraną torbę.
– To dlatego tak się do niej tuliłeś?! A partytura, co z nutami?!
Mariusz machnął ręką z rezygnacją.
– Będę grał z pamięci…
Ciężka jest dola polskiego koordynatora…
Po powrocie do domu zdaliśmy Marii relacje z jakże udanej i owocnej wyprawy. Nasze słowa zostały poparte oficjalnymi listami z podziękowaniami od Achima i Anniki.
Podwaliny pod zjednoczoną Europę zostały zrobione!
Wkrótce doczekaliśmy matur. Była to pierwsza matura pod kierownictwem Marii, nic więc dziwnego, że chciała mieć dopięte wszystko na ostatni guzik.
Po wielu przygotowaniach nastąpił wreszcie czas na egzamin pisemny z języka angielskiego.
Fachowcy z kuratorium dostarczali nam coraz to ciekawsze zarządzenia, zakazy i nakazy dotyczące przeprowadzenia samego egzaminu.
Byłem pod wrażeniem, jaka ogromna machina, jaka armia ludzi pracuje nad tym, żeby utrudnić życie abiturientom i komisjom maturalnym, utajniając wszystko w czambuł.
W końcu już sam nie wiedziałem, czy jestem krokodyl Giena czy aligator Willy?
Punktualnie o dziewiątej Maria powitała abiturientów i przedstawiła skład komisji egzaminacyjnej – czyli mnie oraz Walę, bardzo surową i bardzo solidną panią od angielskiego.
Następnie łamiąc pieczęcie wydobyła arkusze z zadaniami. Rozdaliśmy je naszym, jeszcze niedawno uczniom.
Machina ruszyła.
Przez dwie godziny nikt nie mógł teraz wyjść za potrzebą, również komisja musiała siedzieć przykuta do krzeseł, a osobliwie przewodnicząca komisji.
Minęła godzina.
Ponieważ nie mogliśmy otworzyć koperty z kluczem odpowiedzi, rozwiązywaliśmy zadania z Walą samodzielnie.
Dyskretnie nawiązałem kontakt wzrokowy z moimi uczniami. Mrugali oczami, że jest OK, ale dobrze by było jakbym podszedł.
Odmrugałem, pokazując wzrokiem na Marię, która siedziała w postawie królowej Saby dając jednocześnie do zrozumienia, że będzie dobrze.
W tym czasie przed bramą szkoły rozgrywała się inna- jak to nazywał Kazimierz- psychodrama z zawirowaniami.
Na parkingu stało kilka aut rodziców naszych abiturientów, a w nich stremowane do granic możliwości matki. Trzeba przyznać, że w ogromnej większości były to bardzo miłe kobiety z dużą klasą i kasą też.
Właścicielki nadmorskich kurortów, wytwórni, hoteli oraz żony mężów, którym mimo dużych pieniędzy nie odbijała palma.
Ale o dziesiątej rano tego majowego poranka byli to tylko zatroskani o swoje pociechy rodzice.
Zatroskani bardzo.
Ponieważ żelazna brama broniła wstępu do szkoły podczas trwania egzaminu, stali wszyscy w swoich eleganckich kreacjach i odświętnych garniturach. Litościwe słońce odparowywało z nich najdroższe perfumy i wody kolońskie, które od czasu do czasu porywał wiatr, aby dla przekory uderzyć nimi niespodziewanie w nozdrza przechodzącej tędy właśnie na cmentarz emerytki albo zagalopowanego listonosza.
W ten oto niespokojny czas pojawił się nagle słynny niebieski rower i niemniej słynny jego właściciel. Przywiózł ze sobą inny zgoła zapach, choć nie mniej szlachetny, albowiem jak powszechnie wiadomo, Mariusz przepadał za dobrą i dobrze doprawioną, osobliwie czosnkiem kuchnią.
Zatrzymał swój pojazd przed zamkniętą furtą szkoły.
Ponieważ był osobą nie tylko bardzo dobrze znaną ale także powszechnie lubianą, panie obstąpiły go natychmiast:
– Panie profesorze, stoimy tu już od godziny i nie wiemy, jak tam przebiega matura?! Czy dobrze, czy dobre pytania, czy sobie poradzą?! Przecież do trzynastej my tu umrzemy ze strachu, NIECH PAN COŚ ZROBI!!!
Tym paniom nawet naczelnik wydziału oświaty by się pewnie długo nie opierał, a co dopiero biedny nauczyciel świeżo mianowany…
– No dobrze drogie panie, ale co ja miałbym zrobić?
– Niech pan jakoś przeniknie do szkoły i wyciągnie od pana Marka wiadomości, to jedyna możliwość!
Tak oto zostałem najsłabszym ogniwem w misternie kutym łańcuchu Ministerstwa Oświecenia Publicznego.
Mariusz, zostawiwszy rower pod opieką rodziców przystąpił do akcji, która natychmiast natrafiła na przeszkodę w postaci Danusi- sekretarki szkoły. Jej gabinet, przestronna przybudówka, znajdował się bowiem tuż po drugiej stronie blaszanej furty.
Mariusz użył domofonu.
– Danusiu, witaj, tu Mariusz, ja muszę…
– Mariusz, nawet o tym nie myśl! Maria zakazała wpuszczać kogokolwiek do trzynastej, nie ma mowy, nie możesz wejść!- spanikowała sekretarka.
– O ty cerberze jebany…- wyrwało się Mariuszowi, na szczęście był wciąż na odbiorze. Za plecami wzrok pachnących pań był więcej niż błagalny…
Tymczasem w wyciszonym pomieszczeniu klasowym panował nastrój wielkiego skupienia. Zgodnie ze wskazówkami udzielonymi moim uczniom ostatniego dnia zajęć, pierwsze dwie godziny staramy się dać coś z siebie, ściąganie dopiero po jedenastej, kiedy uśpiona zostanie czujność komisji.
Spojrzałem dyskretnie w bok: Maria pochłonięta wypełnianiem arkusza sprawozdania wpisywała ile osób stawiło się, ile zemdlało przy otwieraniu koperty z pytaniami, ilu nie miało białej koszuli albo dłubało w nosie wraz z podaniem czasu zdarzenia.
Wala walczyła z testem, wpisując ołówkiem i zakreślając odpowiedzi. Zafascynowały mnie jej okulary: ciężkie i grube oprawki zatrzymały się na samym końcu nosa, jakby nie mając pewności, czy w tak uroczystej chwili mają prawo jebnąć z hukiem o blat stołu dając Marii powód do rozszerzenia sprawozdania w rubryce „Wypadki szczególne”.
Takich sprawozdań podczas każdej matury produkowano tysiące.
Były one następnie opracowywane przez setki urzędników, z których każdy brał za to pieniądze.
Tymczasem Mariusz zmienił taktykę. Ponieważ miał swoje klucze do szkoły, sforsował bramę, przy różnych wyrazach uwielbienia ze strony pań.
– Mariusz! Maria…
– Posłuchaj Danusiu- powiedział swoim spokojnym głosem Mariusz sprawiając, że Danusia naprawdę zamieniła się w słuch…
– Wiesz o tym, że mam w dupie tę durną maturę, bo za godzinę rozpoczynam generalną próbę chóru na uroczystość pożegnania maturzystów, na które to pożegnanie w teatrze zaproszone są ważne oraz bardzo ważne osobistości. Cudem udało mi się zdobyć godzinę na próbę w teatrze.
– No dobrze Mariusz, ale Maria…
– Maria zabije mnie i ciebie też przy okazji, jeśli chór nie zabrzmi, a nie zabrzmi – tu Mariusz podniósł głos oraz palec wskazujący – jeśli nie będę miał partytur dla nich, które są w moim gabinecie muzycznym!
– To co ja mam zrobić? Przecież nikt nie może wejść do szkoły do trzynastej?!
– Posłuchaj mnie, zrobimy tak… – Mariusz objął ramieniem Danusię i konfidencjonalnym szeptem wykładał jej swój plan punkt po punkcie.
Kiedy upewniłem się, że Wali okulary są wciąż na miejscu, powróciłem do rozwiązywania testów. Nie były łatwe, ale za to typowe, dziesiątki podobnych przerobiliśmy w klasie. Również krótka i długa forma pisemna nie powinna być problemem, to wszystko tłukliśmy do znudzenia.
Przeszedłem do następnej części testu, gdy nagle dało się słyszeć dyskretne pukanie. Panie początkowo nie zwróciły na to uwagi, ale gdy powtórzyło się, Maria podniosła czujny wzrok.
Powolutku i ze skrzypieniem otworzyły się drzwi… Zamarliśmy. Tylko duch miał prawo je otworzyć?!
Zamiast niego, na wysokości klamki pojawił się charakterystyczny, zakrzywiony nos, za którym ostrożnie wsunęła się reszta twarzoczaszki…
– Mariusz…! – krzyknęła szeptem Maria.
Zgarbiony Mariusz skłonił się abiturientom. Jego flanelowa koszula i spodnie zwane kakofoniksami, spięte na dole specjalnymi spinaczami, aby nogawki nie wkręciły się w łańcuch zupełnie nie komponowały się z naszymi sztywnymi koszulami, garniturami oraz sztybletami na nogach.
Mimo to wywołał dyskretny szelest sympatii ze strony piszących, zgaszony natychmiast przez Marię:
– Proszę, ale ludzie, proszę o ciszę!
Mariusz doszedł do stołu prezydialnego tak, jakby od lat ćwiczył poruszanie się w rejonie ostrzeliwanym przez wroga.
– Mariusz, co ty, no jak ty tak, no przecież…!
– Mario, ja przyszedłem po nuty, ale Danusia nie chciała mnie wpuścić, bo to przecież matura, to wiesz, dobrze jakoś tak…
– Mariusz!
– …i wtedy zadzwonił telefon i okazał się to być Achim- Mariusz relacjonował spiętej do granic możliwości Marii teatralnym szeptem.
– Profanacya– mruknęła pod nosem na to wszystko Wala, ale walec już ruszył i nic nie mogło go zatrzymać.
– Achim, wiesz Mario, ja tam trochę jak umiałem, po angielsku, ale on te swoje „ zizis” i tylko tyle zrozumiałem, że jakaś bardzo ważna sprawa, chodzi o Twój przyjazd do Flensburga…
– To, ale to mogłeś mu powiedzieć, że ja mam teraz maturę, niech zadzwoni później!
– Mario, tak zamierzałem właśnie zrobić, ale zabrakło mi słów i tylko tyle, że powiedziałem, żeby zadzwonił za dziesięć minut, to jakoś się z nim pogada czy jak ?!
– Ale ja nie mogę się ruszyć do jedenastej!
-To już ja nie wiem Mario, on zaraz znowu zadzwoni, a wiesz, Danusia…
Mariusz manewrował po mistrzowsku doprowadzając Marię do jednego, jedynego możliwego rozwiązania:
– Marek, weź, weź ten, idź na dół, bo Achim ma dzwonić, powiedz mu, że ja, że ty zadzwonisz po trzynastej.
– Dobrze Mario, tak i powiem- zgodziłem się pokornie.
Wycofaliśmy się i po cichutku zamknęliśmy za sobą drzwi klasy.
Pusty korytarz należał już do innego świata. Popędziłem do klatki schodowej kierując się w dół, do biura Danusi.
– Gdzie leziesz?!- Mariusz złapał mnie za rękę i pociągnął na górę.
Piętro wyżej, w wydzielonej klasie dwie panie – mamy, koleżanki tych z dołu przygotowywały posiłek dla biedaków pocących się nad matura oraz dla szanownej komisji.
– Panie Mareczku ( jak ja kurwa lubię, jak tak do mnie mówią!) proszę cola, tylko duszkiem, bo kolejka!
Zanim zorientowałem się w podstępie, wywaliłem faktycznie duszkiem zawartość plastikowego kubka. Cola okazała się być tylko zabarwiaczem dla Jasia Wędrowniczka. Nie powiem, weszło.
– Pan zagryzie!
Oczywiście, pan zagryzł kanapką ze świeżego chleba ( jeden z ojców miał piekarnię) z wędzonym łososiem ( od właściciela kilku kutrów w Ustce) .
– Niech pan teraz mówi!
– Drogie panie, nie jest źle, testy są do przejścia, zadania typowe, wszystko przerabialiśmy, nie powinno być problemów- Indianin Najsłabsze Ogniwo zaczął sypać:
– Po jedenastej przejdziemy się z Walą wzdłuż ławek i zobaczymy, jak idzie praca. Jeśli będzie trzeba, to rzucimy okiem, nie będzie problemów, będą dobre oceny.
Ponieważ wlałem miód w serca pań, co za chwilę zostało przetransmitowane przez komórki na zewnątrz, panie wlały mi następny kubek Jasia w ramach rewanżu.
– Bardzo dziękuję, z miłą chęcią, ale ja muszę zachować trzeźwość umysłu, bo właśnie teraz będzie najbardziej potrzebny…
– No, Marek, pewnie, że tak, to ty wypijesz po maturze…- co mówiąc Mariusz przejął mój kubek i wychylił jego zawartość, zagryzając kolejną kanapką z łososiem.
Uspokoiwszy mamy wyszliśmy z Mariuszem na korytarz.
– No dobrze, ja wracam, ale co mam powiedzieć Marii?!
– Po pierwsze nie chuchaj jej w nos, tylko powiedz z dystansu tak: jak przyszedłeś do sekretariatu dzwonił Achim, ale rozmowa się rozłączyła. To samo zezna Danka. Achim próbował wprawdzie jeszcze raz, ale było to samo.
– No dobrze, ale jak ona sama zechce pogadać z Achimem i do niego zadzwoni?!
– To przecież nie pogada sama, bo nie mówi po angielsku ani po niemiecku! Weźmie ciebie, a ty już tam dobrze namiksujesz… Zresztą, ja jeszcze tam wpadnę do pań na górę i sprawdzę, czy przekazały wszystko dobrze…
Zgodnie z moimi oczekiwaniami, matura pisemna wypadła nieźle. Maria, mimo Mariusza i moich nagabywań, nie miała głowy na telefon do Achima. Poprosiła mnie jedynie, abym przesłał mu fax wyjaśniający sytuację.
Co uczyniłem:
„Halo Achim!
Pozdrawiamy Cię serdecznie ze Słupska! Mamy nadzieję, że u Ciebie wszystko OK.? Nasza szkoła jest w trakcie matur, jesteśmy bardzo zajęci. Odezwiemy się ponownie wkrótce.
Serdeczne pozdrowienia…”
Matura ustna z języka angielskiego przypadała na Dzień Matki.
Mój Stefan, który od dłuższego czasu przygotowywał się do roli bociana w przedstawieniu dla mam w maluchach w swoim przedszkolu, upewnił się w przeddzień, czy mama będzie tego dnia.
– Nie wiem Stefciu, zobaczę, czy szef mnie puści.
– Słuchaj, masz pięć minut do przedszkola z pracy, wytłumacz szefowi, jest przecież Dzień Matki.
– Ale wiesz, jaki on jest, zobaczę jeszcze…
Rano odwiozłem Stefana i Igora do przedszkola.
– Mama będzie?- upewnił się jeszcze Stefan.
– Nie przejmuj się Stefciu, będzie dobrze- tylko tyle mogłem mu zagwarantować.
Jego czarne oczka odprowadziły mnie kiedy wychodziłem.
Teraz musiałem już myśleć tylko o maturze. Z rozdartym sercem…
Zasiedliśmy w gabinecie muzycznym : Maria, ja i Tomek.
Był to młody, ambitny anglista, bardzo lubiany przez młodzież. Zawsze starał się mieć groźną i jakby zaaferowaną minę. Pod tą maską krył się fajny kumpel, świetny fachowiec, chociaż na co dzień za bardzo zabiegany.
Jako pierwsza zdawała jego uczennica. Tomek uprzedził nas, że mogą być kłopoty, to było wyjątkowo znerwicowane dziewczę.
Tak było i tym razem- nerwy pożarły ją całkowicie.
Siedziała przed nami i patrząc na swoją kartkę z pytaniami w kółko kręciła głową, że nie, ona rezygnuje.
Spojrzeliśmy z Tomkiem po sobie. Trzeba jej jakoś pomóc.
– Halo, my name is Marek, this is Maria, and that is Tom, and what is your name?-zacząłem od najprostszego zadania, żeby usłyszała, jak brzmi jej głos.
– Gosia.
– Well, Gosia, have you got any brothers or sisters?- Tomek przyszedł mi z pomocą.
– Yes, one brother, his name is Bartek– Gosia zaczęła łapać wiatr w żagle.
– Where do you live, Gosia?
– On Partyzantów… Banditen Strasse!– wybuchnęła histerycznym śmiechem Gosia.
Po opanowaniu sytuacji wyciągaliśmy z niej pomału odpowiedzi z arkusza pytań. Jak było do przewidzenia, była dobrze przygotowana, tylko nie emocjonalnie.
Zdała na mocną trójkę.
Uff!
Następne osoby wymiatały już nieźle, co sprawiło, że uśmiech zagościł na twarzy Marii. Ale nie na mojej. Spojrzałem na zegarek- za kwadrans zaczyna się przedstawienie… Pozostawało mi tylko mocno wierzyć, że mama Stefana jednak dotrze. A jeśli nie?
Te czarne oczka i ten wierszyk powtarzany przez wiele wieczorów…
No ale ja przecież jestem w komisji maturalnej i nie mogę się stąd ruszyć!
Za dziesięć minut… za siedem…
Odwróciłem się do Tomka i szepnąłem mu do ucha:
– Tom, jadę do przedszkola na Dzień Matki, będę za pół godziny, dasz radę?!
Tom odchylił nieco głowę, żeby lepiej mnie widzieć, następnie skłonił się bliżej i zrobił taki gest, jaki robią żony mężów wracających późno do domu, aby stwierdzić u nich poziom zawartości alkoholu w wydychanym powietrzu.
– Sure, go!
Teraz przybrałem minę ze świętego obrazu przedstawiającego cierpienia pierwszych Chrześcijan i zwróciłem się do Marii:
– Mario, zejdę do Danusi po jakieś krople na żołądek, chyba coś wczoraj zjadłem…
– Uhm… – Maria zajęta była wypełnianiem arkuszy.
Błyskawicznie dopadłem auta i z piskiem opon ruszyłem. Do przedszkola nie było zbyt daleko, ale za to cała ulica zatarasowana była zaparkowanymi samochodami rodziców. Nie miałem wyjścia. Porzuciłem auto w jedynym wolnym miejscu: bramie wjazdowej do przedszkola. Pędząc do budynku rzuciłem kluczyki panu Antoniemu, konserwatorowi:
– Panie Antonii, jakby pały się pojawiły to pan powie, że to pana auto i poszedł pan tylko po klucze od bramy, OK.?!
– Kumam czaczę panie Marku, się nie martwi, damy radę.
Zdyszany wpadłem na piętro, gdzie w niewielkim pomieszczeniu siedziały wszystkie mamy.
No, oprócz jednej.
W tym momencie zza kurtyny zaczęły wychodzić maluchy. W pierwszej parze szedł Stefan za rączkę z Kamilą, córką Mariusza. Ubrany w czerwone rajtuzki, białą bluzeczkę i czapkę z brystolu z długim bocianim dziobem rozglądał się po dziesiątkach obcych twarzy, szukając tej jednej, jedynej dla której bocian śpiewał piosenkę o ślimaku.
Pomachałem do niego z ostatniego rzędu. Gdy mnie spostrzegł, jego czarne oczka zaiskrzyły się i dyskretny uśmiech przebiegł po twarzy. Ale natychmiast przybrał poważną minę, bo przecież to srogi bocian był!
Poczułem, jak wielki kamień spada mi z serca, jak nic innego nie jest w tej chwili ważne, nic na całym świecie nie było ważniejsze od piosenki o ślimaku w wykonaniu mojego małego, dzielnego bociana!
Krótki spektakl trwał tyle, ile mogą pomieścić te małe główki. Stefan przybiegł do mnie w podskokach.
– No stary, ty chyba zostaniesz aktorem, co za piękne przedstawienie! Muszę wracać do szkoły, zobaczymy się wieczorem… ale ale, czy bociany lubią lody truskawkowe?!
Przeskakując po dwa schody wypadłem przed budynek. Pan Antonii podrzucił mi kluczyki uśmiechając się do swoich myśli.
– Dzięki, jutro przyjadę z piwem!
– No, jak nalega…
Z piskiem opon mózgowych wracałem do szkoły.
Wpadłem uskrzydlony znowu przeskakując po dwa stopnie dotarłem do klasy.
– Co pan taki radosny panie profesorze?- grupka zdających czekała jeszcze pod drzwiami.
Racja, przecież jestem boleściwy na tle zatrucia żołądkowego!
Przybrałem najmizerniejszą minę z możliwych i wsunąłem się do klasy. Ku mojemu zdumieniu minęło pół godziny w ciągu której zdążyli przepytać jedną osobę.
Maria oderwała się od arkusza.
– Co tak długo?!- wyszeptała.
Pokazałem na żołądek.
Zająłem swoje miejsce obok Tomka. Spojrzał na mnie badawczo przez chwilę i widząc moje roześmiane oczy parsknął śmiechem, natychmiast jednak opanowując sytuację zapytał zdającego nieszczęśnika:
– Next question please…
Po skończonym egzaminie zeszliśmy do pokoju nauczycielskiego. Wciąż jeszcze byłem pod wrażeniem ostatnich godzin, gdy nalewając sobie kawę z ekspresu usłyszałem słowa dobiegające gdzieś zza moich pleców:
– …no, już mam te bilety, nieeee, tam żadna druga klasa, wiesz, to najpierw tam przesiadeczka, ale za to potem do samego Zakopca, nieee, to wiesz, po co, tam jakiś wiesz, taki szlak tam, wiesz, po wódeczkę, no, jakiś też tam pewnie wiesz, jakiś wieczorek zapoznawczy, to wiesz, walczyka jakiegoś tam pod wódeczkę, śledzika, wiesz…
Postawiłem kawę na parapecie i – mając go wciąż strzelającego do mnie – na godzinie szóstej wyrwałem na pełnej szybkości z pokoju.
Na parkingu przed szkołą spotkałem Tomka. Patrzył na mnie uważnie. Nie mówił nic i to było zobowiązujące.
Opowiedziałem mu wszystko jak na świętej spowiedzi. Spojrzał na mnie zdumiony. Wreszcie powiedział:
– Wiesz, mój syn ma już prawie miesiąc… Mam nadzieję, że też będę dla niego takim ojcem, trzymaj się stary!
Wsiadłem do samochodu, zdjąłem marynarkę, krawat i mając dosyć wrażeń ruszyłem do domu. Dębnica Kaszubska była oddalona o jakieś 15 kilometrów. Wlokłem się powoli nie biorąc udziału w normalnym na tej trasie wyścigu rzęchów.
Przy wyjeździe z miasta ktoś zamachał. Zatrzymałem się. Przystojny i dobrze ubrany młody człowiek pochylił się do okna:
– Przepraszam, można z panem do Dębni… pan Marek!
– Darek?! Wskakuj, stary, gdzie się podziewałeś tyle czasu?!
– Mieszkam teraz w Warszawie, przyjechałem odwiedzić dziadka, no i stare kąty. A pan wciąż tu?
– Jak widać…
Darek chodził do szkoły podstawowej w Dębnicy, kiedy ja zaczynałem tu karierę nauczycielską po naszym kilkuletnim pobycie na Bawarii. Byłem ich wychowawcą, gdy byli klasą VII d.
Darek dołączył jako drugoroczny i natychmiast przejął inicjatywę w klasie. Wychowywał go dziadek; ojciec, który nie bardzo przyznawał się do Darka mieszkał w Warszawie, o matce niewiele było wiadomo.
– Pamięta pan te prace ręczne? Wie pan, byłem wtedy głupi, ale jestem panu bardzo wdzięczny, że tak pan to załatwił, często o tym myślę, wie pan?
Pamiętam… Oprócz tego, że byłem wówczas polonistą, prowadziłem też w-f, zpt i Bóg wie co jeszcze.
Wydarzyło się to na jednej z lekcji prac ręcznych w mojej klasie. Ustaliliśmy, co mają robić, dostali narzędzia i przystąpili do pracy- niewielka grupka chłopców.
Zabrałem się za dziennik, w którym jak zwykle miałem spore zaległości. Zauważyłem wprawdzie, że kilku chłopców otoczyło szczelnie stół Darka, i już miałem powiedzieć, żeby się rozeszli do swoich zadań kiedy… padł wystrzał!
Chłopcy odskoczyli na bok, tylko w powietrzu unosił się błękitny dymek. Darek stał z młotkiem przy swoim imadle, w które wkręcona była łuska. Był blady.
Doskoczyłem do niego.
– Co to kurwa było?! – nie panowałem nad sobą.
– Nabój gazowy proszę pana.
Sekundę stałem jak zaklęty.
– Dobra, otwierać wszystkie okna szeroko, ubierać kurtki, idziemy na spacer na Dębnicę!
Dym zaczynał robić swoje, wszystkim zaczęły lecieć łzy i piec oczy. Wykręciłem łuskę z imadła i schowałem do kieszeni.
– Wypad panowie, raz, raz!
Szczęście w nieszczęściu polegało na dogodnym usytuowaniu klasy do prac ręcznych. Był to niewielki budyneczek oddalony od głównego gmachu szkoły. Przy odrobinie szczęścia można było mieć nadzieję, że nikt nie usłyszał.
Wyszliśmy w mglisty, paskudny listopadowy poranek. Po kilku minutach podszedłem do Darka.
– Co ci odwaliło?!
– Tak jakoś, sam nie wiem…
– Jak myślisz, co powinienem teraz zrobić?!
Darek tylko spojrzał na mnie błagalnie…
– Dlaczego pan wtedy nie zgłosił tego do dyrektora, panie Marku? – zapytał gdy dojeżdżaliśmy pomału do Głobina.
– Wiesz co by było z tobą, drugorocznym rozrabiaką z nadzorem kuratorskim?! Ja też dostałbym po dupie, ale pewnie nie tak, jak ty Darek. Zresztą… miałem dług wdzięczności…
– ???
– Posłuchaj… Kiedy wyjeżdżałem z Piły na studia do Słupska, mój tato Aleksander otworzył szafę i wydobył z niej jeden z wielu nielegalnych rewolwerów. Był to mały bębenkowiec na gazowe kapiszony, wówczas zdawało nam się, że jest to potężna broń.
Wręczył mi go w tajemnicy przed mamą i powiedział, że ten Słupsk jakoś mu się nie podoba i mam to wziąć, żeby nie szarpać się z byle chujem, tylko wywalić mu cały bęben między oczy w razie potrzeby ma się rozumieć i poprawić kolbą.
Chodziłem dumny, choć niewiele osób wiedziało o mojej Wunderwaffe. Zwykle nosiłem go w górnej kieszeni mojej zielonej kurtki, takiej jaką miał Maciek Chełmicki w „Popiele i Diamencie”. Na klapie kieszeni był też orzełek z koroną.
W tym czasie sympatyzowałem z Beatą, moją przyszłą żoną. Nie uszło to uwadze złośliwej pani Krysi z dziekanatu, która robiła kąśliwe i obleśne uwagi na ten temat.
Pewnego dnia poszedłem po jakąś pieczątkę do legitymacji. Przewiesiłem kurtkę przez ramię i wszedłem do dziekanatu. Za wysoką ladą siedziała pani Krysia, obsługująca z cierpiętniczą jak zwykle miną jakąś studentkę.
Nagle… rozległ się ogromny huk! Pomyślałem, że maszyna do pisania spadła na podłogę, ale w tym samym momencie dziewczyna stojąca przy ladzie oddzielającej interesantów od królestwa pani Krysi chwyciła się za łydkę i z przerażeniem patrzyła na środek wykładziny, gdzie leżał… mój rewolwer.
Szybko skojarzyłem fakty. Rzuciłem kurtkę na podłogę i z przepraszającym uśmiechem podniosłem ją razem z bronią.
– To ja przyjdę później- zadeklarowałem i pospiesznie opuściłem dziekanat.
Teraz pracowałem jak automat: wpadłem do ubikacji i zamknąłem się w kabinie. Obrazy przesuwały mi się przed oczami, był też ten z filmu „Polskie Drogi”, w którym Kuraś chowa pistolet w spłuczce. Poszedłem za jego przykładem, uprzednio jednak opróżniając bęben z kapiszonów, które schowałem w …skarpecie.
Ochłonąwszy wstępnie wyszedłem na zewnątrz. Budynek wydziału humanistycznego kipiał życiem, wbrew wszystkiemu, co mnie spotkało. Spojrzałem na ten świat, który już za chwilę, relegowany z uczelni będę musiał opuścić. Zrobiło mi się żal. Bynajmniej żal…
Z szybkością błyskawicy przemknął obok mnie Witold, mój przyszły dyrektor ze „Społeczniaka”, który musiał jeszcze przedtem przejść etap starosty roku.
– O, Marek! Słuchaj, dziekan chce cię widzieć- wyrzucił z siebie i popędził dalej.
Podszedłem do mojego przyjaciela, z którym oprócz tego, że niejedno razem przeszliśmy w ogólniaku w Pile, to teraz mieszkaliśmy na stancji. Jednym słowem był to mąż zaufania: Witold Jot, którego pieszczotliwie nazywaliśmy Witulą.
Stał on w towarzystwie atrakcyjnych koleżanek z roku, którym bardzo podobały się opowieści przystojnego młodzieńca. Niestety, musiałem zakłócić tę sielankę.
– Witold, pozwól na chwilę…
Odeszliśmy na stronę. Kąciki jego ust opadły, co oznaczało najwyższy stan zaniepokojenia.
– Co się stało?!
Powiedziałem.
Kąciki ust opadły jeszcze bardziej, Witula rozejrzał się dokoła po budynku wydziału humanistycznego zbierając myśli aż zadecydował:
– Marku, u dziekana idź w zaparte! Do końca! Ja zaopiekuję się spluwą, no idź, wszystko będzie dobrze!
Jakże chciałem w to wierzyć…
Wszedłem do dziekanatu.
Pani Krysia stała przy otwartym oknie z chusteczką haftowaną co miała cztery rogi przy nosie.
Sprawiło mi to jakąś małą satysfakcję.
– Pan dziekan chciał mnie widzieć… – zagaiłem.
Pokazała tylko ręką za siebie kierunek, gdzie dziekan miał swój gabinet.
Wszedłem tam jak na szafot, nie specjalnie dbając o formy towarzyskie. Dziekan był słusznej postury człowiekiem po pięćdziesiątce. Mówiono, że jest czerwony jak słońce na wschodzie, ale mnie to akurat w tym momencie najmniej obchodziło.
– Aaaaaa! Jest nasz strzelec! – ucieszył się dziekan na mój mizerny widok. – No, niech pan pokaże tę armatę, z której pan strzelał!- zainteresował się.
Pomny instrukcji Wituli poszedłem w zaparte.
– Ale ja z niczego nie strzelałem!
– … panie dziekanie – dodał jakiś chudy, kudłaty człowieczek układający książki na półce, którego wcześniej nie zauważyłem. – Należy zwracać się „panie dziekanie”.
– Panie dziekanie… – dopowiedziałem bez przekonania.
– To jak to było? – zainteresował się dziekan.
– No… to było tak …
– … panie dziekanie – dorzucił kudłaty nie odrywając się od półki z książkami.
– … panie dziekanie… Bo do mojej gospodyni, tam gdzie wynajmujemy stancję, przyjechali wczoraj Niemcy, takim dużym, białym audi… – w miarę, jak unosiła mnie fantazja na swoich skrzydłach, fizycznie czułem, jak rośnie mi nos.
– …i dzisiaj rano tam na ziemi przy aucie leżała taka zielona kapsułka jakaś, to ją wziąłem do kieszeni w kurtce, bo może się kiedyś przydać, wie pan…
– … panie dziekanie – kudłaty zaczynał mnie już irytować swoim wazeliniarstwem.
– … panie dziekanie, no i dzisiaj przyszedłem po pieczątkę do legitymacji i ta kapsułka musiała mi wypaść i niechcący ją zdepnąłem i… – urwał mi się wątek.
Dziekan siedział za biurkiem, wyglądał jakby przyszedł na wywiadówkę do syna z podstawówki i teraz z trudem mieścił się w szkolnej ławce. Nie przeszkadzało mu to jednak przyjrzeć mi się uważnie. Wreszcie zaproponował cedząc słowa:
– Bo jak pan chce sobie postrzelać, to możemy panu to umożliwić, jeden telefon i jest pan w naszych słupskich niebieskich beretach!- niespodziewanie zarechotał ze swojego dowcipu, a wzmocnione echo dobiegło od strony półki z książkami.
Ponieważ było to tuż po zniesieniu stanu wojennego, taka opcja była bardzo prawdopodobna.
– Mój tato, major saperów, powiedział mi kiedyś, że w naszej rodzinie mężczyźni już dosyć się nawojowali, czas teraz na naukę, więc wysłał mnie na studia, a ja …
Dziekan przyglądał mi się badawczo, wręcz przeszywał mnie wzrokiem. Po jego skupionej twarzy widać było, że coś mocno rozważał. Długo. Mnie natomiast było wszystko jedno; moje nerwy chciały już do domu.
– Z drugiej strony jednak…- dziekan już mówił, choć jeszcze myślami tkwił w poprzednim wątku – szkoda by nam było stracić tak cennego studenta.
Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, po czym zawyrokował:
– Niech pan już więcej nie strzela, z czegokolwiek. A teraz proszę iść i przeprosić panią Krystynę.
– Nie omieszkam, dziękuję…
– PANIE DZIEKANIE- powiedzieliśmy chórem z kudłatym układaczem książek.
Wielka ulga. Wyszedłem wprost do dziekanatu, z wciąż zapłakaną panią zagryziarą Krystyną.
Przystanąłem na chwilę ważąc coś w myślach.
– Pan dziekan kazał mi przeprosić panią… Może to wyglądało tak, jakbym to specjalnie…
– Tak, tak to właśnie wyglądało!-przerwała mi pani Krysia, ale nadmiar zaciągniętego powietrza w celu dokonania tej riposty wywołał u niej nagły atak kichawicy nosowej.
– No to ja już pójdę…
Kiedy otworzyłem drzwi dziekanatu zobaczyłem sporą grupę przyjaciół z roku. Wśród nich wyróżniał się potężny niedźwiedź Lechu i wysoki jak leszczyna Mirek, który na mój widok zawołał:
– Naprawdę to zrobiłeś!
– Ale co?
– No, wpadłeś do dziekanatu, wystrzeliłeś i powiedziałeś, że jak pani Krysia nie przestanie was się czepiać, to ją zastrzelisz!
– Nie, ja… – nie było mi dane dokończyć, bo wszyscy mi gratulowali i ściskali. Z tyłu stał Witula, który uśmiechał się dobrodusznie i leciutko kiwał głową. Kąciki ust prawie dotykały uszu.
Tego dnia reszta zajęć została przeniesiona do pobliskiego Lasku Północnego. Wysupłałem ostatnie grosze i kupiłem skrzynkę ohydnego piwa „Pirackie”, przy którym na spokojnie musiałem raz za razem zdawać relację ze strzelaniny…
Dojeżdżaliśmy pomału do Dębnicy.
– Widzisz, Darek, gdyby wówczas dziekan chciał, bez problemu mógłby udowodnić mi, że nie było żadnej tajemniczej kapsułki, zapytać dziewczynę, co mi wypadło z kieszeni, albo zadzwonić do mojej gospodyni i zapytać o Niemców. Chyba wiedział, że warty jestem tego, żeby nie łamać mi życia. Jego jeden telefon i nie wiem, gdzie byłbym dzisiaj…
Dlatego wtedy wziąłem was na spacer.
Zatrzymaliśmy się pod „Daglezją” w Dębnicy Kaszubskej.
– Co tam właściwie robisz, w tej Warszawie, Darek?
– Uczę się w pomaturalnym studium ratownictwa.
– To trzymaj się stary i pamiętaj, żeby pomagać ludziom!
– Dzięki za podwiezienie i… za wszystko!
Spotkanie z Darkiem poruszyło kamień, który wywołał lawinę wspomnień…
Był rok 1993, właśnie wróciliśmy po prawie czterech latach z Bawarii i osiedliśmy w Dębnicy Kaszubskiej. Przez przypadek, bo akurat tam był dom do kupienia – mały, poniemiecki z wielkim zapuszczonym ogrodem.
Zacząłem pracować w dębnickiej szkole podstawowej jako polonista.
Szkoła mieściła się w starym, poniemieckim budynku z czerwonej cegły i była gmachem przygnębiającym.
Z niedowierzaniem patrzyłem na moje klasowe dzieci – dostałem klasę czwartą i piątą. W większości pochodziły z popegeerowskich wiosek, rozrzuconych gdzieś za lasami. Dla nich Dębnica była stolicą świata. Niewielu z nich było w Słupsku, a jeśli już, to z wizytą u lekarza specjalisty i szybciutko z powrotem, bo trzeba było zdążyć na jedyny PKS do domu.
Do szkoły były przywożone osinobusem, czyli starem z kabiną pasażerską zamiast skrzyni. Tam, gdzie star nie docierał, jeździł ciągnik z przyczepą , która była tuningowaną wersją kabiny ze stara.
Dzieci chętnie przyjeżdżały do szkoły, bo tu czekała na nich darmowa miska zupy wydawana podczas długiej przerwy, oraz chleb bez ograniczeń. Tyle miała im do zaoferowania wolna ojczyzna.
Patrzyłem na te zziębnięte dzieci w trampkach, letnich wiatrówkach i myślałem o elitach w sejmie wykłócających się o podwyżki diet poselskich.
Wszystko to działo się w tym samym kraju i w tym samym czasie.
Patrzyłem na nich i mówiłem: – Uczcie się, to wasz jedyny ratunek, żeby wyrwać się z waszych wiosek w świat, uczcie się, żeby żyć lepiej od waszych rodziców!
Po czterech latach, gdy byłem już w Słupsku, uczyłem kilkoro z moich byłych uczniów w szkole wieczorowej. Wszyscy zdali maturę i mam nadzieję, że już nie wrócili do tej biedy…
Tymczasem ministerstwo Oświecenia Publicznego wymagało ode mnie zgodnie z rozkładem materiału opracowanym przez zespół specjalistów, abym nauczył Krzyśka i jego siostrę różnicy między przydawką a przysłówkiem.
Krzysiek był bardzo układnym, spokojnym i uśmiechniętym chłopcem. Pochodził z jednej z tych zapomnianych wiosek. Po długiej, dwudziestominutowej przerwie zaczynał wykazywać niepokój, bo lekcje ciągnęły się w nieskończoność, a tam krowy, inwentarz, prace polowe.
Nie, nie miałem serca. Zamiast przydawki wzięliśmy się za lekturę „Dywizjonu 303” Fiedlera.
Kiedy minął termin przeczytania książki zrobiłem kartkówkę ze znajomości tekstu. Na pytanie” Kim był sierżant Frantisek?” otrzymałem jasną odpowiedź: ”Sierżant Frantisek był majorem!”.
Dobrze. Ponieważ nie posądzałem moich podopiecznych o choćby pobieżne przekartkowanie lektury, przyniosłem do szkoły modele samolotów, o których pisał Fiedler. Trzymając w jednym ręku Spitfire’a a w drugim Messerschmitta odegrałem brawurową walkę sierżanta Karubina, który zestrzelił Niemca po wyczerpaniu amunicji oraz wykonałem pętlę zakończoną półbeczką, która pozwoliła kapitanowi Skalskiemu wejść na ogon „messera”.
Słuchali z wypiekami na twarzy, chłopcy i dziewczynki zjednoczeni w podniebnych walkach.
Przyszedł czas na mity greckie.
– Czy ktoś z was wie, co to za czerwony słup stoi na chodniku na ulicy Zjednoczenia?- zapytałem na wstępie.
– To hydrant!- chłopcy znali się na rzeczy.
– A jak nazywa się człowiek, który zajmuje się naprawą, gdy przecieka rura?
– Hydraulik propana!
– Tu hydra i tam hydra…Co to za dziwne słowo, skąd się wzięło?!
– No bo…no właśnie, skąd?!
– Posłuchajcie, opowiem wam o potworze, który nazywa się hydra!
Przerabialiśmy też „ Bajki” Krasickiego. Bardzo im się podobały, chociaż język i składnia były dla nich czasami zbyt abstrakcyjne.
Na lekcji podsumowującej zrobiliśmy listę przebojów. Bezapelacyjnie wygrała ”Czapla, ryby i rak”. Wiele osób pisało o tej bajce również na sprawdzianie podsumowującym „Bajki”. Z jednej pracy dowiedziałem się, że „…czapla powiedziała rybom, że je przeniesie w bezpieczne miejsce, ale i tak je wszystkie wyruchała, bo zamiast tego zjadła je w krzakach…”
Kiedyś przerabialiśmy lekturę pt. ”Rogaś z doliny Roztoki”. Napisałem na tablicy temat lekcji :” Jak dzieci opiekowały się koziołkiem?” i poprosiłem o przepisanie.
Kiedy dzieci zajęte były pracą, promień słońca przebił się przez ciężkie chmury i oświetlił tablicę. Przeczytałem to, co przed chwilą sam napisałem i pomyślałem: „ Co ja tu kurwa robię?!”.
I był to moment przełomowy w moim życiu.
Postanowiłem postawić na język angielski.
Nauczyciele anglika byli zawsze elitą w każdej szkole.
Teraz każdą wolną chwilę poświęcałem na naukę: okienka między lekcjami, wieczory i noce w domu. Zapisałem się na egzamin FCE przeprowadzany przez Uniwersytet w Cambridge dwa razy do roku na całym świecie. Pozytywna ocena dawała wtedy uprawnienia do nauczania tego języka w polskich szkołach.
Termin najbliższego egzaminu wypadał za kilka miesięcy.
W tym czasie w naszej szkole królował język niemiecki nauczany przez sympatyczną Basię. Jedna klasa miała też angielski, którego nauczała Grażyna, niedawno przekwalifikowana z rusycystki.
Dobrą okazją do sprawdzenia się była wizyta skautów z Lessebo w Szwecji. Zadeklarowałem się, że mogę pomóc Grażynie, która została oficjalnym tłumaczem delegacji. Szybko jednak okazało się, że Grażyna wolała abym przejął jej obowiązki co sprawiało mi niezłą frajdę. Poza tym, miałem wobec niej dług wdzięczności, gdyż była to ta dziewczyna, którą niechcący postrzeliłem swego czasu w dziekanacie na WSP w Słupsku…
Na rewizytę do Szwecji pojechałem już sam jako oficjalny tłumacz z ramienia gminy i wójta, towarzysząc naszej delegacji składającej się z piątki nauczycieli oraz grupki uczniów.
Nasz pobyt miał dramatyczne zwroty. Oto podczas gry w siatkówkę w pięknej hali sportowej, jeden z naszych chłopców, Kuba, syn pani sekretarz gminy, złamał sobie rękę. Pojechaliśmy do najbliższego szpitala w miejscowości Vaxio. Kuba był bardzo dzielny, zrobiono mu kilka prześwietleń i badań. Po czym stanąłem przed wysokim, chudym chirurgiem w białym kitlu i okrągłych okularach.
Kogoś mi przypominał….
– Kjuba musi być operowany, ma skomplikowane złamanie w łokciu- oznajmił piękną angielszczyzną.- Ale muszę mieć zgodę rodziców. Czy mógłbyś do nich zadzwonić?- poprosił, wyciągając z kieszeni zgrabną komórkę. Był 1993 rok. O takich zabawkach czytaliśmy wtedy tylko w gazetach.
– Taaa…Oczywiście!- drżącą ręką wziąłem komórkę.
– OK., idę przygotować wszystko a ty dzwoń!- poprosił chirurg.
Musiałem przez chwilę oswoić się z tym tajemniczym kawałkiem plastiku, który miał połączyć mnie z drugą stroną Bałtyku.
Problem polegał na tym, że w Dębnicy istniał wówczas tylko jeden numer, na który można było dodzwonić się automatycznie, cała reszta dostępna była przez zamawianie rozmowy na poczcie. Tym jedynym numerem dysponowała dyżurka upadłej garbarni. Znała go na szczęście Danka, kierowniczka naszej delegacji, która była ze mną w szpitalu.
Trochę trwało, zanim udało mi się rozszyfrować zasadę działania komórki. Po drugiej stronie zgłosił się zaspany wartownik, bo i godzina była późna.
-Taaaaa…?
Przedstawiłem się i na wszelki wypadek powiedziałem:
– Dzwonię ze Szwecji z upoważnienia wójta Grabarczyka z pilną wiadomością dla pani sekretarz. Nie wiem jak pan to zrobi, ale za pięć minut zadzwonię i muszę z nią osobiście rozmawiać!
– Taaaaa…!
Później okazało się, że stróż wsiadł na komarka i zostawiwszy na łasce losu całą garbarnię dotarł do matki Kuby, która ruszyła w drogę powrotną sfatygowaną skodą w ślad za pędzącym 30 km/h motorowerem.
Zadzwoniłem ponownie. Wyjaśniłem sytuację i oczywiście otrzymaliśmy zgodę na operację. Uspokoiłem też mamę, dając jej Kubę do telefonu.
Chirurg wszedł do poczekalni, gdzie siedzieliśmy.
– Any problems?– zapytał szczerząc zęby w radosnym uśmiechu, jaki mają chirurdzy czując krew w powietrzu.
– Nie, gdzież tam, wszystko w porządku! Rodzice wyrażają zgodę.
– Very well then!- kitel spojrzał z miłością na Kubę, który był już po kilku kroplówkach, zapewne znieczulających i uspokajających.
– Będziesz z Kjubą na sali operacyjnej, póki nie zaśnie i potem na sali pooperacyjnej, kiedy się obudzi. Proszę iść z siostrą, ona pomoże ci przygotować się – wskazał na uśmiechającą się zachęcająco dużą blondynkę w wykrochmalonym zielonym stroju pielęgniarskim. Ruszyłem ochoczo za nią.
Zaprowadziła mnie do niewielkiego, sterylnego pomieszczenia i mówiąc coś zapewne po szwedzku pokazała gestem, że mam się rozebrać.
„ Ach, te Szwedki”, przemknęło mi przez myśl, ale w tym samym momencie dostałem złożony w kostkę ciemnozielony strój chirurga, maseczkę na twarz i czepek na głowę.
Gdy wkroczyłem na salę operacyjną, cały zespół już przygotowywał się do akcji. Kuba leżał na stole, owinięty w ciemnozielone sukno. Chirurg uśmiechnął się na mój widok:
– Będę mówił ci co robię, tłumacz to wszystko Kjubie, OK.?
Tak i zrobiliśmy, kończąc występ tłumaczeniem pani anestezjolog:
– Teraz pomalutku zaśniesz, a jak się obudzisz, będę przy tobie.
Kuba odpływał w przeświadczeniu, że każdy z nas bardzo mu zazdrości, iż ma taką fajną operację…
Patrzyłem spokojnie, mając pełne zaufanie w to, co robią.
Patrzyłem spokojnie, kiedy pomazali wyeksponowaną rękę Kuby jakimś żółtym smarem.
Patrzyłem spokojnie, kiedy rysowali na opuchniętym łokciu jakieś linie. Patrzyłem spokojnie, kiedy chirurg poprosił o skalpel, który przyłożył precyzyjnie do jednej z linii.
Patrzyłem, kiedy spokojnym ale pewnym ruchem skalpela …
Musiałem chwycić się lampy, żeby nie odjechać.
Chirurg był już daleko, ale podeszła do mnie pani anestezjolog.
– Sorry, zapomnieliśmy o tobie. Idź do pielęgniarek na kawę a potem przyjdź na salę pooperacyjną, ok.?
Przeszedłem jak w transie jakieś pomieszczenia i znalazłem się na korytarzu szpitalnym. Mając wciąż przed oczami cięcie zdałem sobie sprawę, że mijające mnie pielęgniarki uśmiechają się do mnie życzliwie. W stroju chirurga, ze zwisającą z szyi maseczką i gustowną, zieloną czapeczką na głowie mogłem uchodzić za kogoś, kto właśnie zakończył operację. Bardzo spodobało mi się to moje nowe wcielenie. Przeszedłem się pomału korytarzem kilka razy, chłonąc jak gąbka te drobne wyrazy sympatii i odpowiadając dyskretnym uśmiechem w stylu Benny Hilla.
Na sali pooperacyjnej, gdzie siedziałem resztę nocy na krześle przy Kuby łóżku, przywieziono jakąś starszą panią. Była po wypadku samochodowym i strasznie jęczała. Dzięki temu i dzięki twardemu krzesłu byłem przytomny, kiedy Kuba otworzył oczy, gdzieś nad ranem.
Chwyciłem go delikatnie za rękę, tę zdrową ma się rozumieć.
– Kuba, wszystko w porządku, jestem z tobą, śpij spokojnie.
Zameldowałem o przebudzeniu siostrze, ale sam padałem już na twarz.
Kuba pozostał w szpitalu jeszcze dwa dni, a ja razem z nim.
Do domu nasza delegacja wróciła z tarczą, oprócz Kuby, który wrócił z gipsem oraz kilkoma srebrnymi szpilami w łokciu.
Rodzice odwiedzili mnie w domu i serdecznie podziękowali za opiekę.
Spotykałem go potem często na ulicy. W miarę, jak odzyskiwał sprawność w perfekcyjnie złożonym łokciu, tracił pamięć o tym, co wydarzyło mu się w Szwecji. W końcu przestał się kłaniać.
Najważniejsze, że znowu mógł grać w siatkówkę.
Po naszym powrocie utwierdziłem się w przekonaniu, że angielski to jest to. Wkrótce pojechałem do Koszalina na egzamin FCE. Po dwóch dniach ciężkich walk, miałem go za sobą. Teraz trzy miesiące czekania na wyniki.
Pod koniec roku szkolnego odnalazłem w skrzynce na listy zawiadomienie z Koszalina. Trzymałem kopertę, bojąc się ją otworzyć. Wiedziałem bowiem, że jeśli nie będzie zawierała słowa „passed” to cały mój wysiłek poszedł na marne.
List leżał na stole, a ja wpatrywałem się w niego, nie chcąc stracić reszty złudzeń, co do mojego życia.
Wreszcie otworzyłem kopertę.
Wśród wirujących słów i liter odnalazłem to jedno, jedyne słowo.
Byłem anglistą!
Miałem teraz pełną głowę pomysłów na przyszły rok szkolny: etat w szkole, kółko języka angielskiego, kurs dla młodzieży i dorosłych w pięknym, poniemieckim budynku gminnego ośrodka kultury, nie mówiąc o kontynuowaniu współpracy ze Szwedami. Myślałem także o namówieniu wójta na współpracę z Niemcami: zawsze to bliżej, tym bardziej, że Słupsk współpracował już z Flensburgiem.
Mój entuzjazm udzielił się innym w szkole i pytali, kiedy zaczynamy, bo było już wielu chętnych. Dębnica Kaszubska była białą plamą na mapie szybko powstających szkół językowych.
Zbliżał się koniec roku szkolnego i właśnie rozmawiałem z panią Martą, przewodniczącą rady rodziców oraz działaczką społeczną w Dębnicy co do kursu językowego, kiedy podeszła Jola, sekretarka szkoły i powiedziała, że pan dyrektor chciał ze mną rozmawiać po lekcjach.
Dyrektor był trochę sztywno-oficjalnym człowiekiem koło czterdziestki z ambicjami dużo większymi niż posada, którą piastował. Mówiło się, że jest dobrym kolegą Olka Kwaśniewskiego, jak wówczas mówiło się o przyszłym prezydencie RP. Po lekcjach poszedłem do sekretariatu. Jola miała dla mnie jak zwykle miły uśmiech:
– Proszę, pan dyrektor czeka- zaanonsowała mnie, jednocześnie wzruszeniem ramion dając mi do zrozumienia, że nie wie o co chodzi.
Wszedłem do niewielkiego pomieszczenia wypełnionego pucharami, dyplomami i stęchlizną, tak charakterystyczną dla budynków w tej miejscowości.
– Proszę, niech pan usiądzie, panie Marku- wskazał mi białe krzesło. – Wszyscy już mówią o pana sukcesie, no, no, gratuluję!
– Dziękuję, ja właśnie wybierałem się do pana dyrektora, żeby porozmawiać o przyszłym roku szkolnym i nie tylko, bo mam pewne plany i projekty…
– Panie Marku – przerwał chłodno – co do przyszłego roku szkolnego, to mogę zaproponować panu cztery godziny języka angielskiego w naszej szkole, kilka godzin prac ręcznych i wychowania fizycznego. Do pełnego etatu mogę załatwić panu kilka godzin w świetlicy w szkole w Podolu Małym.
Myślałem, że to zły sen.
– Panie dyrektorze, pomijając wszystko inne, pan wie doskonale, że z gołego etatu nikt nie wyżyje, każdy nauczyciel zarabia na nadgodzinach, których teraz jako polonista mam kilka i wcale mi się nie przelewa… Jeśli mam mieć goły etat i to z dojazdem kilkanaście kilometrów do szkoły gdzieś w lesie… Jak ja tam dotrę zimą?!
– Pekaesem!
– Ale tam jeździ jeden o piątej rano i powrotny o dwudziestej?!
– Panie Marku… – dyrektor zmienił ton ze sztywnego na bardzo sztywny- tyle mogę panu zaoferować na dzień dzisiejszy jak powiedziałem, ale wie pan, życie jest życiem, jak pan znajdzie sobie coś lepszego, to nie będziemy trzymać pana tutaj na siłę – zakończył ironicznym uśmiechem.
Rozmowa była skończona.
Nie rozumiejąc z tego nic, powlokłem się do domu. Starałem się przypomnieć, czym mogłem narazić się koterii pana dyrektora, ale nie mogłem nic na siebie znaleźć.
Oni widocznie tak…
Któregoś dnia wybrałem się do Słupska. W bibliotece natknąłem się na Mariusza, którego nie widziałem dobre pięć lat, cały mój pobyt na Bawarii i praca w Dębnicy.
Ponieważ mieliśmy sobie dużo do powiedzenia, zaciągnął mnie – przy nikłym oporze z mojej strony- do punktu pobierania piwa „ Pod Łabędziem”, malowniczo położonego nad wielkim stawem byłej niemieckiej szkoły gospodyń wiejskich, która po przejęciu przez nas władzy stała się słynną szkołą policji w Słupsku.
– Co porabiasz, stary szczurze?!- Mariusz postawił na stoliku dwie oszronione szklanki złocistego płynu.
Siedzieliśmy na tarasie delektując się słońcem, piwem i patrząc leniwie, jak policyjny dźwig wyciąga ze stawu zatopionego tam dużego fiata.
Opowiedziałem Mariuszowi o swoim żalu do dyrektora.
– Marek, ja jutro pogadam z Witkiem! On jest teraz dyrektorem szkoły społecznej, którą stworzył. Ja tam jestem muzykiem, a Witek szuka anglistów! Mamy już Olkę i Kasię, one właśnie przyjechały z Kanady, bardzo fajne dziewczyny!
Z Witkiem spotkałem się po raz pierwszy od czasu, gdy w połowie studiów przeniosłem się do Poznania ze Słupska. Minęło wiele lat.
Witold powitał mnie serdecznym uśmiechem, tak później charakterystycznym dla niego we wszystkim co robił. Opowiedziałem mu o moich rozterkach.
– Wiesz, Witku, mam cztery godziny w mojej szkole, szukam jakiegoś pół etatu, jakbyś może gdzieś słyszał, że potrzebują anglisty…
Z naszej szkoły w Dębnicy tylko mój kolega Jurek miał kilka godzin w liceum w Słupsku. Kiedy wracał z zajęć pekaesem do Dębnicy zachodził jeszcze do szkoły i dzielił się z nami wrażeniami. Praca w Słupsku niewątpliwie nobilitowała.
Witold zaprosił mnie do swojego gabinetu.
– Marek, ja chcę, żeby moi nauczyciele byli związani tylko z moją szkołą, żadnych godzinek, fuch czy półetatów. Chcę zatrudnić cię na razie na pełen etat, a jak okrzepniesz, to dostaniesz wszystko, co chcesz: kółko angielskiego, klub integracji europejskiej, czy co jeszcze przyjdzie ci do głowy! Jutro sekretarka wystąpi do dyrektora w Dębnicy o przeniesienie cię na zasadzie porozumienia stron!
Nazajutrz odprężony i wolny jak ptak zakomunikowałem dyrektorowi, że posłuchałem jego rady i znalazłem sobie etat w Słupsku.
– O, tak? A gdzie, jeśli wolno wiedzieć?!
– W liceum społecznym, mam etat jako anglista.
Liceum społeczne było w tym czasie bardzo elitarną szkołą w Słupsku. Na szczęście poza zasięgiem macek wszelkich koterii, które mogłyby mi zaszkodzić.
Mimo wszystko, dyrektor pożegnał mnie oficjalnie podczas uroczystego zakończenia roku szkolnego słowami:
„Pamiętaj, że zawsze możesz do nas wrócić!”
Spojrzałem mu głęboko w oczy, ale nic z nich nie wyczytałem. Perfekcyjnie szczerze nieszczere. Faktycznie, może powinien wziąć się lepiej za politykę…
Pani Marta dziękując mi nie kryła swojego oburzenia:
– Panie Marku, wszyscy rodzice są wściekli! Dzieci idą do szkół średnich w Słupsku, a tam tylko angielski, kto je tu przygotuje, co oni wyprawiają?! Mafia cholerna, tyle panu powiem!
Rok później, pod koniec września kosiłem trawnik, kiedy podjechał czarny volkswagen. Zastępca dyrektora z Dębnicy, sympatyczny skąd inąd człowiek rzucił kilka zdawkowych słów o pogodzie po czym zaproponował:
– Panie Marku, potrzebujemy pilnie anglisty, mamy nóż na gardle, niech nam pan pomoże!
– Wie pan, bardzo chętnie, ale ja mam już kilka szkół w Słupsku, kursy wieczorowe i nawet w weekendy jestem zajęty, tego już nie mogę zmienić.
– Ale ja pana na kolanach proszę, niech pan się zgodzi na kilka godzin!
– Panie dyrektorze, gdybyście złożyli mi propozycję w czerwcu, lipcu, to co innego, ale nie pod koniec września, gdzie wszyscy mają już ustalone zajęcia. Ale mogę popytać się, może ktoś będzie miał czas i ochotę na zajęcia u was, na pewno dam znać!
Odjechał obrażony, a ja powróciłem do koszenia trawy myśląc o tej oliwie, co zawsze na wierzch wypływa, czy jakoś tak?
Kilka lat później przy okazji grillowania ze znajomymi dowiedziałem się, że dyrektor uważał, iż jestem „za miękki”, bo tutaj trzeba „ trzymać za mordę, a nie pieścić się i zwracać do uczniów po imieniu”.
Kiedy w Dębnicy zapanował nowy wójt, ogłosił konkurs na stanowisko dyrektora szkoły. Ponieważ były wakacje i dyrektor bawił na wycieczce w Grecji, nie dopełnił jakichś wymogów formalnych i dyrektorką szkoły została jedyna kandydatka…
Po rozpoczęciu roku szkolnego moją zmorą w wariatkowie i innych szkołach były wychowawczynie klas, w których nauczałem. Ciągle chodziły za mną, żeby wpisać im jakiś tajemniczy numer programu do dziennika. Z początku udawało mi się dawać temu odpór przez jakiś czas, ale szybko stawałem się tym jedynym, bez numeru. Postanowiłem wreszcie stawić czoło problemowi.
Zapytałem kilka zaufanych koleżanek, o co chodzi, i zawsze otrzymywałem taką samą odpowiedź:
– To musisz Mareczku ściągnąć z internetu, tam są programy i numery.
– Ale co mam ściągnąć?! Co wpisać?!
– No wiesz, tam jakiś ten twój program do anglika, no wiesz…
– Jaki program?!
– No wiesz, tam mają takie tam wiesz programy i plany wynikowe, to sobie ściągnij i wpisz numer do dziennika…
Czas naglił… Minął termin oddawania rozkładów materiału i planów wynikowych, które każdy wiedział jak i gdzie znaleźć, oprócz mnie. We wszystkich szkołach wisiałem na czerwono na tablicy ogłoszeń, a moje sympatyczne koleżanki, naciskane przez nie mniej sympatyczne panie vice dyrektorki odpowiedzialne za porządek w dziennikach zaczynały każdy dzień pytaniem:
– Mareczku, wpisałeś numer?
Nie mogłem patrzeć na ich cierpienia.
Postanowiłem zapytać najmniej kompetentną osobę w sprawach wpisów w dziennikach:
– Mariusz, czy ty może wiesz, co trzeba wpisać w tych jebanych dziennikach, tam jakiś numer niby ma być…
Mariusz ściągnął usta a jego okrągłe oczy wpatrywały się we mnie z bezpośredniej odległości. Oznaczało to ni mniej ni więcej: „ Bez piwa tego nie rozgryziemy”, więc umówiliśmy się na piątkowy wieczór na sympozjum :
„ Algorytm wpisów dziennikowych w świetle falowej natury promieniowania korpuskularnego”.
Odbyło się ono w Jagexie, pomieszczeniu w piwnicy u Mariusza. Jagex, nazwany tak na cześć jamnika szorstkowłosego Jagi, którą kiedyś miał Mariusz, mieścił się w przestronnej piwnicy poniemieckiej kamienicy, w której Mariusz mieszkał z Danunią i Jogim, czyli jego rodzicami, oraz przemiłą żoną Alusią.
Mariusz zaanektował jedną część, w której Jogi uprzednio trzymał swoje skarby i urządził tam studio nagrań, salę kominkową, miejsce pracy dla siebie oraz relaksu dla przyjaciół.
Na sympozjum zaproszone były także nasze żony: moja Ania i Alusia ze strony gospodarza.
Dziewczyny przygotowały mięso, które Mariusz nabijał teraz na szpady, aby upiec je nad ogniem kominka. Szpady pochodziły z graciarni Jogiego, który był mistrzem Polski w szermierce w latach pięćdziesiątych. Na tym samym turnieju, na którym Jogi zdobył mistrzostwo występował też Aleksander, mój ojciec, który –jak mi powiedział – zajął wówczas ósme miejsce. Nie było to miejsce złe, nawet biorąc pod uwagę fakt, że startowało ośmiu zawodników.
Aleksander przerzucił się po tym na skoki spadochronowe, a Jogi został przy szermierce.
Tymczasem ogień wesoło przeskakiwał ze szczapy na szczapę w kominku. Nasze panie pochłonięte były dyskusją o kosmetykach, a my kręciliśmy się w kółko nie mogąc dojść do choćby najogólniejszych wniosków w sprawie wpisów numerów planów wynikowych.
Tsssssyt! Mariusz otworzył po drugiej butelce piwa, które mieliśmy ewentualnie potraktować jako katalizator, gdyby dojście do konkretnych wniosków miało sprawić nam jakiś problem.
– Mariusz…! – wzrok Alusi nie wróżył niczego dobrego.- To już drugie, pamiętaj, że na tym kończysz!
– Ależ Alusiu, to co, ja mogę tylko dwa piwa dzisiaj, tak? To dobrze, najsroższa moja małżonko, jak sobie życzysz! – Mariusz wypowiedział to trochę teatralnym tonem, bo to dobry aktor był jak wiadomo.
Pociągnęliśmy po dwa łyki czując, jak nie dojdziemy jednak do żadnych wniosków dziś wieczorem.
Po chwili bezmyślnego grzebania w kominku Mariusz zawyrokował:
– No, ogień słabnie, muszę podrzucić! Alusiu, czy możesz udać się ze mną do sąsiedniego pomieszczenia w celu pobrania opału?!
– A czemu niby mam tam iść w te pająki i myszy?!- zaniepokoiła się Alusia.
– Bo widzisz, o najsroższa, trzeba mi przyświecić latarką, bo nie ma światła…
– Jak to nie ma?! Przecież wczoraj było, bo byłam po weki.
– Ale przepaliła się żarówka, a Jogi nie miał czasu jej wymienić.
– No pewnie! Jak zwykle! – Alusia pojechała z przyjemnością po teściu. – A ty jak wiesz, że masz palić w kominku, to mogłeś ruszyć dupę i przygotować trochę opału!
– Ależ wtedy właśnie miałaś życzenie, żebym zebrał pranie z linki, o najsroższa!
Ania, która przysłuchiwała się tej uroczystej wymianie zdań uśmiechnęła się pod nosem, ale powiedziała:
– Siedź Ala, przecież Marek może poświecić, idźcie już po to drewno!
– No, rusz dupę! – Alusia przełożyła propozycję na język prostej komendy.
– Co rozkażesz, o najsroższa!- Mariusz podał mi latarkę i wyszliśmy w ciemność zamykając za sobą drzwi, żeby ciepło nie uciekało. I muchów nie naleciało.
Piwniczna izba, która sąsiadowała z Jagexem była obrazem nędzy i rozpaczy. Jogi składował tam swoje niezbędne sprzęty: cztery popsute pralki („ Wziął, przykręcił i pochodzi jak nowa…”), dwie lodówki, pół kwintala węgla (dom ogrzewany był elektrycznymi grzejnikami), sterta desek niezbędnych do bliżej nieokreślonych prac budowlanych, szesnaście rozkręconych na proszek rowerów oraz wielka półka na weki, zapełniona po brzegi. Jednym słowem to, co każdy prawdziwy facet lubi mieć pod ręką.
Weszliśmy tam po omacku.
– Mariusz, może masz gdzieś jakąś starą żarówkę, to …
– Poświęć tu – polecił.
Poświeciłem na żarówkę, która pod dotknięciem Mariusza ręki rozbłysła jasnym światłem. Napotkałem jego szelmowski uśmiech, po czym leciuteńko odkręcił gwint. Stała się ciemność.
– No, Marek, Alusia dobra żona, ale czasami jak widzisz muszę dopomóc szczęściu. Dwa piwa to jakbyś chciał podlać Saharę wiadrem wody…
Zgodziłem się z moim przyjacielem.
W ciemności rozległo się teraz charakterystyczne „ tsssssyt!” i zaraz po nim drugie.
– Trzymaj!
Poświeciłem. Byłem posiadaczem zimnej butelki piwa martin, gaz z szyjki jeszcze sączył się jak ten frajer z bajki o Alladynie.
– Dawaj duszkiem, bo wpadniemy!- co powiedziawszy wlał w siebie większą część butelki czyli większą połowę, jak mówią w krakowskiem. Poszedłem w jego ślady. Poszło mi gorzej i z trudem łapałem oddech.
Mariusz w międzyczasie wziął deskę i rzucił nią o ścianę Jagexu.
– aaaaa…aale po coo… – próbując łapać oddech chciałem dowiedzieć się, dlaczego rzuca deskami o ścianę. W nikłym świetle latarki dostrzegłem, że Mariusz już opróżnił swoją butelkę i tego samego oczekiwał ode mnie. Jakoś sprostałem zadaniu i oddałem mu pustą flaszkę. Delikatnie rozsunął słoiki i umieścił je poza zasięgiem wzroku.
Dwie następne deski walnęły o ścianę, po czym Mariusz pokazał na półkę.
– Tu za słoikami z ogórkami są jeszcze dwa martiny. One już nas razem nie wypuszczą, więc częstuj się, jak pójdziesz się wysikać, a ja coś wymyślę. Tylko nie potrąć słoików z ogórkami, bo mogą eksplodować. Pamiętają czasy Frau Muller, która zawekowała je kiedy nad tym domem latały sztukasy z pobliskiego lotniska. A dwa następne piwa mamy ukryte za jabłonką.
Mariusz przygotował wizytę perfekcyjnie. Poczułem się zobowiązany.
– Słuchaj, czy myślisz, że chlanie piwa tak jak to robimy nie urąga godności profesora gimnazjalnego?!- upewniłem się.
– Marek, takich świń jak my to pewnie nie ma w całym korpusie jaśnie oświeconych profesorów- deska o ścianę – gimnazjalnych, a wątpię, czy znalazłbyś ich wśród profesorów licealnych, którymi też jesteśmy w istocie.
– Bo tak sobie myślę, co teraz, kiedy my rąbiemy w ciemnicy te martiny, co robią inni profesorowie?!- wyraziłem swoje wątpliwości spowodowane zapewne wyrzutami sumienia.
Trochę nas to zasępiło.
– No pomyśl o panu Januszu na przykład…
Pan Janusz był polonistą w naszym społecznym ogólniaku. Zawsze nosił się w garniturze, nienagannie uczesany i mówiący polszczyzną profesora Miodka. Mimo, że pracował z nami już kilka lat, rzadko z kim przechodził na „ty”. Jeśli już, to wówczas zwracał się do takiej osoby w wołaczu. Był w naszym wieku i jeździł skodą oktawią. Srebrną.
– No Marek, pan Janusz zapewne nie chleje teraz ukradkiem piwa w piwnicy…
– Pewnie- domyśliłem się- siedzi w krawacie i bonżurce przed kominkiem…
– … popijając zieloną herbatę z chińskiej filiżanki i czytając najnowszy numer „ Edukacji i Dialogu”…
– A może nawet dotarł już do niego zaprenumerowany ostatni numer „ Reflektora: Oficjalnego pisma Oświetlaczy Publicznych”- organu Ministerstwa Oświecenia Publicznego, jak sądzisz?!
– No, Marek- kolejna deska walnęła o ścianę- pewnie i tak!
Czas naglił.
– Poświeć tu- Mariusz pokazał na stertę porąbanego i równo ułożonego drewna do kominka.- Bierzemy to!
Oślepiła nas jasność Jagexu.
– Co tam się działo?!- Ala była oburzona hałasami.
– No co? Jogi zawalił drobne drewno deskami, musieliśmy je odrzucić i dopiero mogliśmy porąbać te szczapy, kupa roboty- Mariusz nagle stał się zły na Jogiego.
Jednocześnie czuliśmy, że jakaś wewnętrzna siła każe nam powrócić do przerwanego wyjściem po drewno wątku.
– No Marek, to co ty mówisz, te numery trzeba wpisać?!
Dla niepoznaki pociągnęliśmy z trudem po łyku piwa z oficjalnych butelek.
Zreferowałem sprawę.
– …i nikt ci nie powie, gdzie znaleźć ten jebany numer!- zakończyłem, czując jak robi mi się lekko.
– No, Marek, to jest poważna sprawa, taki wpis numeru w dzienniku!
– Słuchaj, bo jeśli wszyscy oprócz nas wiedzą, to albo my jesteśmy idiotami, albo…
– Albo oni są cyborgami!
– Rzekłeś!
Tajne martiny najwyraźniej zaczęły robić swoje. Teraz wszystko zaczęło nam się perfekcyjnie układać w całość.
– Może nie wszyscy, ale na pewno wizytator Ćwierciak!
Był to postrach wszystkich, na których spoczywał obowiązek wypełniania dzienników. Niewysoki, około pięćdziesiątki, z zaczeską włosów na głowie i brązowym garniturku przedstawiciel kuratorium. Typowy urzędnik. Dobry sportowiec. Nieprzejednany dla wrogów wpisów dziennikowych. Jego zajęcie, za które opłacany był sowicie, polegało na jeżdżeniu swoim małym opelkiem od szkoły do szkoły i przeczesywanie wszystkich dzienników lekcyjnych, które wpadły mu w rękę w poszukiwaniu błędu. Nieodłącznie towarzyszył mu brązowy neseser, którego nie wypuszczał z ręki.
– Tak, tak, ja coś przeczuwałem… Ktoś, kto wie jak i co wpisać w papiery i jeszcze robiący na tym pieniądze, musi mieć nieludzki umysł…
– Marek, bo on nie ma umysłu, tylko układy scalone jako cyborg…
Ania z Alusią przerwały rozmowę przyglądając nam się uważnie.
– Hej, chłopaki, chyba wam dzisiaj szkodzi to piwo, bo coś zaczynacie mówić od rzeczy?!
– To ja chyba muszę na stronę – zawyrokowałem. – Czy Jogi będzie bardzo się gniewał, jak pójdę pod jabłonkę?
– No Marek, idź tam, Jogi też lubi ulżyć sobie w tym miejscu!- pospieszył Mariusz z odpowiedzią.
Za chwilę rozkoszowałem się martinem schłodzonym przez wieczorną bryzę wiejącą od morza. Rozgwieżdżone niebo zdawało się przytłaczać swoją kosmiczną nieskończonością ilekroć kierowałem teleskop butelki w stronę gwiazd.
Czy to kosmos, czy magia wrześniowej nocy, wystarczy powiedzieć, że kiedy wróciłem do ciepłego, pachnącego sosnowym drewnem i szaszłykami Jagexu, zagadka ułożyła mi się w całość:
– Mariusz, oto co jest: Ćwierciak nosi ze sobą ten swój brązowy neseser, z którym się nie rozstaje. I tu tkwi klucz do zagadki, mój drogi!
Mariusz porozumiewawczo ściągnął brwi, na co ja odpowiedziałem spokojnym klapnięciem powiek.
Teraz była jego kolej, żeby wyrwać się pod jabłonkę. Ale jak?!
– Marek, ale co ma neseser do cyborga?!
– Ćwierciak jest cyborgiem starej generacji!- Spojrzałem triumfującym wzrokiem na Mariusza, jako że byłem do przodu o jednego martina i naturalną koleją rzeczy mój mózg pracował lepiej niż jego.- Onemu jeszcze nie wmontowali układów scalonych do głowy, bo ich normalnie nie mieli. On chodzi na ruskich diodach i katodach, a że nie mieściły mu się do łba, to wpakowali mu je do walizki…
– … od której wyprowadzili izolowany przewód dwużyłowy rękawem do wtyczki na plecach!- dokończył Mariusz.
– Chociaż diody mogli wprasować mu pod deklem, a w neseserze ma… superheterodynę!
Spojrzeliśmy triumfującym wzrokiem na nasze żony. Nie podzielały naszego entuzjazmu. Nic a nic.
– Mariusz, sprawdź te szaszłyki, bo spalą się na węgiel!- poprosiła Ala.
Ale Mariusz zajęty był czymś poza zasięgiem wzroku Alusi, za kotarą pod oknem, gdzie stał duży filodendron.
– Alusiu, tu chyba przecieka okno, bo jest pełno wody na podłodze…
– To weź szmatę i wytrzyj!
– Jak rozkażesz, najsroższa…
Za chwilę stał z ociekającą wodą szmatą.
– No co tak stoisz, idź to wykręć na dwór!- Alusia popchnęła męża w objęcia przeznaczenia.
Mariusz tylko na to czekał. Wrócił po kilku minutach, z wykręconą szmatą i rumianą twarzą. Teraz i on miał jasność umysłu co do dalszego postępowania z cyborgami.
Postanowiliśmy wydać im walkę od najbliższego poniedziałku.
Trudno, albo oni albo my!
W poniedziałek rano już nie bolała mnie głowa.
Na pierwszej lekcji wziąłem dziennik i kartkując go przyjrzałem się tym tajemniczym numerom przy nazwie każdego przedmiotu. Wyodrębniłem kilka cech wspólnych( fakt, że polscy kryptolodzy rozwikłali szyfr Enigmy nie pozostawał bez znaczenia w tym przypadku): każdy numer poprzedzony był trzema literami, z których dwoma pierwszymi były DK. Po tym następowały dwie cyfry, przełamane przez dwie następne…
– A tuś mi panie motylu…- powiedziałem do siebie zadowolony ze złamania tajnego kodu cyborgów.
Na najbliższej przerwie zostałem natychmiast zaatakowany przez Agnieszkę, która podchodząc z otwartym dziennikiem pokazywała starannie wypiłowanym szponem na puste miejsce zaznaczone czerwonym znakiem zapytania popartym wykrzyknikiem:
– Mareczku, wpisz mi ten numer…
Ochoczo zabrałem się do pracy.
Aleksander miał swojego czasu stary, poniemiecki motor DKW z 1927 roku o pojemności 350 centymetrów kubicznych. Postanowiłem to uczcić, wpisując: DKW 27/35. Czekałem, kiedy Agnieszka wybierze mi szponem oczko za ten czyn, ale ona była bardzo szczęśliwa, gdyż mogła zdać uzupełniony dziennik do kontroli.
Fama, że „Marek wpisuje” rozeszła się po szkole jak błyskawica. Moje urocze koleżanki przychodziły do mnie na każdej przerwie z otwartymi na stronie języka angielskiego dziennikami i różnymi szponami pokazywały, gdzie mam się wpisać. Ponieważ szybko znudził mi się motocykl Aleksandra poszedłem dalej i zacząłem ostrożnie honorować w dziennikach różne inne, nie mniej znaczące konstrukcje: bojowy wóz piechoty (BWP) otrzymał domniemaną datę konstrukcji 59, którą przełamałem przez kaliber działka na wieżyczce 73; jako anglista nie mogłem pozostać obojętny wobec motocykla BSA, gdzie zaznaczyłem pojemność przełamana przez ilość koni mechanicznych. W swoim szaleństwie nie pominąłem również ręcznego granatnika przeciwpancernego RGP, tankietki TKS34/20 kończąc na mało znanym enerdowskim motocyklu EMW47/35.
Oczywiście, jako wytrawny kryptolog nie mogłem zdradzić się jakimś posunięciem typu BMW, WSK, CKM czy nawet PAFAWAG.
Nawet najprostsze ruskie diody wyłapałyby taki lapsus.
Rozumowałem tak: jeśli te numery, te rozkłady materiału i plany wynikowe są niezbędne do funkcjonowania struktury Ministerstwa Oświecenia, to moja prowokacja musi sprawić, że prędzej czy później gdzieś tąpnie.
Ale jeśli nie tąpnie, to znaczy, że setki i tysiące polskich nauczycieli zaangażowanych jest w coś obłędnego a wygniecionego we łbie jakiejś kury wysiadującej tego typu zbuki.
Nie tąpnęło.
Z jednym z przejawów obłędu panującego w szkolnictwie zapoznałem się w sierpniu 2001 roku, kiedy udałem się na rozmowę kwalifikacyjną do wariatkowa.
Pani dyrektor przyjęła mnie bardzo miło. Byłem wszakże anglistą w liceum społecznym i zapewne pocztą pantoflową dostała jakieś referencje. Rozmawialiśmy już jakiś czas, kiedy pani dyrektor zadała pytanie:
– Panie Marku, a jaki jest pana status jako nauczyciela?
– Ukończyłem polonistykę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, co do kwalifikacji z języka angielskiego, to posiadam trzy certyfikaty z Uniwersytetu w Cambridge, które dają mi …
– Panie Marku… – pani dyrektor przypaliła sobie papierosa grubości zapałki i zaciągnęła się dymem – Jak pan z pewnością wie, nauczyciel który przychodzi do nas po studiach ma status nauczyciela stażysty. Po roku pracy składa egzamin przed dyrekcją i staje się nauczycielem kontraktowym. Po następnych… – pani dyrektor tłumaczyła mi jak dziecku, powoli i wyraźnie – …kilku latach i egzaminie w ratuszu otrzymuje status nauczyciela mianowanego, aby…
– Przepraszam pani dyrektor, ja może w tej kwestii skonsultuję się z moją panią dyrektor i dam pani odpowiedź.
Pojechałem do społeczniaka.
Przy wejściu natknąłem się na Mariusza. Bez dania pardonu zaatakowałem:
– Mariusz, jaki jest twój status jako nauczyciela?!
– Ale co?! Ja tu rozkładam sprzęt nagłaśniający, bo jutro Maria da przemówienie, a potem…
– A widzisz! – triumfowałem – nawet tego nie wiesz!
Streściłem moją wizytę w wariatkowie. Mariusza wciągnął ten temat na tyle, że zostawił kolumny i poszedł razem ze mną do Marii, której zadaliśmy to właśnie pytanie.
Maria- jak to miała w zwyczaju- zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu. Łączyła się z bazą danych gdzieś w kosmiczeskim prostranstwie. Pewnie też miała udział w spisku cyborgów. Kiedy się połączyła, przekazała nam co następuje:
– Mariusz jest nauczycielem mianowanym zgodnie z ustawą, wszyscy nauczyciele, którzy przepracowali tyle lat są mianowanymi z urzędu.
– To ja też?!- ucieszyłem się.
– Nie wiem, jak to jest z nauczycielami, którzy pracują tak jak ty na zasadzie działalności gospodarczej?! – Maria postanowiła, że zadzwoni, do ratusza i kuratorium, żeby się upewnić.
Wyniki nie były pomyślne: mimo, że pracowałem ramię w ramię ze wszystkimi mianowanymi nauczycielami, że miałem niezłe osiągnięcia jako nauczyciel, tłumaczyłem międzynarodowe konferencje poświęcone edukacji, moi uczniowie studiowali w całej Europie na dobrych uniwersytetach no i przepracowałem już jakieś dziesięć lat, w świetle wszelkich obowiązujących przepisów Ministerstwa Oświecenia zostałem stażystą w wariatkowie.
Pani dyrektor, która początkowo nie mogła w to uwierzyć, dała za wygraną i zawyrokowała:
– Panie Marku, proszę złożyć do mnie podanie o rozpoczęcie stażu i założyć sobie teczkę.
– Jaką, przepraszam, teczkę pani dyrektor?!
– Teczkę, w której będzie pan zbierał różne zaświadczenia z odbytych kursów doskonalących…
– To moja dotychczasowa działalność, studia i dyplomy z Cambridge są niedoskonałe?!
– Panie Marku, ani pan, ani ja nic na to nie poradzimy, takie są przepisy… – pani dyrektor spojrzała mi przez oczy w duszę i zaciągnęła się głęboko.
Ponieważ miałem na utrzymaniu nie tylko żonę i dzieci, ale przede wszystkim Zakład Ubezpieczeń Społecznych, Urząd Skarbowy, Bank Pekao, Państwowy Zakład Ubezpieczeń i kilka innych instytucji, postanowiłem zająć się zarabianiem pieniędzy a nie produkowaniem papierów do teczki.
Po roku pracy w charakterze stażysty, co miało swoje przełożenie w poborach, stanąłem ponownie przed tym samym problemem. Tym razem jednak Ania zawarła pakt z Mirką, przesympatyczną vice dyrektor wariatkowa i obydwie pilnowały, żebym wypełniał założenia stażu.
Ania założyła mi tajemniczą teczkę, Mireczka pilnowała, żeby co jakiś czas była uzupełniana przez różne zaświadczenia: o odbytym kursie PCK, ratownictwa górskiego, spawania plasteliny, obróbki skrawaniem, skoków na główkę, strzelania z bata, tresury złotych rybek, gry na wibrafonie i żonglerki śledziami. Najważniejsza bowiem była grubość teczki, świadcząca o moim rozwoju.
„ Już dobrze ktoś to sobie obmyślił w ministerstwie, nie ma co”- byłem pełen podziwu dla przewrotności ptasich mózgów od oświecenia.
Na wszelki wypadek udałem się jeszcze do wydziału oświaty w ratuszu. Swoim statusem wprowadziłem pewne zawirowanie wśród spijających poranną kawę pań od spraw oświecenia i oświetlania:
– Jak pan jest stażystą, to nie może pan zostać od razu mianowanym! – Tłustawa pani wypowiedziała to jakby ogłaszała wyrok.
– Ale setki tysięcy moich koleżanek i kolegów obudziło się pewnego poranka jako nauczyciele mianowani, oprócz mnie, chciałbym wiedzieć dlaczego?
– Panie, tłumaczę panu, że pan jest stażystą!
– Kto w takim razie mianował mnie stażystą i jak można temu zaradzić?!- nalegałem.
Paniom zaczęła stygnąć kawa, co przełożyło się na ich stosunek do petenta, dzięki któremu zarabiały pieniądze na to, żeby kupić sobie kawę.
– Wie pan co, ja pana nie rozumiem- z rozbrajającą szczerością wyznała tłustawa, chociaż mówiłem tym samym językiem.
Wyłuszczyłem swój problem jeszcze raz, jak mi się zdawało dosyć jasno. Ale tylko mi się tak zdawało.
– Panie, ja tego nie wymyśliłam, tak mówi ustawa…
– A czy może pani powiedzieć, jaka ustawa i pokazać palcem, w którym momencie ona, to znaczy, ta ustawa tak mówi?!
– Panie, to jest w Dzienniku Ustaw, pan se poszuka!
Po moich doświadczeniach z numerami w dziennikach lekcyjnych wolałem nie zabierać się za inne dzienniki…
„ Obyś do końca dni swoich pozostała dziewicą”- rzuciłem myślach na wszelki wypadek klątwę na tęgawą, bo coś mi wyglądała na jedną z tych, które myślą, że genitalia to jest nazwa włoskich linii lotniczych.
Biurwa twoja mać, to już wolę ten staż!
***
Zajęcia w społeczniaku zakończyłem o piętnastej. Teraz pół godzinki, żeby przeskoczyć do Liceum Medycznego. Drogę pokonywałem w dwadzieścia minut, więc nie mogłem pozwolić sobie na refleksje, kawę ani żadne takie fanaberie. Szybko zarzuciłem na siebie geringa i pomknąłem.
Gering, to był szary, obszerny płaszcz firmy Nike. Pochodził z tak zwanych darów, gdzie brało się to, co było a nie to, co na człowieka pasowało. Swoją nazwę zawdzięczał temu grubemu pajacowi ze świty Adolfa, który też nosił za duże płaszcze. W dodatku gdzieś zapodział się pasek, więc wyglądałem w nim jak handlarz rąbanką z kiercelaka. Przynajmniej było ciepło.
Klasę dziewcząt z pomaturalnego studium dla pielęgniarek otrzymałem w spadku po Wali. Szkoła, czyli Liceum Medyczne znajdowała się na ulicy Bałtyckiej, gdzie musiałem dotrzeć jak najszybciej.
Były to jedne z najmilszych zajęć, jakie miałem. Czekało na mnie kilkanaście ślicznych dziewcząt ubranych w pielęgniarskie, czyste i wykrochmalone mundurki z czepkami na głowach. Dziwnym zbiegiem okoliczności ubierały się tak zawsze wtedy, kiedy wypadał termin sprawdzianu z angielskiego, który z wielu różnych względów chciały przełożyć…
Niewiele czasu zostało do rozpoczęcia zajęć. Starałem się iść na skróty, co doprowadziło mnie do jakiegoś dzikiego boiska. Kiedy byłem pośrodku, nagle z nieba lunęło. Nie deszcz, to było oberwanie chmury. W jednej chwili byłem mokry. Przeskoczyłem ulicę Bałtycką w niedozwolonym miejscu, wchłonąwszy uprzednio w geringa zawartość kałuży spod kół przejeżdżającego autobusu jelcz-berliet i wpadłem do szkoły. Kilkanaście stopni i znalazłem się w pokoju nauczycielskim.
– Dzień dobry… – nie liczyłem specjalnie na odpowiedź na moje pozdrowienie, to też nie zdziwiłem się, że zostałem zignorowany. Medyk i społeczniak to były dwa światy. Czułem się jak kolorowy ptak wśród szarych wróbli, chociaż z pozycji grona pedagogicznego- medycznego pewnie wyglądało to dokładnie odwrotnie.
Zdjąłem swojego mokrego geringa i powiesiłem w jednej z szaf na wieszaku, między wytwornym futrem a flauszowym, białym płaszczykiem. Odparowujący deszcz musiał wyzwolić jakieś wolne rodniki smażonej wczoraj ryby, która zresztą przypaliła mi się. Cała szafa zapełniła się natychmiast wonią nieświeżego fileta z dorsza. Zamknąłem czym prędzej drzwi dopełniając losu futra i płaszczyka.
Teraz trzeba sprawdzić, gdzie mam lekcje. Służyła do tego celu wielka tablica, jakich wiele znajdowało się w każdym szanującym się pokoju nauczycielskim w polskich szkołach.
Był to wielki, biały prostokąt z tysiącem dziurek, w które wtajemniczeni i odpowiedzialni członkowie ciała pedagogicznego wciskali plastikowe znaczki: czerwone gwiazdki, zielone romby, żółte ciżemki, czarne jagody, niebieskie berety, pomarańczowe trójkąty lub czerwone gitary.
Każdy nauczyciel miał swój symbol i na przecięciu iloczynu kartezjańskiego z poszczególnymi klasami można było jakoś szybko zorientować się, gdzie ma lekcje i dlaczego tam…
Stałem właśnie przed tablicą starając się przypomnieć sobie, jakim jestem znaczkiem w tej szkole…
„ Pewnie zielonym peniskiem…” pomyślałem i wydało mi się to śmieszne, gdy do moich uszu dotarł znajomy tembr głosu:
– …ale siadasz sobie normalnie na leżaczku, piweczko tam jakieś masz, wiesz, słoneczko świeci, zakopiec…
No przecież, Szczypior jest tu na pełnym etacie. To jest jego macierzysta szkoła i jego żywioł: skupia wokół siebie podobne sobie szczypiory, które z wypiekami na twarzy słuchają tych jego relacji o zabarwieniu erotycznym:
– … a proszę ciebie tam jakaś kelnereczka zgrabna mignie…
– Panie magistrze…?
Stoję wpatrzony w tę jebaną tablicę, czując jak deszczówka spływa mi po karku, a okulary pokrywają się parą. Widzę parę i tylko parę.
– Pa-nie ma-gi-strze?!
Patrzę w stronę, skąd dobiega natarczywy głos. Czarna plama, tak, to z pewnością ona coś mówi…
Szybkim ruchem zdejmuję bezużyteczne okulary. Jeszcze gorzej. Czarna meduza jednak brnie dalej.
– Panie magistrze, mamy taki problem, nasza pani anglistka, pani magister Tulejko właśnie dostarczyła zwolnienie lekarskie i gdyby pan…
Desperacko przecieram palcami okulary, żeby coś zobaczyć i przy okazji usłyszeć. Kiedy zakładam je z powrotem z mgły wyłania się postać pani dyrektor. Co więcej, okazuje się, że przygląda mi się z dużym zainteresowaniem.
– A tak, oczywiście, przepraszam pani dyrektor, ten deszcz… Więc kiedy ta pani Stulejka nie może?!- próbuję ratować sytuację.
– Pani magister Tulejko – pani dyrektor akcentuje każdy wyraz- … jest na zwolnieniu lekarskim do środy. Czy mógłby pan przejąć jej zajęcia we wtorek, na… zaraz, zaraz… – pani dyrektor zwraca się w stronę tablicy i brawurowo odczytuje: – na czwartej godzinie lekcyjnej?
– Musiałbym sprawdzić w moim notesie, pani dyrektor…
– Czy może pan to zrobić teraz, panie magistrze?! – nalega czarna plama sugerując otwarcie mojej parcianej torby.
– Tak, oczywiście, zaraz sprawdzę pani dyrektor… – zapewniam. „ Dopiero byś się kurwa ucieszyła, jakbyś zobaczyła tam butelkę piwa, którą miałem już spakowaną na wieczór”- pomyślałem w duchu.
Okulary odparowały na tyle, żebym zobaczył wzrok pani dyrektor wbity jak skalpel w moją torbę.
„ Zrób coś, bo zginę!”- prośba wysłana do mojego anioła stróża zaowocowała dzwonkiem.
– O-ho! muszę pędzić na lekcję, po przerwie dam pani odpowiedź, jeśli można, pani dyrektor! – szybko chwyciłem za dziennik i wypadłem z tego wrogiego miejsca.
Na dole, w jakiejś piwnicznej izbie czekała na mnie moja klasa. Dziewczęta powitały mnie uroczymi uśmiechami. Zaczęliśmy zajęcia.
– Drogie panie, mamy dzisiaj „Placement test”, abym mógł zorientować się w jakim stopniu jesteście zaawansowane jeśli chodzi o język angielski…
– Panie profesorze, my nie jesteśmy zaawansowane, bynajmniej jeśli chodzi o angielski – dobrze zbudowana blondynka z pierwszej ławki uśmiechnęła się prowokacyjnie. Pewnie posadziły ją tam nie bez kozery.
– No ale przecież coś robiłyście przez ostatni rok z panią Walą?
– Tam jakiś czas prezentum czy coś takiego, ale my nic nie wiemy- zadeklarowała blondynka, trzepocząc oczywiście długimi rzęsami, a reszta dziewcząt solidarnie zamruczała.
– Dobrze, ja nie mam zamiaru męczyć was gramatyką. Zamiast tego proponuję, żebyśmy od przyszłej lekcji zajęli się słownictwem związanym z waszym przyszłym zawodem. Wkrótce będziemy w Europie i może niektóre z was wyjadą z kraju, wówczas medyczny angielski bardzo wam się przyda.
Dlatego też opanujemy najpierw słownictwo medyczne, a potem pobawimy się w doktora…
– Panie profesorze, no wie pan… – dziewczyna z rudym końskim ogonem wystającym spod pielęgniarskiego czepka zarzuciła prowokacyjnie nogę na nogę.
– Mam na myśli odgrywanie scenek przez was, ja będę się tylko przyglądał… – zacząłem gubić się. W przeciwieństwie do dziewcząt, które były bardzo bystre.
– Jak to „ przyglądał” panie profesorze, nie pobawi się pan z nami?- koleżanka blondynki pochyliła się delikatnie do przodu z premedytacją eksponując dekolt.
– Na pewno nie odmówię sobie tej przyjemności i włączę się w odpowiednim momencie – powiedziałem powoli patrząc w oczy wydekoltowanej. Speszyła się i to mnie uskrzydliło. – Dobrze, ale to od następnej lekcji. Dzisiaj zajmiemy się czymś przyjemniejszym.
Włączyłem kasetę z aktualnym przebojem „Don’t Speak” zespołu No Doubt. Dziewczęta w jednej chwili zamarły śledząc słowa na kartkach, które potajemnie skserowałem wcześniej w społeczniaku. Słyszały je zapewne już wiele razy, nie rozumiejąc wiele, chociaż pewnie instynktownie wyczuwały ich sens.
Początkowo słuchały i wpatrywały się w tekst, który niewiele im mówił.
– Czy któraś z was wie, o czym mowa?
– „Don’t speak”- nie mów… -ostrożnie zaczęła drobna blondynka.
– Świetnie!, co dalej?
Pod koniec lekcji zapisałem całą tablicę, którą dziewczęta skopiowały z zapałem do zeszytów. Wspólnie tłumaczyliśmy tekst wielkiego przeboju, linijka po linijce. Były bardzo zaangażowane w pracę. Już nie próbowały mnie kokietować, może niektóre z nich piosenkę o rozstaniu traktowały osobiście, może w ich wrażliwych, dziewczęcych duszach rodziła się solidarność z rozterkami ich rówieśniczki z dalekiej Ameryki…
Stary magnetofon leniwie kręcił kółeczkami kasety, z głośników sączył się dźwięk, a ja z satysfakcją patrzyłem na skupione, pochylone nad kartkami twarze dziewcząt, które cichutko i nieśmiało próbowały nadążyć za dramatem wokalistki.
Kiedy udało mi się je przekonać, że kończy się przerwa i trzeba iść na następne zajęcia, opuszczały klasę zadumane, nucące i dziękujące mi smutnymi uśmiechami za kilkadziesiąt minut, które przeniosły je w inny świat.
Ja natomiast wciąż byłem tu i teraz smagany biczem uciekającego mi dramatycznie czasu.
Wziąwszy głęboki oddech wpadłem do pokoju nauczycielskiego, zostawiłem dziennik i klucz i w akcie największej desperacji wydobyłem z szafy geringa. Buchnęło wyrafinowaną mieszanką zapachu morsko-ulicznego, ale nie było czasu na sentymenty. Przekręciłem kluczyk, zamykając w jej wnętrzu ten odór, który uderzy zdradziecko we właściwym czasie.
Pięćdziesiąt minut dzieliło mnie od zajęć na ulicy Sobieskiego. Autobus pokonywał tę trasę w półtorej godziny, pozostawała mi więc piesza wędrówka w rytmie świńskiego truchtu.
Omotawszy się geringiem opuściłem z ulgą gmach liceum medycznego.
Szybko pokonałem ulicę Kopernika aby znaleźć się przy targowisku na Wolności. Zawsze skracałem sobie drogę w tym miejscu przecinając je po przekątnej. Ponieważ byłem już głodny jak pies, mój zmysł węchu wyłapywał co ciekawsze zapachy. Na pierwszy ogień poszedł aromat kebabu z indyka, z nutką czosnkowego sosu. Rzut oka na długą kolejkę pozbawił mnie jednak złudzeń. Kilka kroków dalej jednak, zapach ten przeszedł w wykręcający trzewia charakterystyczny aromat wędzonych wędlin, pochodzący z małego sklepiku firmowego jednej ze znanych miejscowych masarni. Nie tylko pęta kiełbas zwisających z haków, nie tylko wędzone udka kurczaków, ani nawet napchana w naturalny flak podwędzana wątrobianka, ale chyba najbardziej galaretka z nóżek zapakowana w plastikowy pojemnik próbowały wciągnąć mnie w pułapkę, urywając cenne minuty.
Już tylko siłą inercji przeszedłem obok małego sklepiku, którego właścicielem był rybak z Ustki. Przez otwarte drzwi zostałem zaatakowany zapachami świeżo uwędzonych ryb. Zapewne leżą sztywno i równo w skrzyneczkach na ladzie. Jeszcze ciepłe. Również moje ulubione ścinki wędzonego łososia.
Byłem gotowy wpaść tam i zjeść cztery wędzone makrele z głowami, ale znowu kolejka… Brnąłem więc przez te niebezpieczne rafy kontrolując czas, kiedy nagle, wbrew samemu sobie zatrzymałem się tam, gdzie nie było kolejki- babina przy straganie z warzywami spojrzała na mnie z zaciekawieniem takim samym, z jakim ja wpatrywałem się w jej beczkę z kapustą kiszoną.
– Swojska?- zagaiłem.
– Panie, a niby jaka ma być?! – oburzyła się babina.
– Pani pozwoli w takim razie taką dużą garść- zapodałem, choć byłem gotów zanurkować w tej aromatycznej beczce.
-To ile zważyć?- babina chciała wiedzieć konkretnie.
– O tyle, o!- pokazałem dłonią, równie dobrze mogło to oznaczać rozmiar stanika mojej żony.
W następnej chwili cwałowałem swoimi skrótami, z geringiem wkręcającym mi się w nogi, paskiem od torby powoli ale systematycznie odcinającym moje ramię, drobnym deszczykiem zacinającym w same okulary i garściami kiszonej kapusty ładowanej radośnie jako śniadanie, o szesnastej.
Bohatersko minąłem sklepik jakiejś znanej piekarni. Mieściła się na jednej z niewielu ulic, oszczędzonych przez radzieckich wyzwolicieli, stąd klimat był tam szczególny. Tłusty sernik i makowiec na wystawie kusił innym już aromatem niż ten z targowiska. Zapowiadał orgię smaku jeżeli idzie o słodkość. Spuściłem skromnie wzrok, gdyż po kapuście kiszonej, dopiero co wciągniętej, miałem niedobór cukru we krwi oraz czasu.
Przeciąłem ulicę Wojska Polskiego, która właściwie powinna być ulicą dworcową. Myśląc z życzliwością o barze mlecznym „Poranek” znajdującym się niedaleko zdałem sobie sprawę, iż garść kapusty kiszonej, duża garść, jest już tylko wspomnieniem, jako że porwały ją meandry jelit.
Świadomość, iż jestem już blisko celu, dodała mi otuchy. Spojrzałem na zegarek. Nie było źle. Ponieważ kapusta i szybki marsz musiały wywołać jakieś pozytywne wibracje w moich trzewiach, zacząłem być nagle głodny głodem nie do opanowania. Należało coś z tym zrobić.
Targowisko, które teraz wyrosło przede mną nie było już tak eleganckie jak poprzednie. Dziesiątki lichych budek rozstawionych w błocie mozolnie rozdeptywanym przez rzesze kupujących. Teraz przeskoczyć do końca Wileńskiej, w lewo w Kołłątaja, w prawo, pod wiaduktem i prawie będę na miejscu. Jednak zacząłem wyraźnie tracić siły, osobliwie idąc wzdłuż ogrodzenia z siatki, za którą znajdowała się alejka budek z piwem. Ponieważ spożywanie alkoholu przed budkami było wysoce nieetyczne, właściciele ustawiali proste ławy na tyłach, tuż przy ogrodzeniu. Oficjalnie służyły one do trzymania skrzynek po piwie.
Zamieszałem w kieszeni geringa i wydobyłem na światło dzienne dwanaście złotych i dziesięć groszy. Ponieważ bilet autobusowy do Dębnicy kosztował dwa dziesięć a piwo kanclerz dziesięć złotych mogłem podejrzewać, że to nie przypadek. Utwierdziła mnie w tym przekonaniu dziura w ogrodzeniu prowadząca dokładnie pod ławę za budą, gdzie wesoła gromadka oddawała się wyciąganiu z butelek złocistego płynu.
„Dzięki, stary!”- rzuciłem za siebie na prawo, gdzie jak wiadomo znajduje się anioł stróż, zwalając tym samym wszystko na wyroki Boskie.
– Kanclerza poproszę- powiedziałem do grubego, włochatego przedramienia, które zakrywało całe pole widzenia w małym okienku budki.
– Na miejscu?
– Tak.
Grube ramię z wielką wprawą odkapslowało butelkę a ja w tym czasie położyłem dwie piątki. Wszystko się zgadzało, więc udałem się na tyły.
Bez dania pardonu wlałem w siebie połowę butelki.
– A ty wiesz, czemu cif jest najlepszy?!- czując, jak nareszcie mam pełen żołądek odwróciłem wzrok. Moimi sąsiadami było dwóch obdartych zbieraczy złomu. Jeden z nich trzymał się butelki ze wzrokiem wbitym w blat. Do niego właśnie było skierowane pytanie.
– Bo nie rysuje powierzchni!- zakończył triumfalnie jego kolega, patrząc jakie wrażenie zrobił na swoim kompanie. Aby dać mu czas, przechylił głowę do tyłu i upił kilka łyczków.
Było mi tu doprawdy komfortowo. Nikt niczego ode mnie nie chciał, było mi ciepło, byłem syty i miałem doborowe towarzystwo. Niestety, rzut oka na zegarek, dopicie reszty piwa jednym haustem i w drogę.
– Kierowniku, buteleczkie pan zostawił!- dobiegło mnie, kiedy przekraczałem przez dziurę w siatce granicę tego magicznego świata. Pijacka solidarność.
– Pan odda w okienku, będzie zastaw!
– Szacuneczek, nno, dużo zdrówka kierowniku!
Zanim doszedłem jednak do Kołłątaja zdałem sobie sprawę z tego, że nie zdążę idąc zaplanowaną trasą. Pozostawał skrót przez dworzec PKP.
Wpadłem do jego gmachu, przekłusowałem tunelem aby wyjść na ostatni peron.
Teraz zaczynała się część sportów ekstremalnych mojego planu. Udając podróżnego dotarłem na koniec peronu, gdzie już nie zatrzymywały się pociągi. Przede mną kilka torów do przeskoczenia aż do starego, ceglanego muru, za którym z reguły czekali ukryci sokiści z propozycją nie do odrzucenia.
Minąłem tabliczkę „Strzeż się pociągu”, po niej następną informującą, że to, co właśnie robię grozi śmiercią lub kalectwem. Gdyby jednak te aluzyjne aforyzmy jakiegoś urzędnika kolejowego do kogoś nie przemawiały, miał powiedziane wprost: „ Przejście przez tory wzbronione!”.
Przy tej właśnie tablicy zeskoczyłem na tory, zaplątując się w niezawodnego geringa, co zaowocowało upadkiem na kolano. Poczułem się bardzo głupio, gdyż w zasadzie jestem legalistą i staram się przestrzegać tego, co jest napisane. Brnąłem jednak ku czerwonemu kawałkowi muru. Gdzieś w połowie drogi czułem już na sobie wzrok całego korpusu sokistów, którzy obserwowali na pewno mój upadek. Mój los dopełni się niechybnie, kiedy chuchnę im piwem w twarze.
Już widzę tytuły na pierwszych stronach jutrzejszych gazet lokalnych: „Pijany profesor gimnazjalny odnaleziony na torach!”, „ Służba SOK pojmała Marka P. Profesor w stanie upojenia alkoholowego pomylił drogę i znalazł się na torach”, albo taki: „ Pijany profesor na drodze ekspresu Słupsk-Szczecinek”. Im bardziej zbliżałem się do dziury w murze, tym bardziej byłem pewien, że to wszystko się wydarzy.
Jakież było moje rozczarowanie, że nikt tam na mnie nie czekał!
Zegar świetlny w szkolnym hallu pokazywał 16.44. Minuta przed czasem, pomyślałem z ulgą, mimo ze czwórka przeskoczyła w piątkę. Zgrabnie ominąłem gabinet pani Basi.
Przed klasą na piętrze czekała na mnie rozkrzyczana gromadka gimnazjalistów. Ci byli jeszcze gorsi od tych z wariatkowa; stali bowiem na pozycji: „ Nasi rodzice za to zapłacili”.
– Pan się spóźnił, za co nasi rodzice płacą?!- usłyszałem na dzień dobry od chamowatej Kasi, która chodziła na zajęcia z siostrą. Ich ojciec handlował starymi rzęchami, nie-bitymi i nie-składakami, czyli posiadał auto-komis.
– Co ty masz, ruski zegarek dziewczyno? Ja pracuję według zegara w szkole, na nim jest dokładnie 16.45. Zresztą byłem jeszcze u pani Basi po wasze podręczniki, ale jeszcze nie przyszły. No, dalej do klasy!
Pani Basia była sekretarką tej szkoły językowej. Przesympatyczna i przeurocza starsza pani.
– Co dzisiaj będziemy robili?- zainteresowała się siostra chamowatej.
– Dzisiaj zajmiemy się…- wdzięczny za to pytanie chciałem odpowiedzieć, kiedy przerwała mi chamowata:
– Ale to głupie!
– Ale jeszcze nie wiesz co…
– Ale to i tak głupie!
Zajęcia z grupą trwały półtorej godziny. Dzieci były wymęczone ledwie zakończoną szkołą i nie miały ochoty na przerabianie naszego podręcznika, dlatego szło to opornie. Monotonne dukanie czytanki przez kogoś zbiegło się w czasie z końcem odżywczego działania piwa. Za chwilę uderzę czołem o blat biurka.
– Świetnie, przejdźmy teraz do ćwiczeń pisemnych. Proszę zrobić te dwa, które objaśniliśmy wcześniej. Za pięć minut sprawdzimy je wspólnie. Ja wyskoczę w międzyczasie do pani Basi, zapytam o te ćwiczenia dla was i zaraz wracam.
– Ja nie robię!- oznajmiła chamowata Kasia tonem obrażalskim – Pan musi tu być cały czas z nami, a nie chodzić sobie. Za co…
-… płaci tatuś?! A może tatuś szanowny chciałby się dowiedzieć, ile z tego opłaconego czasu córeczka konferuje z koleżankami?! Na każdej lekcji?!
Zaraz wracam, piszcie już.
Przeskoczyłem na drugą stronę starego, poniemieckiego korytarza. Znajdowała się tam maleńka ubikacja. Zamknąwszy drzwi na haczyk, opuściłem klapę i usiadłem, opierając się wygodnie o ścianę i podpierając drzwi nogami. Było po prostu cudownie… Przymknąłem oczy… ciepło i bezpiecznie… Cicho… przytulnie… przytulnie i ciepło… i bęcnie w pokręctwie… jakieś… czy ja wiem, jakieś… stróżyny… what… I’m not… jak kot… albo szprooot… on jest kot… do broni… czyje to kapcieeee…
Głośne chrapnięcie wyrwało mnie ze snu. Co to, kurwa, gdzie ja jestem, na U-boocie?! Otarłem ślinę i natychmiast chciałem odwrócić się na drugi bok. O ja pierdole, jestem w środku zajęć, ile spałem?! Jakieś siedem minut, no jak kurwa pięknie!
Pociągnąłem za sznurek, żeby dać sobie alibi i raźno ruszyłem do klasy.
– Pani Basia pana szukała- z satysfakcją oznajmiła chamowata.
– Wiem, spotkaliśmy się na schodach -mój umysł pracował już dobrze po drzemce.
Z przyjemnością rozstałem się z grupą gimnazjalistów i po krótkiej przerwie zaczęliśmy zajęcia ze starszymi. Kolejne półtorej godziny…
Skończyliśmy po dwudziestej. Właśnie z obskurnego dworca PKS odjeżdżał przedostatni autobus do Dębnicy. Nie miałem siły. Stałem w klasie przyglądając się zimnej, wyludnionej ulicy i ciepłym oknom domów, gdzie już od kilku godzin ludzie wypoczywali, zjedli obiad, oglądali telewizję i nawet nie wiedzieli, jak zimny i ponury jest świat…
– Nie wraca do domu dzisiej?- z zadumy wyrwał mnie głos pana Mundka, nocnego stróża, który z jakimś takim nijakim uśmiechem przyglądał mi się.
– Najchętniej bym się teraz tu położył panie Mundku, taki zorany jestem, cholera.
– Panie Marku, tu pani Basia zostawiła dla pana kasę, prosiła, żeby tu o podpisać dla niej.
Miałem ochotę wycałować pana Mundka. Taka wiadomość!
Oblekłem się geringiem, zarzuciłem na ramię torbę i życzywszy panu Mundkowi dobrej nocy wyszedłem ze szkoły. Miałem dla siebie wreszcie trochę czasu, jakieś półtorej godziny do następnego i ostatniego zarazem autobusu do domu.
Powlokłem się w dół ulicy. Na Piotra Skargi spojrzałem w okna na parterze. Świeciło się w kuchni i w łazience. Pewnie Przemek robi kolację a Ala kąpie dzieci. Zazdrościłem im tego szacunku i ciepła, które mieli dla siebie i dla swoich pociech. Ich dom był zawsze ciepły i gościnny. Wystarczyło zastukać do drzwi, na pewno ucieszyliby się, ugościli ciepłą strawą i kieliszkiem nalewki na drogę… Uśmiechnąłem się do tych myśli. Gdyby wiedzieli, że tu jestem… Byłem jednak z innej bajki. Niech spokojnie zjedzą wspólną kolację i ułożą do snu dzieci.
Przed wiaduktem, na górce stała blaszana piwiarnia. Pomyślałem o czasie, jaki pozostał do autobusu. „ No przecież nie pójdę kurwa na kręgielnię!” -usprawiedliwiłem sam siebie naciskając klamkę. W końcu miałem kilka złotych tygodniówki od pani Basi.
Pchnąłem blaszane drzwi i znalazłem się w królestwie dymu, smrodu i oparów piwa „Goch”. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, co odnotowałem z ulgą siadając w rogu ze swoim kuflem.
W domu będę koło jedenastej, więc nie ma co marzyć, żeby przygotować się na jutro. Otworzyłem torbę i wyjąłem plan lekcji. Maczkiem zapisane godziny i klasy, szkoły i kursy… Pociągnąłem spory łyk i z ciężkim sercem zabrałem się za sprawdzanie kartkówek, które przetrzymywałem już tak długo. Zbyt długo…
Stary, mocno sfatygowany jelcz- berliet, pamiętający jeszcze czasy wczesnego Gierka zajechał na stanowisko minutę przed planowanym odjazdem. Oni robią to z premedytacją – patrzą ze swoich kabin na zmarzniętych ludzi na przystanku i podjeżdżają w ostatniej chwili. Zawsze tak robią, widocznie tak nakazuje im etyka zawodowa.
Kierowca z fryzurą a la Papcio Chmiel, w śmierdzących spodniach od dresu i zdeptanych kapciach powitał mnie wyczekującym spojrzeniem.
– Dębnica Centralna – pokusiłem się o dowcip mimo późnej pory.
Skinieniem głowy pokazał koszyczek na wielkanocną święconkę stojący obok kasy fiskalnej. Znajdowało się tam już sporo monet, więc wrzuciłem swoje dwa dziesięć. Pokiwał z aprobatą i natychmiast swoje nieme zainteresowanie skierował na pasażera za mną. A więc byłem po odprawie!
Autobus był prawie pusty. Skajowe siedzenia śmierdziały tak samo, jak czerwone firanki na oknach i dresy kierowcy. No właśnie, skąd ja go znam…? Przecież… do niego chodziliśmy z Mariuszem „Na beczki”!
Na końcu Kilińskiego, przy starym browarze znajdował się mały sklepik, gdzie sprzedawali piwo. Stały tam w rogu trzy beczki: stare, dębowe beczki po piwie. Kupując napój na miejscu można było tam usiąść i postawić butelkę na centralnej beczce, która służyła za stół.
Urywaliśmy się z Mariuszem ze społeczniaka, gdy mieliśmy okienko i pieniądze. Wkrótce dopuściliśmy do tajemnicy i kompanii Chrisa, naszego kanadyjskiego nauczyciela, który bardzo chciał nauczyć się języka polskiego i naszych obyczajów. Wmówiliśmy mu, że wszelka partyzantka jest sprawą honoru w Polsce i dlatego od czasu do czasu trzeba pod nosem Marii udać się „Na beczki”. Był zachwycony.
Mariuszowi natomiast nie podobał się sprzedawca, który nie dość, że był leniwy, to jeszcze na sposób głupio-mądry starał się każdemu klientowi wciskać swoją filozofię.
Potem sklepik upadł i powstał w nim punkt sprzedaży zniczy. Naturalnie sprzedawca się nie zmienił. I oto teraz pędzimy w noc, znowu zetknięci przez los.
Czy to monotonny ryk silnika, czy spaliny przedostające się do wnętrza, dość powiedzieć, że obudziłem się kiedy mijaliśmy ośrodek zdrowia w Dębnicy, który znajdował się już za moim docelowym przystankiem. Zerwałem się z miejsca, zaplątawszy jak zwykle w geringa. Byłem jedynym pasażerem, ponieważ reszta wysiadających jak i kierowca postanowili widocznie nie wyrywać mnie ze słodkiego snu.
– Ja wysiadam!- przekrzykując ryk silnika oznajmiłem kudłatemu.
– Koło garbarni jest na żądanie, tam stanę- a więc znowu miał rację Aleksander mówiąc o takich ludziach, że kto się chujem urodził ten skowronkiem nie umrze.
Wypuściwszy mnie bez słowa ruszył w ciemność. Jeszcze przez chwilę widziałem małe, brudne, czerwone światła, ale wkrótce zniknęły. W idealnej ciszy było słychać, jak Kudłaty przechodzi na coraz wyższe biegi wyjeżdżając z Dębnicy. Zgodnie z prawem Dopplera jeszcze długo utrzymywał się w powietrzu pomruk starego berlieta zatapiającego się samotnie w lasy i noc.
Tymczasem rozejrzałem się w sytuacji. Byłem na drugim końcu uśpionej wsi. W nocy i o tej porze roku wyglądała naprawdę tak, że można było tylko skoczyć z mijanego właśnie mostu w ciemną otchłań wolno płynącej Skotawy.
Mimo wszystko była w tej nocnej samotności jakaś magia. Nic takiego, ale właściwie przestało mi się już gdziekolwiek spieszyć. Moi chłopcy śpią już od dawna, Beata też. Co za różnica, kiedy wrócę, skoro nikt na mnie nie czeka…
Powlokłem się w górę ulicy Zjednoczenia – na całej długości nie było żywego ducha. Życie zamierało o 22.00 wraz z zamknięciem „Daglezji”- miejscowych delikatesów. Przeszedłem obok starego budynku szkoły, w której uczyłem dwa lata, minąłem ośrodek zdrowia, sklep „Jedynkę”… czułem się jak duch, jak przybysz z innego wymiaru. Szedłem coraz wolniej, żeby nasycić się wolnością, czasem, który miałem tylko dla siebie i z którym mogłem zrobić to, co chciałem. Nikt nie wymagał ode mnie niczego, nikomu nie byłem potrzebny tak długo, jak będzie trwała ta noc.
Sklep Bogdana Kosiorka zaintrygował mnie wielkim świecącym szyldem piwa Brok przypominając o mojej towarzyszce, która była dziś ze mną na dobre i na złe. Zatrzymałem się przy wejściu na Młyńską. Otworzyłem kapsel i z wielkim uczuciem ulgi wlałem w siebie kolację.
Tu już trzeba było uważać: na naszej ulicy zaczynało się błoto i koleiny. Im bliżej domu tym gorzej to wyglądało. Stojąc tak spojrzałem jeszcze raz za siebie omiatając wzrokiem Dębnicę: poczułem tę wszechobecną wilgoć i stęchliznę w starych, poniemieckich domach, te sterty drewna z takim poświęceniem zwożone z lasu i cięte latem, aby starczyło na długą, ciężką zimę; te łatane dachy, zalepiane dziury w tynku, ten złom w sąsiedztwie, to wszystko, co sprawiało, ze życie w tym miejscu było tak ponure i beznadziejne.
Wtopiłem się w ciemność.
Dębnica Kaszubska
Tej słonecznej soboty zajęcia z uczniami szkoły dla dorosłych kończyłem już o dwunastej.
Oznaczało to ni mniej ni więcej, że resztę weekendu mam dla siebie. Rzecz niepojęta, od wielu tygodni bowiem każda sobota i niedziela oznaczała zajęcia na zasadzie ruchu konika szachowego w tej czy innej szkole dla dorosłych, aby już w poniedziałek, bezbronny, wypompowany psychicznie i fizycznie rzucić się w wir szaleństwa wariatkowa i kilku innych szkół.
Stałem w pokoju nauczycielskim i siorbiąc kawę spoglądałem z góry na ulicę Kilińskiego delektując się nadchodzącą wolnością. Za chwilę oto wsiądę w auto i za dwadzieścia minut zamknę bramkę w naszym skromnym domku z wielkim ogrodem w Dębnicy Kaszubskiej. Szybko wskoczę w krótkie spodenki i oddam się pracom wieśniaczym: koszenie trawy, łażenie bez celu po obiekcie, kawa z Anią na dworze upojnie pachnącym skoszoną trawą, gra w nogę z chłopcami i czochranie Bibi, owczarka o oczkach jak guziczki. Buziaczki z Rambem i Kajunią. Potem grill z karkówką… Jeszcze tylko ta kawa i jadę.
Jednakże w tym momencie otworzyły się drzwi, w których stanęła zacna postać nauczyciela mianowanego od muzyki Mariusza.
Jako, że jak zwykle wpadł tylko po partytury był w swoich wyciągniętych spodniach dresowych zwanych pieszczotliwie kakofonami oraz flanelowej koszuli opiętej na wydatnym brzuchu. I ta twarz Phila Collinsa…
Przywitawszy się grzecznie z kilkoma członkami grona pedagogicznego uczciwie uzupełniającymi tygodniowe zaległości w wypełnianiu dzienników lekcyjnych podszedł do mnie po napełnieniu sobie kubka darmową kawą. Na swój sposób ściągnąwszy usta w zafrasowany dziubek przystawił twarz do mojej na dziesięć centymetrów i przyjrzawszy się dokładnie zawyrokował:
– Stary szczurze, zaiste powiadam ci, wyglądasz na zmartwionego? Co się stało?!
Spojrzałem na mojego przyjaciela z politowaniem.
– Chciałbym dzielić się twoją radosną niefrasobliwością w to słoneczne południe, azaliż jest coś, co spędza mi sen z powiek i nurtuje do głębi… ale ty chyba pozostajesz jak widzę w błogiej nieświadomości nie znając jeszcze najnowszego numeru naszego ulubionego miesięcznika „ Reflektor”, organu Ministerstwa Oświecenia Publicznego?!- zaniepokoiłem się nie na żarty. – Pan Janusz pożyczył mi swój egzemplarz, który właśnie do niego dotarł był.
– I co tam?!- ta wiadomość wyraźnie go zatrwożyła, – I co? Co piszą?!
– Ty sobie jeździsz beztrosko rowerem tam i z powrotem jak gdyby nigdy nic, a tymczasem profesor Szpigelglas z uniwersytetu w Lahti rwie włosy ze swojej łysej czaszki. W najnowszym „Reflektorze” wykłada wszystkie swoje troski i zmartwienia w kultowym artykule pod tytułem „ Bezradność głosek”.
Mariusz zafrasował się jeszcze bardziej:
– To brzmi jak ogłoszenie końca naszej cywilizacji?!
– Na szczęście dotyczy to tylko sfery językowej- pocieszyłem go- ale i tak jest niewesoło. Otóż wyobraź sobie, że profesor Szpigelglas stawia tezę, iż ze względu na zawrotne tempo postępu technologicznego już wkrótce ludzkość nie będzie w stanie nazwać rzeczy, które sama wymyśliła! Desygnaty wezmą górę nad głoskami!
Mariusz odstawił kawę na stół i pokiwał głową ze zrozumieniem:
– Tego obawiałem się od dawna: liczba permutacji głosek jest zbiorem skończonym, czy tego chcesz czy nie. I w końcu ludzkość nie będzie w stanie dać nazwy swojemu kolejnemu wynalazkowi…
– Pewnie. Popatrz, jakie szczęście miała dyskietka? Albo laptop? Załapały się jeszcze. Ale jak nazwiesz coś, co znowu triumfalnie wejdzie na rynek?! Wrzdyś?! Krumps?! Za chwilę wyczerpiemy wszystkie możliwości i co?! I co dalej?!
Waldek jako pierwszy podniósł wzrok znad dziennika i przyglądał się nam z niedowierzającą niewiarą w uśmiechu.
– Ale co profesor Szpigelglas proponuje?! Czy jest jakieś rozsądne wyjście z tej patowej sytuacji ?!- Mariusz był bliski pójścia w ślady profesora co do włosów na głowie.
– Nie tyle on sam, ile jego asystentka, magister Frymeta Trompeter, która jest duszą i ciałem całego projektu. Zwróciła się bowiem z apelem o poszukiwanie nowych form wyrazu, aby- parafrazując słowa wieszcza- nie tylko język giętki powiedział to, co pomyśli głowa- uspokoiłem przyjaciela. – Nie tylko język!
Wala zajęta sprawdzaniem testów spojrzała na nas znad swoich słynnych, ciężkich okularów.
– Oni sugerują w „Reflektorze” aby skoncentrować się na poszukiwaniu innych środków wyrazu, to znaczy takich, które wykraczają poza możliwości artykulacyjne aparatu mowy…
– Ale mi nazwa- obruszył się Mariusz- „aparat mowy”, ciekawe, kto to wymyślił?!- zainteresował się.
– Zapewne nasz idol Ćwierciak – zaryzykowałem tezę. – Ale to już weszło do powszechnego obiegu i trudno.
– Aparat mowy…- Mariusz zadumał się nad tym – czyli co: gęba, język, dziąsła, krtań, płuca i wszystko to, gdzie powietrze przepływa, aby coś z siebie wydobyć?
Basia, piękna, młoda germanistka o wielkich, migdałowych oczach przerwała pisanie i z cudownym uśmiechem spojrzała na nas, drążących temat:
– Mój drogi, z tego wynika, że trzeba szukać rozwiązań poza aparatem mowy, z którego już niewiele da się wycisnąć?
– Nie byłbym tego taki pewien- obruszyłem się. – Moim zdaniem wiele błędów tkwi już w samej definicji głosek.
– Zapewne- przytaknął Mariusz- wiele rzeczy nadaje się do poprawy.
– Sen z oczu spędza mi sama systematyka głosek… No bo weź takie przedniojęzykowo zębowe. Żeby wziąć jakiś przykład.- Głoski przednio językowo zębowe, ale -jako– zębowe? Zębowe sztuczne czy naturalne?!
Mariusz pokiwał głową ze zrozumieniem: – Tak, oczywiście już w definicji tkwi błąd: głoski przedniojęzykowo zębowe muszą się określić, czy są naturalne czy sztuczne?! Weź na przykład takiego Dariusza, jego komentarz sportowy przed i po zmianie zębów jest zupełnie inny? Albo Krystyna Loska?
– A więc poszedłbym w tym kierunku: głoski przedniojęzykowo zębowe podzieliłbym na wszelki wypadek na przednio językowo zębowe sztuczne i przednio językowo zębowe naturalne.
Mariusz przyklasnął temu projektowi, aczkolwiek poczynił uwagę:
– Dziwię się tylko z jaką łatwością pomijasz w swojej definicji głoski przednio językowo bezzębowe?!
– Są takie?- zaniepokoiłem się.
Mariusz spojrzał na mnie z politowaniem, a Monika, nasza śliczna pani od geografii z trudnością powstrzymywała wybuch śmiechu.
– Głoski przednio językowo bezzębowe są podstawą języka mamlaśnego, który opisał już dawno w „Reflektorze” doktor Maurycy Fajans, niepokoi mnie, że jeszcze nie znasz jego tez?!
– Ależ nie muszę znać tez, wystarczy, że jestem zaznajomiony na co dzień z tym językiem, tak powszechnym w świecie polityki!
– Znałem za czasów władzy ludowej jednego człowieka posługującego się tym językiem, który chciał zostać spikerem radiowym ale go nie przyjęli, bo był bezpartyjny…- wtrącił nasz kolega Arnold, przystojny pan od WOSu i historii.
– Tak, nic nie było wtedy łatwe- zauważył mimochodem Mariusz.
– Nie zapominajcie o głoskach mlaszczących koledzy- Małgosia, nasza polonistka musiała być prymuską na studiach.- Usłyszeć taki mlask boczny dziąsłowy to dopiero frajda!- powiedziała to z czarującym uśmiechem nie przerywając wpisywania tematu do dziennika.
– Eto k diełu nie odnositsa!- zauważyłem, wzbudzając jeszcze szerszy uśmiech na twarzy Wali – gdyż głoski te występują tylko u Zulusów, którzy już dawno nazwali wszystko, co mieli do nazwania i ich ten problem jakby nie dotyczy.
– Tak. Badania magister Trompeter i profesora Szpigelglasa odsłoniły pewne problemy, ale zauważcie koledzy, że pionierem, który poruszył cała sprawę był jednak docent Maurycy Fajans- nawet nie zauważyliśmy, kiedy w drzwiach pojawił się Witold, nasz dyrektor.
Jego tajemne wejście przyjęliśmy z życzliwością.
Ze względu na swoje zaangażowanie w sprawy oświecenia bywał często w stolicy, a więc daleko bardziej od nas był bliżej tych problemów i twarzy ludzi oddanych zagadnieniom oświecenia publicznego.
– Podobnież jednak… – ripostowałem nieśmiało- magister Trompeter była kochanką profesora Szpigelglasa, któremu zdradziła nie tylko sekrety małżeńskie ale także tezy swojego męża, docenta Fajansa?
– Tego nikt nie wie na pewno- uśmiechnął się Witold porozumiewawczo – ale fakt pozostaje faktem, że magister Trompeter i docent Fajans żyją od pewnego czasu w separacji. Każde samotnie, no, jeśli nie liczyć dwóch kotów magister Trompeter: Synekdochy i Oksymorona.
Zadumaliśmy się na chwilę nad przewrotnością losu i bezradnością głosek.
– Czyli co…?- Głowę zwiesił niemy, czy bierzemy się za bary z problemem?!- Mariusz postawił sprawę po męsku.
– Rzekłeś, kto jeśli nie my stoimy przed misją ratowania ludzkości jeśli idzie o bezradność głosek?! Czyli o osiemnastej przy stole sekcyjno- biesiadnym odtrąbimy początek obrad?
– Bien!
***
Stół sekcyjno- biesiadny był centrum życia towarzyskiego w naszym dworku dla ubogich w Dębnicy Kaszubskiej pod Słupskiem.
Posiadaliśmy tam z Anią małe pół poniemieckiego domku oraz wielki sad śliwkowy, oddany naturze w ajencję, którego część ucywilizowaną wykorzystywaliśmy do celów towarzyskich. Część nieucywilizowana służyła natomiast miejscowym menelom do tych samych celów. Taka symbioza.
Domek był ostatnim na skromnej i piaszczystej w lecie, a do upodlenia błotnistej w pozostałe pory roku polnej drodze prowadzącej już w zasadzie donikąd.
Parkan odgradzający naszą posiadłość od drogi był na tyle wysoki, albo niski, że postacie, które jednak wybierały się tędy wydawały się z naszej perspektywy przepływać po drugiej stronie żywopłotu jak deux ex machina z antycznej sztuki.
Wkrótce w sadzie powstał murowany grill, ognisko oraz baldachim z wielkim stołem z komponentów pozyskanych z hiszpańskiej palety po glazurze i terakocie.
W lecie służył nam jako miejsce biesiadne, w zimie, osobliwie pod koniec grudnia był miejscem ćwiczeń z zoopatomorfologii stosowanej, kiedy to należało wypatroszyć zwłoki karpia Krzysztofa przy radosnej asyście dwóch zaprzyjaźnionych kotów i owczarka Bibi.
Nasz skromny domek dzieliliśmy z Moniką i Kulfonem, tak bowiem nazwaliśmy sąsiadów, z którymi przyszło nam żyć.
Kulfon, jak wielu mieszkańców Dębnicy Kaszubskiej, był ofiarą akcji Wisła.
Klocowaty, siedemdziesięcio plus letni, z rozbieżnym wzrokiem i mnóstwem wolnego czasu przechadzał się jak rekin ze Szczęk wzdłuż ogrodzenia oddzielającego nasze podwórka. Ubrany zawsze jak oni wszyscy: tabaczkowy, sztywny garnitur, gumofilce, berecik i kamizelka, te dwa ostatnie wydziergane mozolnie z włóczki przez Monikę. Tak przez okrągły rok.
Jego zez rozbieżny pozwalał mu z oczywistych względów zobaczyć więcej:
– Eeee… coś panu śnieży, panie Marku?
Mimo założonych właśnie żaluzji Kulfon miał pełen wgląd w stan jakości odbioru programów w drugim pokoju od okna, dokąd fizycznie nie sięgał jego wzrok. A jednak.
Nie doceniałem go początkowo. Ot, chłop w gumofilcach z Grudziądza: zawsze czysto, zawsze sucho, zawsze pewnie. Ale po pewnym czasie zaczął mnie intrygować regularnym oddawaniem się pracy naukowej. Kiedy ja nie miałem nawet czasu na to, żeby sprawdzić kartkówki, on spędzał godziny na poszukiwaniu odpowiedzi na gnębiące ludzkość egzystencjalne pytanie: co w trawie piszczy?!
Kulfon siadał oto na małym stołku zwanym ryczką i w całym majestacie swojej tajnej misji, rozchyliwszy na boki kolana wpatrywał się godzinami w ziemię. Widział zapewne więcej niż normalny człowiek, bo obszar jego obserwacji obejmował jednocześnie dwa różne pola…
I chyba tylko przez skromność nie wspomniał nigdy, że te obserwacje były zapewne kanwą scenariusza filmu amerykańskiego ”Mrówka Zet”. Podobnież był nawet konsultantem naukowym „ Microcosmosu”, innego amerykańskiego filmu, który odniósł wielki sukces…
Kiedyś, z szacunku dla jego poświęcenia chciałem podzielić się z nim piwem podczas koszenia trawy.
– Panie Piotrze, czy napiłby się pan piwa?
– Alie, alie to nawet mowy nie ma!- brzmiała radosna odpowiedź, a ja, bijąc się w piersi odchodziłem truchcikiem z poczuciem winy, że chciałem namówić na spożycie tak zacnego człowieka nauki.
– Panie, panie! Właśnie, że Pioter zatruł się mandarynkami!
Walenie Moniki w okno poderwało nas na równe nogi. Jako ci posiadający jedyny telefon na ulicy od razu zaczęliśmy działać. Trudno było określić stan pacjenta przed wezwaniem karetki, bo ich część domku była bardziej chroniona przed obcymi niż Wilczy Szaniec, ale Ania była pierwszą, która została wpuszczona. Ja nie.
– Dzwoń… – oczy Ani wzniesione do nieba i Monika racicująca wokół telefonu.
– Panie, panie, Pioter będzie żył?!- Monika załamywała ręce pytając płaczliwym głosem.
– Będzie, będzie…- jednym z ratowników był mój były uczeń. Kiedy wynosili pacjenta do karetki puścił do mnie oko, że Kulfon jest tylko przechlany i będzie żył. Jeszcze tym razem będzie…
Pioter wrócił ze szpitala na drugi dzień. Po kroplówkach czuł się jak młody Bóg. Może dlatego tej soboty obudziła nas konwersacja pod oknem wychodzącym na ich ogród:
– Dawaj Pioter, mocno dawej!
Ania otworzyła oczy i przez chwilę nasłuchiwała. Mieliśmy wolną sobotę, więc leżeliśmy w łóżku trochę dłużej.
– Głębiej, Pioter, głębiej!- głos zza żaluzji, tuż przy uchylonym oknie był jakiś taki… I to sapanie Kulfona…?
– Szybciej Pioter, szybciej!- głos Moniki nie pozostawiał złudzeń, że jest w trakcie jakiejś ciężkiej pracy fizycznej, w którą jest w dodatku mocno zaangażowana: – Głębiej Pioter, głębiej!- zasapana ponaglała Kulfona ekstatycznie.
Ania wsłuchawszy się w pół śnie w głosy za oknem zarzuciła swoją długą nogę na mnie, nie przestając słuchać uważnie. Udzielił nam się nastrój.
– Teraz Pioter, teraz, mocno!
– No nie, kurwa, żeby robić to pod moim oknem w sobotni poranek ?!- Mimo wszystko podszedłem do okna i odsłoniłem żaluzje.
Najpierw słońce uderzyło mnie w oczy, dopiero później ten widok…
Kulfon miał na sobie końskie chomąto, a Monika stała za sterami pługa. Za nimi pozostawał trzy metrowy pas zaoranej od rana ziemi…
– Dawej Pioter, dawej bo nam do południa zejdzie. Mocniej…
Dziwię się dzisiaj, że wówczas na to nie wpadłem: tabaczkowy garnitur. Sztywny i zeszmacony, późny Gomułka, ale zawsze ten sam model, który wyszedł spod ręki dyktatora socjalistycznej mody i przetrwał dekady. Obowiązkowy wśród dębnickich modnisi; litościwie oblekał wszystko, co pod nim, niezależnie od pory roku: udziergane przez matki, żony lub kochanki włóczkowe bezrękawniki, koszule bezobsługowe non iron i podkoszulki typu gimnastiorka dziurkowana, na ramiączkach, z przedłużonym czasem eksploatacji bo niepotne, pod pachami bynajmniej.
Tabaczkowy, no bo jaki?! Czarny wiadomo, na ostatnią drogę, a każdy inny kolor albo brudzący albo pedalski. Owszem, po tym, jak wybuchła Nowa Polska na początku dwudziestego pierwszego wieku na rynku wtórnym pojawiły się lumpeksy a wraz z nimi marynarki w kratkę z Niemiec. Ich egzotyka nie dała jednak rady wyprzeć tabaczkowych garniturów, które umocniwszy swoja pozycję trwały niezachwianie wśród dębnickiej elity.
Rudy obnosił się w nim, kiedy – z zamiarem oczywistym – przepływał przed naszym żywopłotem na Dębnicę, około dziesiątej rano.
Nigdy nie mówiliśmy „do Dębnicy” bo w istocie już się tam wszyscy znajdowaliśmy, więc aby jakoś nadać sens naszym ruchom po miejscowości, która już nie była wsią a jeszcze nie miasteczkiem, mówiło się: „ na Dębnicę”.
Tak więc Rudy, bocianim, dostojnym krokiem udawał się każdego przedpołudnia z zamiarem oczywistym na Dębnicę.
Był to wysoki, przystojny facet około czterdziestki.
Jego czerwona twarz była zapewne konsekwencją rudych włosów i takich że genów. Wzrok, zawsze skoncentrowany zero-jedynkowo tylko i wyłącznie na dwóch kierunkach: tam i z powrotem, był zupełnie nieobecny. Żadnej interakcji z mijanymi osobami. I mina: jakby lekko uśmiechnięte usta w grymasie p.t. „ Przepraszam państwa, teraz idę się napić”.
Ale trzeba przyznać, że wynalazł kasę oszczędnościowo-pożyczkową. Rudy otrzymywał rentę, którą oczywiście przepijał. Ale robił to w sposób mądry i systematyczny: całą kasę, którą pożyczał, odnosił do jedynego na Dębnicy kiosku u pani Heli.
Ta miała zeszyt z dłużnikami, u których Rudy zapożyczył się był i wiadomo, że w dniu wypłaty każdy może zgłosić się do kiosku po odbiór zaległości. To perpetuum mobile trwało dzięki temu, że kiosk , w którym deponowane były pieniądze znajdował się po drugiej stronie ulicy od poczty, gdzie Rudy pobierał kasę. Rzekłbyś : „żabi skok”.
Ta skrócona potem nie tylko nazwa ale i zasada bankowości weszła wkrótce do powszechnego obiegu. Ale nie o tym mowa.
Rudy, w swoim tabaczkowym garniturku z zapiętą każdorazowo na ostatni guzik pod szyją koszulą wracał naszą ulicą już około piętnastej.
Zawsze wtedy przypominała mi się piosenka Krzysztofa Klenczona „ Dziesięć w skali Beauforta” i postać bosmana, który zapiął płaszcz. Turbulencje, którym poddany był Rudy musiały mieć z tym coś wspólnego, gdyż jego wysiłki w utrzymaniu kursu były warte mszy…
Ruchem konika szachowego posuwał się oto do przodu aż dotarł do dzikiej plantacji wielkich łopianów i barszczu Sosnowskiego rozpościerającej się na brzegu przepływającej nieopodal rzeczki, tuż za quasi ogródkiem Marysi.
Obserwowałem jego wysiłki w utrzymaniu kursu, jednak halsy nie dawały rady w tym magicznym miejscu. Coś, jakby potężna siła ściągała go nagle z drogi wprost w miłosierne objęcia ogromnych łopianów. Na próżno przebierał długimi odnóżami. Jego sztyblety z każdym krokiem traciły przyczepność aby w końcu runąć w gąszcz. Ogromne liście zamykały się nad nim litościwie chroniąc przed szkodliwym działaniem promieni słonecznych. Rzekłbyś: był człowiek i nie ma człowieka!
Wprawdzie Marysia twierdziła, że tam jest żyła, -ławodna, alie co tam, o! Niech będzie, dzietam so-bie, aaaa, niech lieży, -ży kiedyś westanie,- nie! O!
I tylko znawcy tematu wiedzieli, że oto Rudy oddał się codziennej obserwacji botanicznej, która była przyczynkiem do jego badań nad tezami: „Łopiany od spodu”.
Od góry opisał je już wcześniej znany polski botanik renesansowy Syreniusz.
Kiedy zamieszkaliśmy tutaj, moją uwagę przykuwał długi chudzielec przesuwający się ponad żywopłotem na swoim rowerze. Zawsze spoglądał ciekawie na nasze podwórko, a jego strusia głowa wydawała mi się wówczas bardzo nieprzyjazna. Czasem towarzyszył mu drugi rower jego żony. Wówczas dwie pary nieprzyjaznych oczu skanowały nasze podwórko.
Choćby z doświadczenia powinienem był wiedzieć, że jest to kolejny botanik, tajny współpracownik „ Reflektora”, gdyż jego tabaczkowy garnitur nie pozostawiał złudzeń.
Los, a raczej sąsiadka Danusia zetknęli nas ze sobą, kiedy postanowiłem zrobić porządek w sadzie.
– Jasiu ci pomoże- zapewniła. – Dasz mu pięć złotych to wygoli ci te witki- powiedziała, mając na myśli gąszcz dzikich odrostów w części nieucywilizowanej.
Umówiliśmy się co do szczegółów i następnego dnia Janek- jak się okazało- miał zająć się moją plantacją dzikich wędek.
– Panie Marku, telefon do pana w gabinecie pani dyrektor.
Zbiegłem po schodach z szybciej bijącym sercem. Jeśli ktoś dzwonił podczas lekcji musiał mieć dobry powód… Pochowawszy w myślach połowę rodziny chwyciłem słuchawkę, w której usłyszałem stanowczy głos Danusi:
– Marek, ty dałeś Jasiowi zaliczkę na ten sad?!
– Noo… dałem, bo prosił…?!
– Psubrat jeden! Kupił za to dwa wina i leży teraz nieprzytomny pod tymi śliwami!
Tak poznałem Janka.
Chudy i wysoki, zawsze życzliwy, nigdy agresywny był postacią nie z tej ziemi. Jak oni wszyscy, ze swoją filozofią i oglądem świata.
Kiedy nastała Ania, fascynowały mnie ich wzajemne stosunki dyplomatyczne:
– Pani Aniu, jak by tam były ze dwa złote…
– Panie Janku, ja na te dwa złote też muszę zarobić? Weź pan te śmieci co tam w szopce zalegają to pogadamy!
– Eee, to się zrobi, ale jakby jaka zaliczka… – i ten zniewalający uśmiech pni zębowych.
– Panie Janku, nie mam – dialog z piękną, wykształconą kobietą musiał jakoś jarać Janka, bo jarał i mnie przysłuchując się dialogowi na dwa serca.
– Eee, pani Ania ma…
– Panie Janku, czy ja wyglądam, kurwa, na bank szwajcarski?!
– Ale jakby ze dwa złote…
– Nie ma, jak pan wyczyści ten chlewik to pogadamy!
Szeroki uśmiech, pełen pokory.
– Eeech, pani Ania tak tylko mówi…
Kończyło się na pięciu złotych zaliczki, które Janek natychmiast zamieniał na tanie wino. Ponieważ mieszkał we wsi daleko od szosy, w połowie drogi, w budce przystanku autobusowego osuszał flaszkę, żeby nie dostała się w niepowołane ręce jego żony albo córki.
Janek wkrótce uznał nasz dom za ostatnią stację w drodze do swojej wsi.
Po całym dniu zbierania puszek po piwie i wszelkiego innego dobra, które można było spieniężyć wpadał do nas pedałując przez las do Krzywania. Przynosił nie tylko plotki z okolicy ale także jakiś spokój i pojednanie z dziwactwami świata. Nasze domowe zwierzęta uwielbiały go.
– Panie Marku, jakby tę piłę pożyczył, to bym drzewo wyrobił?
Oczywiście, pożyczyłem Jankowi moją piłę łańcuchową, którą przywiozłem sobie z Niemiec. Mało co nie odcięła mi kciuka pewnego razu, skończyło się na szwach, które w Słupsku na pogotowiu założył mi murzyński lekarz z zapewnieniem, że „ bendzie żila”.
Po kilku miesiącach nieśmiało upomniałem się o piłę.
– A za co żem miał zrobić Monice komunię?!- obruszył się.
Janek… Janek.
Obudził nas w dniu świętej Anny przynosząc plastikową różę, czym prawie zdobył serce mojej żony. Dostał nie tylko fajkę ale i kawę na stole biesiadno-sekcyjnym. Kiedy tak siedzieliśmy w szlafrokach, Ania podziękowała za kwiaty.
– Eee tam, żem przejeżdżał koło cmentarza…
Janek wkrótce stał się częścią naszego życia. Odgromnikiem głupot wielkiego świata, ze swoim rowerem z radyjkiem tranzystorowym przyczepionym do kierownicy przy pomocy gumki od weków i plastikowej róży z cmentarza. Zawsze uśmiechnięty, zawsze gotowy do pomocy, nigdy za darmo.
Tak, już wtedy powinienem domyśleć się, że Janek należy do mistyczno-ezoterycznego odłamu wolnomularstwa. Charakterystyczny dla tego ruchu tabaczkowy garnitur jednak długo nie zaniepokoił mnie, pochłoniętego beznadziejnym tropieniem numerów, które należało wpisać do dzienników lekcyjnych. Cała mistyfikacja wydała się pewnego popołudnia, kiedy Janek, powracający z workiem puszek zahaczył jak zwykle o nasze podwórko.
– E, żem miał dzisiej pomyłkę… – i ten przepraszający i zarazem czarujący uśmiech.
Podczas odwiedzin różnych miejsc i domostw trafił do kogoś, kto poczęstował go świeżym, jeszcze ciepłym spirytusem. Po kilku szklanach Janek wybrał się z powrotem przez las. Jednakowoż w połowie drogi postanowił oddać się badaniom przyrodniczym nad ściółką leśną.
Oparł rower o pień sosny i pogrążył się w mchu.
Kiedy ranne wstały zorze, wstał i Janek. Wsiadł na rower i kontynuował podróż do domu. Nie jechał wszakże sam, na plecach wisiał mu bowiem specjalny gość- wielki i ciężki kac. Pech chciał, że nie sprawdził wskazań żyrokompasu ufny w ustawienie pojazdu dziobem do wyjścia z portu poprzedniego wieczoru. Po kilkunastu minutach mozolnego naciskania na pedały ujrzał zacny widok Dębnickiego kościoła, który rozwinął się wkrótce ku jego niekłamanemu zdumieniu w panoramę Dębnicy Kaszubskiej.
Jak w grze w „Chińczyka”, kiedy liczba oczek na kostce wróci człowieka niespodziewanie na pole numer jeden.
Marysia mieszkała w największym domu na naszej ulicy. Jak głosiła legenda, do końca wojny należał on do znanego słupskiego architekta. Faktycznie, ciekawa bryła, tylko nie wiadomo dlaczego ustawiona tuż nad miejscową rzeczką. Zbyt „tuż”.
Jak powiedział mi Jaca, „ poznańsko pyra”, który mieszkał na końcu naszej ulicy, Marysia pięknie rysowała. Podobno studiowała grafikę na Uniwersytecie Wileńskim. Pewnie tak, ale ja poznałem ją z innej strony.
Duża kobieta około siedemdziesiątki przesuwająca się zawsze niespiesznie za żywopłotem; o każdej porze roku w laczkach wdzianych na grube skarpety męża Dzidka, ze swoim rudym pieskiem w drodze do budki spożywczej Kubiaka. A raczej do tajemnej pijalni, znajdującej się w cieniu sklepiku.
Wyglądała jak Indianka w swoich obszernych sukmanach. Z jej twarzy zawsze emanował spokój, jakby z góry wiedziała, że wszystko będzie jak należy, bo taki jest boski porządek tego świata.
Droga prowadziła wzdłuż naszego żywopłotu i łatwo było powiedzieć, czy idzie tam czy z powrotem, gdyż wynikało to z rozciągania wypowiedzi.
Marysia bowiem miała zwyczaj powtarzania ostatniej sylaby co dodawało uroku jej wileńskiemu sposobowi wysławiania się.
– A co to sonsiad kosi trawe dzisiaj? Dźino, choć tu ty lajdaku, -ku je-den!
Dzino, jej rudy piesek przedostał się przez dziurawy płot i uderzył w zaloty do naszej Bibi, która miała cieczkę.
– On i tak jest kulturalny, pani Marysiu, inne psy są bardziej obcesowe…
– Tu nie ma żadnej kulitury, -ry! Dźino, choć tu bo cie jebne w leb!- zagroziła cedząc każde słowo. Wo.
– Koszę, bo zjadą się dzisiaj goście, to żeby jakoś to wyglądało…
– Nooo, u nas też trawa wysoka, -ka ale Dzidek ooo, tam nic nie zabiera się coś za koszenie, -nie bo on tam zawsze coś ma do zrobienia, -nia ważniejszego -go!
Tajemnicą poliszynela był fakt, że zasiadali z mężem i synem na zmianę na tajnej ławie za budą Kubiaka. Widocznie mieli jakieś karty stałego klienta. Dzidek, o połowę mniejszy od Marysi dojeżdżał tam swoim niebieskim komarkiem, podczas gdy jego żonie z psem dotarcie do celu zajmowało dużo więcej czasu.
I nigdy nie spotykali się tam w tym samym czasie.
Dzidek, mały człowieczek w berecie z antenką wzbudzał niekłamane zainteresowanie kobiet ze względu na obfite krocze, wypychające jego spodnie, które wpędzało w kompleksy męską część mieszkańców nie tylko naszej ulicy. Może dlatego łatwiej było mu przewieźć ten worek komarkiem.
Ogródek Marysi znajdował się z dala od jej domu, naprzeciw naszej bramy i w sąsiedztwie pola łopianów. Był oczywistym dowodem na to, jak niezbadane są wyroki boskie i sądu rejonowego. Na skutek pomyłki geodety, wymierzającego obszar proporcjonalnie do wypitego bimbru u gospodarza, dostali mniej. Czy to poskąpili, czy nie było ich w domu, suma summarum jak mawiał Kulfon, latyfundium Marysi i Dzidka zostało okrojone do pasa wokół ich domu.
Już po trzydziestu latach od tego faktu sąd rejonowy przyznał im w ramach rekompensaty czterysta metrów kwadratowych podmokłej łączki na nieużytkach. Mogli mówić o wielkim szczęściu, że gmina w swoim miłosierdziu nie przyznała im czterystu metrów nieodległej plantacji łopianów Sosnowskiego, rzucając tym samym rodzinę w objęcia mafii morfinistów.
Tak czy inaczej Dzidek i Olek z zapałem zabrali się do wytyczenia granic tej pionierskiej placówki ogrodniczej. Po orce na ugorze, wkrótce zapomniane od Boga, ludzi i gminy miejsce zaczęło tętnić życiem. Ogrodzone drewnianym płotem było jak oaza wśród piasków pustyni. Właścicielka znajdowała tam ukojenie i spokój, siedząc na małym stołku obserwowała, jak dojrzewają kwaśne porzeczki. Aż dziw, że nie nosiła brązowego garniturka. Czekając, pociągała z tajemnej flaszki wyglądała jak babcia Koljaczkowa z „Blaszanego Bębenka”.
Patrząc na ten sielankowy obraz i posuwając moją kosiarkę tam i z powrotem nie mogłem oprzeć się natrętnemu porównaniu z Telimeną, która zaległa była w świątyni dumania.
Tę sielankę przerwał nagle ryk dwóch koni mechanicznych niebieskiego komarka. Dzidek wpadł do ogródka i zaczął wściekle szukać czegoś pod krzakami porzeczek.
– Gdzie masz flaszkę?!- zadał nerwowo pytanie retoryczne.
Marysia, będąc pewna, że nigdy nie zajrzy pod jej obfite sukmany siedziała ze stoickim spokojem. Co więcej, procenty dodawały jej pewności siebie.
– A szukaj sobie, -biety, Dzidek ty ali-koholiku jeden, -en!
Zawtórował jej ironicznym rechotem sąsiad i nieprzejednany wróg Dzidka, Kulfon wiszący na płocie i obserwujący z góry scenę:
– Alie to nawet mowy nie ma!
– A ty Cieszun, no nie, wypierdalaj do swojej , no nie, budy bo też cie kosa nie minie!- zawyrokował Dzidek zgrzytając zębami, po czym poprawił nerwowo czarny beret z antenką, odpalił komarka i pomknął w tylko sobie znanym kierunku.
Obserwowałem Marysię. Odczekawszy chwilę aż po Dzidku opadł kurz wyjęła flaszkę taniego wina i ulżyła stresowi, w który wpędził ją mąż.
Kulfon oblizał się chciwie, pomyślał wisząc na płocie i już po chwili cisnął na pedały w drodze do sklepu Kosiorka. Po mandarynki zapewne.
Punktualny jak ekspres Berlin- Królewiec przehalsował Rudy, mijając Kulfona i ogródek Marysi, aby ściągnięty przez żyłę w łopiany oddać się codziennym badaniom biologicznym. Nie zwróciło to niczyjej najmniejszej uwagi, choć każdy musiał go przecież widzieć.
– Alie miałem szczęście!- głos Kulfona oderwał mnie od wykręcania z noża kosiarki jakiegoś sznurka, który się tam zaplątał.- Kupiłem u Kosiorka pół litra i piwo- ciągnął opowieść- … i przewróciłem się na zakręcie!
– To jakie szczęście z tego wynika?- wciągnąłem się. Kulfon zbliżył swoją twarz do mojej. Na jego czerwonej twarzy łypnęło spod na wpół przymkniętej powieki oczko.
– Bo rozbiła się butelka z piwem! To szczęście, suma summarum, nie?
– No chyba?- przyznałem.
– A… alie to nawet mowy nie ma!
Olśnienia co do tego zwrotu doznałem kilka dni wcześniej. Monika zapukała w okno:
– Panie, panie, właśnie że Pioter rzuca tym o- pokazała na pilota do telewizora załamując ręce – w ścianę!
– A co, śnieży?- zainteresowałem się.
– Panie, tam drugi telewizor jest i Pioter nie wie, jak załączyć…
W ten sposób wszedłem do wilczego szańca. Kulfon już leżał bez życia na szezlongu, pokonany przez pilota. Monika pokazała mi dwa telewizory stojące jeden na drugim w rogu pachnącego grzybem pokoju:
– Panie, właśnie, że ten się nie otwieeera- pokazała załamując ręce.- Taka bieda, właśnie, że wczoraj zakupilim i się nie otwieeera- oznajmiła jak zwykle płaczliwym głosem.
– Ten u góry czy ten na dole?- upewniłem się.
– Panie, panie, właśnie, że ten u góry.
Ten u góry był ich nowym nabytkiem. Wraz z anteną na Polsat zyskali dwa programy. Ale…
– Ale po co kupiliście nowy telewizor właściwie?- zainteresowałem się.- Stary się popsuł?!
– Panie, właśnie, że Pioter powiedział, że ten na dole jest na jedynkę i dwójkę, a ten co my zakupili jest na Polsat!- obwieściła z dumą.
Opadły mi ręce.
Zamieniwszy bieguny baterii w pilocie nastawiłem im wszystkie programy na dwóch telewizorach stojących jeden na drugim i wychodząc z wilczego szańca natknąłem się na cudownie ockniętego Kulfona.
– Suma summarum… No to dziękuje, napije się pan piwa?- zapytał wyciągając butelkę zza szezlonga.
– Ale to nawet mowy nie ma?- zaryzykowałem. Ku mojemu najszczerszemu zdumieniu otrzymałem butelkę Broka.
A więc tak działa kulfonowa logika: „ mowy nie ma” oznacza tak mocne potwierdzenie, że nawet mowy nie ma, żeby mogło być inaczej!- doznałem olśnienia.
Skoszona trawa pachniała oszałamiająco, węgiel na grillu trzaskał radośnie na myśl o spotkaniu z karkówką, żeby naprodukować rakotwórczych substancji, które tak ochoczo wciągną ludzie.
Ania przygotowywała boskie sałatki warzywne, kiedy w dole ulicy rozległ się klekot dieslowskiego silnika. Nadjeżdżał oto dziad, czyli stary volkswagen Mariusza.
Czas na poważne sympozjum poświęcone bezradności głosek.
Po powitaniach nasze panie udały się do kuchni, bacząc jednak na nas oczkiem. Ale i to się dało obejść.
– No, Marek, choć, to pokażę ci jak wypiaskowali mi felgi od dziada!
Bardzo zainteresowany piaskowaniem felg udałem się do bagażnika, w którym stała skrzynka piwa Martin. Mariusz nie tylko przygotowywał perfekcyjnie wizyty u siebie, ale także sesje wyjazdowe.
– Alusia dzisiaj wraca- uspokoił mnie.- Wolno mi wypić dwa oficjalne.
– No, mnie też tyleż, więc radujmy się w Panu, że mamy ten bagażnik!
Wkrótce siedzieliśmy przy stole sekcyjno- biesiadnym.
– To jak mówisz? Trzeba zaradzić coś na bezradność głosek?- zaniepokoił się mój przyjaciel, nakładając na talerz sałatkę pozyskaną z warzyw, które ktoś potem nazwie organicznymi.
– Tak , trzeba wymyśleć jakieś nowe środki wyrazu, bo strumień powietrza przepływający przez krtań nie daje już rady, jak zauważył profesor Szpigelglas … – spojrzałem na współbiesiadników, ale częstując się wzajemnie tym, co na stole nie zwracali najmniejszej uwagi na moje expose. Żeby jakoś dorwać się chociaż do tych oficjalnych piw, ustawionych przez nasze panie na stole jako dekoracja wieczoru…
– A więc otwieram… – spojrzałem na Mariusza, czy załapał tę cienką aluzję, ale właśnie szukał chrzanu na kilku metrach kwadratowych stołu.
– … więc otwieram sympozjum!- oświadczyłem uroczyście.
– No, Marek, takie sympozjum w tak zacnym miejscu bez dwóch zdań przejdzie do historii językoznawstwa!- Mariusz odnalazł już chrzan i szukał teraz pieczywa.
– W związku z otwarciem … otwarciem sympozjum, chciałbym może zacząć od zacytowania naszego kolegi z Ameryki, który przewidział tragiczną niemożność porozumienia się. Kurt Vonnegut opisuje oto przypadek pewnego kosmity:
„Niejaki Zog przybywa na Ziemię latającym talerzem, by powiedzieć, jak zapobiegać wojnom i leczyć raka. Przywozi te wiadomości z planety Margo, której mieszkańcy porozumiewają się za pomocą pierdnięć i stepowania.
Zog wylądował nocą w stanie Connecticut i zobaczył dom w płomieniach. Wpadł do domu, popierdując i przytupując, żeby ostrzec ludzi o straszliwym niebezpieczeństwie.
Pan domu roztrzaskał mu głowę kijem golfowym.”
– Tak więc… może pierdzenie i stepowanie jest jakimś wybawieniem… – nie dokończyłem, gdyż nagle zza płotu odezwał się głos krytyczno literacki:
– Summa summarum najgorzej jest po fasoli i bobie!- Kulfon, który pod pretekstem pielenia ziemniaków zainstalował się za płotem i bacznie monitorował sytuację przez szparę między szczeblami, nie wytrzymał, żeby nie zaistnieć. Ucieszyłem się jednakowoż, bo nasz grill wygrał w kulfonowym rankingu programów rozrywkowych z jego teliewizorami ustawionymi jeden na drugim.
Patrząc na całe towarzystwo pochłonięte konsumpcją pożałowałem jednak, że nie ma na obradach nikogo, kto podzielałby moją trwogę. Trzeba było zaprosić Profesora, pomyślałem, ten wygłosiłby choćby kilka tez na temat bezradności głosek w kontekście antysemickim.
Profesor, taką miał ksywę, był dobrze znany w Słupsku. Pojawiał się nie wiadomo skąd i znikał nie wiadomo gdzie. Człowiek około siedemdziesiątki, w znoszonym do granic prochowcu, o aparycji Naczelnika: siwe włosy zaczesane do góry, takiż sumiasty wąs i krzaczaste brwi.
Nosił zawsze starą reklamówkę z kilkoma długimi, srebrnymi latarkami z lat siedemdziesiątych typu „szperacz”. Można go było spotkać w dużych sklepach samoobsługowych: Bochenek w Podkowie albo Czar. Kupował małą butelkę wody sodowej, czy jedną cytrynę, którą wrzucał oklejoną nalepką z ceną do koszyka. Tak usankcjonowawszy swój status klienta zaczynał wywód. Mówił tonem wykładu akademickiego, zapatrzony w coś daleko poza czasoprzestrzenią, skąd czerpał natchnienie. Najczęściej wypowiadał się na temat naszego nowego rządu w kontekście stosunków z Izraelem:
– I tak oto, narodzie drogi, widzisz sam, jak rząd Rzeczypospolitej wchodzi przez kiszkę stolcową do Izraela…- tu następował udawany łyk wody sodowej z butelki po czym Profesor kontynuował:
– O tak, rzucić bombę, wbić nóż w plecy, o! to -Żyd -potrafi!
Naturalnie, nikt nie zwracał uwagi na jego gadanie pochłonięty zakupami. Może każdy zdawał sobie sprawę z tego, że biedak cierpi na syndrom jerozolimski, który opisał w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku doktor Jair Bar-El.
Nie wiadomo, kim był i dokąd odszedł.
I co stało się z latarkami.
Kiedy już byłem pewien, że konferencja spełznie na niczym, z mgły nicości wyłoniła się zacna postać Janka:
– Eee, żem akurat przejeżdżał… – niczym święty Franciszek podążał do nas otoczony wszystkim, co żyło. – … a co tu mata, grillowanie?! – wyciągnął chciwie szyję. I ten krygujący się uśmiech, gotowy w każdej chwili przejść w propozycję zainwestowania dwóch złotych w jego wino mózgotrzepowe.
– Panie Janku, pan jak muszka owocówka…- Ania powitała niespodziewanego gościa. Janek uśmiechnął się rozbrajająco, był gotów przyznać się nie tylko do muszki ale choćby do tego, że jest żukiem gnojarzem albo nawet zawisakiem tawulcem, byle by tylko dołączyć w jakiś sposób do kompanii.
– Tam te worki z chliwa jutro pozabieram…- uderzył od razu w czuły punkt, skanując jednocześnie to, co na stole, otwierając Ani pole manewru co do odpowiedzi na niezadane jeszcze pytanie o dwa złote.
– Te perfumy pijeta?- zaniepokoił się nie na żarty wskazując brodą na butelkę Ballantinesa, gdy oto jego bystry wzrok wyłowił coś, co było jako ozdoba stołu bez znaczenia taktycznego: butelka wielkości oranżady z winem marki „Łzy sołtysa” z kokardką na szyjce.
– Ooo!- Janek poczuł się swojsko, choć i tak już czuł się dobrze powracając po całodniowym rekonesansie po Dębnicy i okolicach. – To się teraz pije!- uradowany swojskimi klimatami odkapslował butelkę i wlał w siebie całą zawartość jednym haustem. Spojrzał na Alę, która narzekała na bolący ząb:
– Eee tam, jak mnie bolał, to w chliwie wziąłem śrubokręt i wywaliłem o tak- pokazał, jak należy podważyć ząb przy pomocy śrubokręta nie cackając się i nie pieszcząc.
Tymczasem my oblizaliśmy się z Mariuszem i porozumieliśmy wzrokiem.
– Bibi, Cygan, za mną!- Janek, zapewniając, że jeszcze wróci poszedł z psami robić porządek w szopce, a my wróciliśmy do obrad. Teoretycznie, bo Mariuszowi nagle przypomniało się…
– Marek, a ty cos mówiłeś o haku do auta? To w ramach przerwy kuluarowej w obradach chętnie pokażę ci, jak to zostało przyspawane do dziada?
Wysuszeni po karkówce i skupiliśmy się na haku i kiedy byliśmy już blisko celu, zza nieodległego żywopłotu rozległ się znajomy głos:
– Dźinoooo!- Marysia nakryła nas na odkapslowywaniu tajnego Martina, więc wypadało zaprosić ją do kompanii. Chociaż w całym majestacie wracała właśnie od Kubiaka, co przejawiało się pewnym spowolnieniem i usztywnieniem ruchów, nie odmówiła -ła poczęstunku:
– A ty nie wiesz sonsiad, jaka mnie dzisiaj spotkała -ła przygoda?!- Marysia mówiła powoli, starannie oddzielając od siebie sylaby. – Ooo, to my z Dźinem okazali się być dzisiaj na pogotowiu – wju w Slupsku!
– Jezus Maria, co się stało?!
Marysia dała sobie chwilę na wciągnięcie kilku łyków, bacząc uważnie, czy znikąd nie wypadnie Dzidek na swoim rączym komarku, po czym kontynuowała:
– Aaa to oooo, tam my z Dźinem wybrali na jagody sie ot tam, w lias. A tu naglie, cap! Źmija mnie uchliała w renke! O!
Marysia przedstawiła dowód rzeczowy w postaci dwóch czerwonych śladów na dłoni.
– To całe sczenście, -cie, że mialam sie czym de-zin-fe-kować, – wać!
Z dalszego opisu zdarzenia wynikało, że Marysia zdezynfekowała się od środka przy pomocy posiadanej akurat na wszelki wypadek piersiówki, choć – jak przyznała- trochę łyknęła już po drodze. Z tego powodu, po udzieleniu przez nią i Dźina pierwszej pomocy, źmija oddaliła się zygzakując w nieznanym kierunku.
Letnie, czerwone słońce chyliło się ku zachodowi. Ten jeden, jedyny moment, który respektuje i wiatr i inne siły przyrody: cisza przedwieczorna. Jak gdyby natura nie mogła się zdecydować, co do dalszych kroków.
Moment, w którym natura dziękuje słońcu za kolejny dzień i czeka, aż czerwona kula majestatycznie zniknie za horyzontem.
Moment, w którym wiatr nie roztrwania po świecie zapachu kwiatów, ziół, kwitnących drzew, rzeki, jeziora, stawu z żabami, dymu z ogniska…
Moment, w którym kończą pracowity dzień pszczoły, bąki, bielinki rozpustniki, stonki i wszystkie inne, jak zgrzytnica zielonkawowłosa, wznosik Fabrycjusza, przerostek torebkowiec, odorek zieleniak, cuchna nawozowa czy opuchlak chropawiec, żeby wymienić najważniejszych.
I tylko kurwa komary nie robią sobie nic z tej uroczystej chwili falsetując dla niepoznaki wokół ucha, żeby ujebać cię w jedyne dwa centymetry kwadratowe odsłonięte na łydce. Tam zawsze trafią.
Ale nie tylko one zakłócały boski porządek świata, bo oto tę przedwieczorną ciszę rozdarł ryk gigantofonów zainstalowanych na kościelnej wieży i nagle, na cztery strony świata popłynęły dźwięki pieśni:
„ Wszystkie naaaasze dzienne spraaaaawyyy”, odgrywane na trąbach zapewne jerychońskich, bo jakich?!
Budziły one dzieci, dopiero co ułożone do snu, zakłócając , jak komary, ten boski porządek świata.
Ale co można było na to poradzić, poza modlitwą?
Z chlewa, w którym zniknął Janek rozległ się dźwięk, podobny do tego, jaki wydaje z siebie pojemnik na ketchup, kiedy kończy się jego zawartość.
– Jeśli jeszcze przy tym stepuje, to nasze sympozjum osiągnęło swój cel: Janek przeszedł na wyższy stopień komunikacji!- obwieścił radośnie Mariusz.
Dzidek wkrótce pomknął, zgrzytając zębami, do nieba. Pokonała go odwlekana w nieskończoność operacja przepukliny. Zapewne jeździ tam gdzieś bez celu na niebiańskim Komarku w poszukiwaniu przyczyny.
Marysia w swojej podróży poszła kiedyś z Dźinem w wieczną wędrówkę bez powrotu. Pewnie nie wie, że już są na niebiańskich ścieżkach, ale tak lepiej.
Kulfon zjadł w końcu za dużo mandarynek, poszła za nim Monika, czyli Genowefa. Gdzieś tam pewnie wciąż orają niebiańską glebę pod uprawę czosnku.
Nie ma Jacy, poznańskiej pyry i Janki, jego ostoi i sensu życia, zawsze uśmiechniętej i życzliwej kobiety, którą bardzo szybko pokonał rak.
A za Jankiem, po niebieskiej łące niespiesznie wlecze się Bibi, Cygan-Rambo i Kaja. Przepraszająco uśmiechnięty Janek. Nigdy, nawet w niebie nie da im zrobić krzywdy.
Wiem to na pewno.
Epilog czyli Coda
Samolot mozolnie przebijał się przez zwały ciemnych chmur. Jeszcze przed chwilą, na jedenastu tysiącach metrów oślepiało mnie ostre słońce, jeszcze miałem w uszach gwar Okęcia, które opuściłem ponad dwie godziny temu ufny, że wyląduję w jakże lepszym świecie…
Ostrożnie, stopniowo i jakby nieco wstydliwie los odkrywał przede mną wszystko to, na co postawiłem: szaro brunatne miasto położone nad sino ołowianą zatoką. Coraz niżej i niżej, jeszcze przelot nad stadem pasących się spokojnie baranów i twarde lądowanie.
I cisza lotniska, na którym nikt na mnie nie czekał. W mieście, które do tej pory było jedynie punktem na mapie, którego nikt wcześniej nie znał i właściwie nie wiadomo dlaczego wybrał z wielką ufnością na resztę życia za cenę biletu w jedną stronę, bo na tyle tylko było stać mnie, polskiego nauczyciela.
Ta cisza… ten chroniczny brak słońca, choćby na chwilę, na podpisanie listy obecności…
Mówili: „ Na emigracji najgorszy jest pierwszy rok”.
Rok?! Jak nie można przeżyć w samotności dnia, godziny, czując się jak wycięty po obrysie i wrzucony z jednej bajki do drugiej.
Jak tu odnaleźć się w wynajętym pokoiku wielkości izolatki, bez możliwości kontaktu z najbliższymi w kraju, będąc zresetowanym do łyżeczki i kubka? Bez widoków na jakąkolwiek pracę, choćby za wielką cenę zgięcia karku?
Pan od anglika miał jednak jeden atut: był panem od anglika.
Dziarsko ruszyłem zatem przed skromny jak na stolicę terminal i swoim oxfordzkim akcentem zaatakowałem innego pana, kierowcę autobusu miejskiego czekającego na pasażerów.
– Excuse me, czy dojadę tym autobusem do centrum miasta?- zadałem jedno z najprostszych pytań każdego egzaminu z języka angielskiego, oczekując jednej z dwóch odpowiedzi: yes lub no.
– Eee?!- pan kierowca jednak zaskoczył pana od anglika odpowiedzią, która nie mieściła się w arkuszu odpowiedzi egzaminacyjnych. Właściwie, nie mieściła się w żadnym arkuszu.
Sprowadzony powtórnie – po niedawnym lądowaniu- na ziemię, postanowiłem spróbować jeszcze raz: wolniej, akcentując każde słowo ponowiłem pytanie.
– Haud on a minute- pan kierowca zmieniał jakąś taśmę w maszynie do biletów i był tym absolutnie pochłonięty zanim zwrócił się do mnie z przemiłym uśmiechem:- Aye, ken whit I mean? Ye ken be oot there in half an hour!
– Thanks!
– Nae bother!
Tak oto pozbyłem się reszty złudzeń. Co do języka.
Z czasem okazało się, że czekali już na mnie. Oni. Jak zwykle: nie od razu, nie nachalnie, ale byli. Tym razem w wydaniu szkockim.
Roba, czyli Robert. Konserwator płaszczyzn płaskich w wieku emerytalnym, wielki filozof, który do pracy sprzątacza w fabryce mięsa przychodził w krawacie. Dla zasady. Po godzinach grał w golfa. Czekał zawsze, żeby podrzucić go po pracy na przystanek, bo wtedy miał mnie tylko dla siebie. Sto metrów jazdy.
Philip, najlepiej poinformowany człowiek w fabryce. Wiedział wszystko o wszystkich, roznosił najnowsze plotki wraz z komentarzem. Aparycja radosnego misia Fuzzie z Mupped Show… Wcale nie przeszkadzało mu, że był głuchoniemy. Nam też nie.
Baran Polski. Z ojca Irlandczyka, matki Szkotki po litewskich dziadkach. Namiętnie gra na wyścigach i z sympatii do nas zawsze obstawia charta o enigmatycznej nazwie „ Baran Polski”. Jeszcze nigdy nie wygrał na tym ani pensa. Mentalność kaprala pruskiej armii połączona z manią prześladowczą nie pozwala mu na jakiekolwiek kontakty z kimkolwiek. Z tego powodu zostałem wybrany.
Ale to już inna historia. Inny film.
Nie mam złudzeń: gdybym jeszcze kiedyś wyjechał do Austrii, Australii czy Argentyny, też tam będą.
Brak mi już jednak siły, nie chce mi się nic zmieniać w moim życiu, żeby znowu ich wysłuchiwać, przytakiwać, udzielać rad i być ramieniem do wypłakania się.
Na pozór obcy i niezainteresowani, wystarczy jednak chwila nieuwagi: gotowi pociągnąć swoją opowieść, zaufać, przyjąć do swojego świata i uznać, że mam prawo tam być i tworzyć z nimi konstelację.
Choćby dzieliły nas miliony lat świetlnych.
I tylko czasami zastanawiam się przed snem, czy tam, gdzie w końcu kiedyś dotrę, do kresu, jakkolwiek on wygląda, czy oni również tam będą?!
Kres… przyjmując najgorszy wariant:
Stara, odrapana brama typu brytyjskiego, czyli nikt nie wie, dlaczego jest stara i odrapana, ale też nikogo to nie obchodzi i nikt nigdy nie postara się tego zmienić. Skrzypi niemiłosiernie, kiedy kładąc dłonie przepycham ją ostrożnie. Nikomu to nie przeszkadza, że skrzypi: be allright, będzie dobrze…
Nagle przemyka jakaś postać: drobny, szczupły człowieczek z ziemistą twarzą i haczykowatym nosem, o czarnych oczkach jakoś za głęboko osadzonych w mało aryjskiej czaszce. W ręku trzyma puszkę ze smołą i stary pędzel. Rozejrzawszy się ukradkiem zaczyna nanosić kulfoniastymi literami na bramę: ” Achtung! Eintritt verbotten…”
Tuż za nią, znaczy bramą, spostrzegam bosą postać w wyblakłych, niebieskich kalesonach i koszulce w paski a la pszczółka maja. Siedzi przy wiadrze, w którym moczą się kolby kukurydzy:
– Meine nix simpatik hier: zu viele heizung, meine nix Ungarn suppe produktion! – wzrok proszący o wybaczenie. – Meine angel emigacjo:– przepraszająco pokazuje, jak na wielkich skrzydłach załapie się któregoś dnia do nieba.
Po kilku dalszych krokach widok zapiera mi dech w piersiach: dwa piętra poniżej rozpościera się nieskończona, transcendentna hala z wielkimi kotłami, w których bulgoce smoła.
Gorsza od niej jest jednakże obowiązkowa transmisja radia, w którym enigmatyczny ksiądz Grzybek poucza, jak trzeba było się prowadzić, żeby tutaj nie trafić. Co minutę powtarzany jest także numer konta, na które mogą wpłacać ci, którzy rozważają udział w modłach na rzecz wydostania się z piekielnych czeluści.
On to, ojciec Grzybek, po długoletniej służbie na ziemskiej placówce zstąpił do piekieł i w nagrodę za zasługi dostał podobnież- według rewelacji gazety „ W Siarce”- od Najniższego stanowisko w spółce piekielnej odpowiadającej za dostawy asfaltu, smoły i substancji smolistych, co ustawiło onego, jego dzieci i rodzinę na długie lata.
Widok niekończących się rzędów czarnych kotłów widziany z góry robi jednak wrażenie. Obok każdego z nich piekielny pracownik w uniformie, zapewne starszy trener produktu, dopycha plastikowymi widłami w smołę wynurzające się postacie.
Każdy z nich ma na plecach symbol państwa, za które jest odpowiedzialny. Zmrużywszy oczy dostrzegam diabła z flagą hiszpańską, włoską, niemiecką, rosyjską i o dziwo enerdowską na plecach.
– Yyy, napij się jeszcze smoły, Johnny!
– Ale to, no nie, nie o to chodzi!
Te swojskie słowa przyciągają mój wzrok; jedyny kocioł, którego nikt nie pilnuje. Stamtąd jakby dochodzi głos:
– Jak z tego miejsca, no nie?!
Co chwila wynurzają się z niego czarne postacie, mozolnie wdrapując się po ścianach kotła. Kiedy są już tuż, tuż, jakaś siła wciąga je jednak z powrotem w kipiel. Za nogi.
– Tak oto widzisz, narodzie drogi … – nagi człowieczek z reklamówką pełną starych latarek krąży wokół kotła, przystając co chwila i aby usankcjonować swój pobyt tutaj pociąga drobnego łyczka nafty z butelki po oranżadzie. Po kilku krokach kontynuuje: – Kiszki stolcowe, narodzie drogi, są naszym skarbem narodowym…
– Zamknij te bramę, bo będę cię lał na okrętę!- słyszę pod swoim adresem- Muchy lecą!
Ale ignoruję ten komunikat, ponieważ moją uwagę zaprząta kobieta siedząca na kamieniu i otwierająca puszki z piwem „Siarczyste”, które wylewa na ziemię. Obleczona w włosiennicę i pokutną szatę na głowie powtarza ten proceder, a każdemu głośnemu i metalicznemu szczęknięciu otwieranej puszki towarzyszy jęk dezaprobaty dobywający się ze wszystkich kotłów zrzeszonych w Unii Piekielnej.
– Kim jest ta kobieta?- pytam jednej z mijających mnie właśnie postaci w roboczym drelichu z widłami w ręku i z dwoma zrogowaciałymi wypustkami na czaszce.
– A, ta… wymyśliła sposób otwierania puszek z piwem, żeby szczękały jak najgłośniej, aby każda żona mogła to usłyszeć z najodleglejszego kąta domu. Swołocz!- dodał spluwając asfaltem.
– Trudno nie przyznać ci racji… A… a ten, co wymyślił kapslowanie…?
– … jest w niebie!- poinformował z dumą parzystokopytny.
Mimo wszystko zrobiło mi się żal kobiety. Pomny w to, że harcerz zawsze pomaga słabszym podszedłem ostrożnie do niej. Spojrzała na mnie spod włosiennicy.
– Dlaczego… – zanim zadałem pytanie, usłyszałem odpowiedź:
– Tendencja do konceptualizacji egzystencjalnego projektu, dochodząca do głosu w życiu i twórczości miała właśnie takie uwarunkowania: w dużym stopniu wyrastała z pragnienia, by wpisywać porządek egzystencji w większą całość i projektować go na kod kultury…
Wejście do czyśćca znajduje się między dwoma pochyłymi słupami; na jednym z nich wisi stara skrzynka pocztowa z takim właśnie napisem: „ Czyścieć”. To wszystko, żadnych murów, płotów, parkanów, tylko te dwa słupy i … nieskończone pola wrzosów pod wiecznie fioletowo rubinowym niebem.
Każdy może tu wejść, choć nie każdy może stąd wyjść: do nieba, do piekła, zależy, gdzie skierują, należy zgłosić się po bilet do WWB czyli Wielkiego Wystawiacza Biletów.
Człowiek o szczupaczym zgryzie i fryzurą a la Gierek, zawsze na fali i zawsze po linii, zawsze podejrzliwy i zawsze niechętny wystawia skierowanie przybijając go pieczątką z kartofla informując jednocześnie, iż przybycie do miejsca skierowania (MS 07) po terminie oznacza dezercję.
Pędząca w obłoku pyłu z wrzosowiska mija mnie nagle ze złośliwym, bezgłośnym chichotem sztuczna szczęka, oglądając się trwożliwie za siebie. Podąża za nią globus z wypustkami na nogi i ręce. –„ Arbeit, Arbeit…?! Jak to było?!”. Ta pogoń nie skończy się nigdy: on nie wydobędzie z zapomnienia, jak to brzmiało, a złośliwa szczęka nigdy mu tego nie przypomni. Co gorsza, pędzi za nimi człowiek w przykrótkim sweterku i gumiakach, pociskając z zapałem pedały poniemieckiego roweru marki „Ujek”, nucąc piosenkę o tym, że Piła wita jeleni.
Odprowadzając ich wzrokiem patrzę na pył majestatycznie opadający na wrzosowisko, z którego, ku mojemu zdumieniu wyłania się zwalista postać w białym kitlu, z trudem opinającym wielki brzuch. Elegancki krawat i plakietka: „ Praska Szkoła Inżynierska. Siegwald Waldner”.
Mija mnie i patrząc nieprzytomnie zadaje wciąż to samo pytanie:- Kibel, kibel, fersztejen? Kibel, wo. Wo kibel?!
– Zygwald! Wie gehts? Jak się masz?!
– Selbstmord! Baron! Alt?- palec wskazujący na moją pierś.
– Wie Du!- odpowiadam radośnie, ale jego nieme oczy nie są w stanie tego docenić ani zrozumieć. Rzuca na pożegnanie :
– Haribo. Ha-ri-bo!
Odprowadzam go życzliwym wzrokiem oraz nagłą trwogą, czy aby tam, dokąd się udaje nie zapomniał swojego ulubionego słoiczka Merretich, tartego chrzanu?!
Rosnąca chmura wrzosowego pyłu zapowiedziała powrót Krausa, ścigającego uciekającą przed nim sztuczną szczękę. Zdążyli w międzyczasie okrążyć ziemię. Zatrzymał się i ponowił pytanie:- Arbeit… Arbeit… jak to było?!
Z nicości pojawia się nagle wielka postać w okularach w drucianych oprawkach a la Helmut Kohl, która wykonała spiralkę ręką i żąda:
– Ubersetzen!
Wpadam w panikę, bo nie wiem jak przetłumaczyć i co gorsza na jaki język zapach płynący mu z gardła? Może na czeski, bo właśnie nadarza się okazja? Waclaw Szwejk przechodzi obok studiując bilet do piekła podstemplowany przez WWB.
– Kam-ma-rade!- nie ukrywa swojej radości. – Se zmrskam jako krava! – słyszę plan, kiedy skłaniając się lekko uchyla ronda czarnego melonika puszczając do mnie oko.
Nie, nie umknęło mojej uwadze, że purpurowo rubinowe niebo robi się pomału wyraźnie jaśniejsze, jakby podświetlone od spodu. Nagle, z ponad horyzontu poczęła wyłaniać się pomarańczowa kula. Im była wyżej, tym bardziej stawała się mniejsza i jaśniejsza. Bardzo ucieszyła się na mój widok. Jej ciepłe promienie obejmowały moją twarz, włosy, pieściły policzki.
– Kim jesteś?!- zapytałem ciekawie.
– Księżyc Ajty – przedstawił się.
– Ten, co…
– Ten sam.
– Czy wciąż jesteś zastyzony?
– Czasami, jak sobie przypomnę. Ale wtedy staram się za wiele nie pokazywać na niebie, najwyżej jako jakiś sierp czy coś. Zresztą, oświetlam tylko czyściec.
– To kto w takim razie oświetla świat nocą?!
– Mój młodszy brat. Masz szluga?! – pada niespodziewanie pytanie.
– Niestety nie… Ajty, ty wiele widzisz tam z góry, czy może… czy kiedyś…
– Tak, widziałem – czyta w moich myślach. – Aleksander zaliczył w czyśćcu wiele kursów doskonalących. Ale – uśmiecha się do swoich wspomnień – wszyscy kibicowaliśmy mu, kiedy jakiś pisuar podał go do niebiańskiej prokuratury o możliwości popełnienia za jego tezę o tym, że ten świat dąży do totalnego spedrylenia.
– I jak to się skończyło?!
– Sad rejonowy Czyściec Południe wyrokiem z dnia… oddalił wszelkie powództwo w tej sprawie uznając zarzuty za bezzasadne. W uzasadnieniu napisano: „ Ale to nie o to chodziło”.
– Co on teraz robi?- zapytałem ostrożnie, mając nadzieję, że Ajty posiada tę wiedzę. Uśmiechnął się tylko do swoich myśli.
– Jest kapelmistrzem w chórze niebiańskim. O ile wiem, coś tam razem komponują na jakieś obchody z Grzegorzem z Ciechowa. Masz szluga?!
Czysty błękit podświetlony ostrym słońcem. Białe obłoczki, na których tu i ówdzie można zobaczyć złotowłose cherubinki strojące instrumenty, czasami przetnie drogę majestatycznie przepływający, wielki biały anioł albo napis informujący, że do przejścia granicznego „Niebo” pozostało jeszcze tysiąc dwieście pięćdziesiąt machnięć skrzydłami. Atmosfera zagęszcza się w miarę rozrzedzania powietrza.
Zatrzymuję się na jednej z ostatnich przed Bramą stacji obsługi anielskiej. W jej pobliżu głośny chór ćwiczy śpiewanie psalmu ku chwale Pana, „Rivers of Babylon” co nie podoba się ajentowi stacji „ U Kosiorka”:
– Ile do diabła można tego wytrzymać?! Wyją tak dwadzieścia cztery godziny na dobę! Jak tak dalej pójdzie to otworzę filię w piekle, tam przynajmniej swojska klientela!- zagroził ściszając głos i rozglądając się trwożliwie wokół, gdyż nagle w drzwiach pojawił się niewysoki człowieczek ubrany na zielono:
– Kobeshko da?!- zadał pytanie retoryczne. Nie czekając na odpowiedź podszedł do szafy sprzedającej gorące napoje, wrzucił monetę i wybrał guzik z napisem : „ Ungarn Suppe”.
Rozglądam się ciekawie po obiekcie, w końcu to strefa przygraniczna. Spostrzegam dwa anioły, jakby mniejsze niż inne, z służbowymi, zielonymi aureolami. Ściszonym głosem rozmawiają o sposobach ostrzenia dwukolorowych kredek.
„ Heavens’ Door”- prowadzi mnie drogowskaz. Niestety, kolejka.
Długa kolejka dusz, czekających na akceptację, aby przekroczyć Bramę Niebeską.
Ta akurat wygląda i działa sprawnie, w przeciwieństwie do tej piekielnej. Jest typu polskiego: odmalowana, nasmarowana na zawiasach, o co zadbał przedstawiciel handlowy i starszy trener produktu Maurycy Kleszcz, będący w zażyłych kontaktach z przedstawicielem mieszalni farb „ Żółć Śmietana” oraz „ Bramy do wieczności”. Polacy już spawają takie. No problem.
Dotarłem w pobliże niebiańskich wrót. Szczupła, brunatno włosa anielica w szarym, obcisłym kostiumie i czarnych szpileczkach. Na małym nosku ma czarne okulary i wygląda tak, jak sekretarki ze świerszczyków, których tomy obejrzałem przypadkiem owego czasu w różnych stoiskach z prasą w Berlinie Zachodnim. W ręku trzyma jakieś formularze, które wręcza podchodzącym.
Zawierają pytania o dane kont osobistych, stan uzębienia, numer buta, ilość odbytych kursów doskonalących (w przypadku nauczycieli, którzy musieli dodatkowo dołączyć zaświadczenie z ratusza o terminowym oddawaniu dyrekcji rozkładów materiału i planów wynikowych w ciągu ostatnich trzydziestu lat).
Na końcu formularz definiował zasady przejścia przez bramę, Bramę Niebiańską. Postępując zgodnie z instrukcją, kiedy nadeszła moja pora ustawiłem się trzydzieści siedem centymetrów od niej, i – na wzór dzwonu Zygmunta- zacząłem uderzać czołem w spiżowe…
– Zapytanie!- podpowiedziała śliczna anielica, – Za-py-ta-nie!
– Święty Piotrze, czy abym jest godzien zaiste wejść do Królestwa Niebieskiego?! W istocie?
Po drugiej stronie Bramy Niebieskiej dał się słyszeć jakiś dziwny dźwięk, przypominający jakby skrzypienie kaloszy z Grudziądza, po czym, z niebiańskich głośników (NG) rozległ się kojący serce i duszę głos:
– Alie, alie to nawet mowy nie ma, panie Marku! Summa summarum…
I tak oto, kiedy byłem już niemalże w ogródku… z nieba spłynął anioł. Niczym zaprzeczenie tego od wydawania formularzy: mały, tłuściutki i z żółtawą aureolą nad głową udzierganą szydełkiem. Załamując ręce i skrzydła wyznał z rezygnacją:
– Panie, panie, właśnie, że święty Pioter najadł się mandarynek i zgubił gdzieś Klucz Niebiański, co to teraz będzie?!
I oto nagle rozległ się głos Najwyższego…
No, tego nigdy bym się nie spodziewał. A więc to…?!
Zerwałem się z łóżka zlany potem.
Jako w niebie, tak i na ziemi.
Haribo.
Ha-ri-bo…