Edynburg – Ludzie i Demony

Wielki tłum gapiów zebrany na placu Grassmarket u podnóża edynburskiego zamku zaczynał się niecierpliwić: przyszli tu obejrzeć egzekucję młodej Mary a kat tymczasem zwlekał: a to poprawiając pętlę na szyi dziewczyny, a to sprawdzając zapadnię, a to naciąg liny. W końcu jednak jęk ulgi przeszedł przez tłum: skazana zawisła na wysokiej szubienicy. Zanim jej ciało złożono do prostej trumny, gawiedź pośpieszyła już wychylić co nieco za pokój duszy w pobliskim pubie „The Last Drop”, gdzie –jak słusznie wskazuje nazwa – skazańcy mogli czasami  liczyć łaskawie na ostatnią kroplę czegoś mocniejszego przed udaniem się w zaświaty.

Skromny kondukt poniósł tymczasem Mary, skazaną za domniemane pozbycie się swojego noworodka na odległy cmentarz gdy nagle z trumny poczęły dochodzić dziwne odgłosy. Po odbiciu wieka oczom zszokowanych żałobników ukazała się kobieta, która usiadłszy rozejrzała się dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Był wrzesień 1724 roku.

Na-Wpół-Powieszona Mary, jak zaczęto ją nazywać stała się natychmiast celebrytką i przeżyła w zdrowiu jeszcze czterdzieści lat. Fakt, że równo dziewięć miesięcy po tym wydarzeniu powiła zdrowego synka niektórzy złośliwi łączyli z wdzięcznością dla osoby kata, ale czego to ludzie nie wymyślą…

Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia, co ona, o czym świadczy tablica pamiątkowa z nazwiskami ponad setki skazańców powieszonych w tym miejscu tylko w latach 1661-1688 (ostatnia egzekucja w Edynburgu miała miejsce w 1864 roku).  Dziś szubienicę na Grassmarket upamiętnia jej ukośny cień wkomponowany w postaci kamiennej mozaiki w płyty chodnikowe.

Skazańcy, którym zasmakowała ostatnia kropla pozostają jednakowoż wciąż w okolicznych pubach: „The Last Drop” i sąsiadujący z nim „The White Hart” są podobno najbardziej nawiedzonymi pubami w Szkocji, choć na liście rankingowej kilka innych podobnych lokali depcze im po piętach.

Cień szubienicy, na której zawisła Mary

Od placu na Grassmarket  do miejsca, gdzie stał drugi publiczny szafot prowadzi pod górkę malownicza Victoria Street, której początek nosi nazwę West Bow. Tu właśnie mieszkał niejaki major Weir, obywatel wszelkich cnót i zasług. Ówczesny pogląd głosił, że tam gdzie czterech się modli, jednym z nich musi być właśnie on. Tym bardziej szokującym było jego nagłe wyznanie wiary w wieku podeszłym: przyznał się on bowiem nie tylko do znajomości z szatanem (choć jak twierdził, osobiście widział się z nim tylko raz…), ale do wszelkich możliwych zboczeń, stosunków ze swoją siostrą, klaczą, kozą, żeby wymienić niektóre z jego licznych  grzechów. Osadzony w więzieniu, ze względu na swoją krystalicznie czystą przeszłość był nakłaniany do odwołania zeznań, czemu stanowczo się sprzeciwił. Powołano zatem spec komisję lekarzy-orzeczników, której major zwierzył się z podróżowania czarną karetą o mocy sześciu rumaków na kurtuazyjne wizyty w piekielne czeluście. Lekarze orzecznicy jak i powołani biegli sądowi stwierdzili oczywiście pełną zdolność umysłową pacjenta, wobec czego został skazany na spalenie na stosie, wyrok wykonano. Jego mieszkanie po dłuższym czasie wynajęto po cenie promocyjnej pewnemu żołnierzowi, który opuścił je jednak tej samej nocy w pośpiechu po tym, jak do jego łoża podeszła postać z kopytami i rogami na głowie zaciekawiona nowym lokatorem.

Victoria Street, gdzie zamieszkiwał major Weir

Edynburg mógłby swoimi duchami, zjawami, zjawiskami paranormalnymi obdzielić kilka innych miast. Co ciekawe z turystycznego punktu widzenia, ich nagromadzenie znajduje się na stosunkowo niewielkim obszarze starego miasta wyznaczonym przez oś: edynburski zamek – pałac królewski, czyli ulica Royal Mile. Opada ona łagodnie i chronologicznie od górującego nad miastem zamku, najstarszej części miasta, do pałacu Hollyrood, rezydencji królowej, kiedy gości ona w stolicy Szkocji oraz pobliskiego ultranowoczesnego w kształcie szkockiego parlamentu. Wszystko, co pomiędzy, ściąga co roku miliony turystów z całego świata.

Eklektyczny nieco w formie zamek zbudowany na wulkanicznej górze ma oczywiście swoje opowieści, które są osobną kwestią. Na uwagę zasługuje jedna z nich: kiedy odkryto podziemne tunele wychodzące z zamku, zatrudniono szkockiego kobziarza, który w miarę posuwania się miał tym pozostającym na górze dawać znak głośnym graniem. Ekspedycja doszła w ten sposób do połowy Royal Mile, kiedy kobziarz zamilkł na zawsze. Nikt nigdy już go nie zobaczył, aczkolwiek dźwięk jego kobzy jest wciąż słyszalny w księżycowe, spokojne noce na Royal Mile.

Idąc w dół mijamy nawiedzoną oczywiście „Witchery Restaurant” z jej słynną w 1986 roku historią opisywaną w gazetach o ramieniu poruszającym się i bijącym w bęben, aż dotrzemy do skrzyżowania z George IV Street. Tu, naprzeciw pomnika słynnego syna miasta, filozofa Davida Huma znajdują się trzy wtopione w płyty chodnikowe mosiężne cegiełki. Nie bez kozery- przywołują one bowiem na pamięć drugą szubienicę miejską, która stała w tym właśnie miejscu, choć niedaleko od tej z Grassmarketu. Jednym z jej słynniejszych klientów był niejaki Deacon Brodie, który urodził się nieopodal i wyrósł na radnego miejskiego z ramienia cechu robiących w drewnie. Choć za dnia był przykładnym obywatelem, w nocy zmieniał się w bestię rabującą bez skrupułów swoich klientów. Wraz z przybocznym gangiem wpadł był po śmiałym  rajdzie na urząd skarbowy, skąd wzięli 15 funtów, pozostawiając nietkniętymi 600, które przezorny urzędnik ukrył wcześniej w innej szufladzie.

Deacon Brody zawisł na szubienicy, którą zresztą wcześniej sam zaprojektował, zaledwie kilkadziesiąt kroków od swojego domu. Jego historia zainspirowała innego edynburczyka nazwiskiem Stevenson, który opublikował ją pod tytułem „ Dziwne przypadki Dr Jekyll’a i Mr Hyde’a”. Plastikowa postać Brody’ego stoi dziś przed domem, w którym się urodził, natomiast pub pod jego wezwaniem zaprasza gości po drugiej stronie ulicy.

Deacon Brodie, czyli dr Jeckyll i…!

Wspominając Stevensona nie sposób nie przywołać drugiej jego powieści „Porwany za młodu”, której bohater, uprowadzony przez handlarza niewolników z Dundee został wywieziony  do Filadelfii. Tam, sprzedany ,o ironio, szkockiemu farmerowi służył aż do jego śmierci, po której niewolnik odziedziczył nie tylko konia, ale także majątek, aby samemu stać się farmerem. Niestety, porwany za młodu został wkrótce porwany ponownie, tym razem przez Indian, u których spędził, chcąc-niechcąc, trochę czasu aby w końcu dołączyć do sił zbrojnych walczących za Amerykę. Pojmany znowu, dla odmiany przez Anglików został przywieziony na Wyspy Brytyjskie. Osiedliwszy się ostatecznie w Edynburgu otworzył swój pub nieopodal katedry pod wezwaniem świętego Gilla, tuż obok pracującej wciąż szubienicy. Nie tylko wystawił przed nim naturalnej wielkości figurkę Indianina, ale sam dostarczał chętnym opowieści o dzikim zachodzie. On także sporządził po raz pierwszy plan miasta, założył drukarnię i pierwszą w mieście pocztę. Kiedy zmarł, pochowany został w pełnym indiańskim stroju na cmentarzu Old Calton w cieniu hotelu Balmoral, kilka kroków od grobu słynnego filozofa Davida Hume’a…

Sam Robert Louis Stevenson odszedł młodo gdzieś na Samoa w 1894 roku i chyba nie trzeba dodawać, że jego widmo pojawia się regularnie w domu na 17 Heriot Row, gdzie żył podczas swojego pobytu w Edynburgu.

Wracając w okolice pubu Brody’ego i miejsca, gdzie stała druga szubienica: jednym z jej najbardziej znanych  klientów był niejaki William Burke, słynny z duetu Burke i Hare. Panowie przybyli z Irlandii i najęli się do prac przy budowie Union Canal. Kiedy zmarł ich współlokator, sprzedali jego doczesne szczątki doktorowi Knoxowi, słynnemu patomorfologowi na tutejszym uniwersytecie. Zachęceni niezłym zarobkiem, (7 funtów i 10 szylingów) postanowili dostarczać mu więcej zwłok pozyskiwanych ze świeżych grobów. Ale nagimnastykowawszy się łopatami w pracy za dnia, wzmogli się oto na inny koncept: zapraszali do pubów (najchętniej do White Hart, w pobliżu szubienicy) osoby z marginesu, aby po uprzednim upiciu pozbawiać ich życia w ciemnych uliczkach, zwanych tutaj „close”, gdzie zawsze czuć zimne wiatry wiejące zza światów. Doktor Knox płacił i nie zadawał pytań, więc proceder trwał rok, aż przyszło do zabójstwa prostytutki nazwiskiem Docherty, w jednym z „close” niedaleko Grassmarket. Student doktora Knoxa rozpoznał ją jednakże na stole sekcyjnym, gdyż kilka wieczorów wcześniej miał z nią tajemną rozmowę. W ten oto sposób sprawa się wydała. Hare, czyli pan Zając zgodził się zeznawać jako świadek koronny obciążając wszystkim Burke’a, którego egzekucja na tej samej szubienicy co Brodie stała się towarzyskim wydarzeniem, oglądanym przez samego sir Waltera Scotta, mieszkającego oczywiście po sąsiedzku. Ironicznie, ciało mordercy zostało przekazane tam, gdzie sam sprzedawał zwłoki: do miejscowego college’u medycznego w celu przeprowadzenia na nim ćwiczeń z patomorfologii. Wypreparowany szkielet można  podziwiać dziś w muzeum anatomii na Teviot Place podczas gdy  pośmiertną maskę, opis ostatnich chwil mordercy (drukiem, do nabycia w cenie ówczesnego pensa) oraz książkę oprawioną w jego skórę (!) w muzeum chirurgii przy Nicolson Street. Tam też jest okazja spotkać się oko w oko (dosłownie, bo jedno jest pokryte bielmem) z doktorem Knoxem. Jego woskowa figura siedząca za biurkiem wciąż przyprawia o dreszcze. To samo uczucie towarzyszy zresztą przy zwiedzaniu reszty muzeum. Narzędzia chirurgiczne z czasów wojen napoleońskich dają pojęcie o sposobach, jakich używali ówcześni chirurdzy na polu bitwy i miejscach w ciele, do których docierały ich wymyślne w kształcie narzędzia. Podręczna torba chirurga z piłką do amputacji oraz jej dzieło, czarna od gangreny stopa z kulą wielkości przepiórczego jaja tkwiąca w słoju z formaliną to tylko preludium  tego, co oferuje głodnym mocnych wrażeń muzeum chirurgii. Kolekcja pokrytych patyną narzędzi dentystycznych z epoki dopełnia wrażeń.

Maska pośmiertna Burke i skrzypce dr Knoxa

To mroczne nawet w słoneczny dzień miejsce szczyci się wieloma słynnymi postaciami, z których dziś nie wszystkie kojarzymy jednakowoż z chirurgią, żeby wymienić choćby sir Arthura Conan Doyle’a. Urodzony w 1859 (dziś 2 Picardy Place w Edynburgu) studiował medycynę na tutejszym uniwersytecie, aby wobec nikłych sukcesów na tym polu oddać się ostatecznie pisarstwu. Stworzony przez niego literacki bohater, Sherlock Holmes, zapewnił mu nieśmiertelność.

Warto jednak wrócić na Royal Mile w miejsce, gdzie zawisł Burke i Brodie. Kilka kroków dalej, w cieniu katedry św.Gilla znajdziemy Mercat Cross, dla turysty przeciętny pomnik. Ale w tym właśnie miejscu stała kiedyś edynburska Dziewica, za której sprawą wielu facetów postradało głowy.

Ustawiona w 1564 roku, prosta jak przysłowiowa konstrukcja cepa gilotyna wyprzedzająca o wiele lat swoje sławne siostry czasu Rewolucji Francuskiej, była konkurencją dla innych wspomnianych miejsc wymierzania ówczesnej sprawiedliwości w Edynburgu. Jej nazwa wzięła się z długiej nieobecności na rynku od czasu wybudowania przez braci Shang, ale ciekawe, że jej pierwszym klientem był rudobrody hrabia Morton, ojciec chrzestny i pomysłodawca sprowadzenia urządzenia do miasta. Na skutek politycznych zawirowań jego odcięta za sprawą Dziewicy głowa z rozczochranymi włosami i brodą zawisła ku rozwadze na specjalnym wieszaku w miejscu jak najbardziej publicznym. Dziś wciąż można zmierzyć się z wrażeniem, jakie wywołuje jej bliskość w nieodległym Muzeum Narodowym (wstęp wolny), gdzie Dziewica znalazła swoje ostateczne miejsce spoczynku na stare lata. Po sąsiedzku, po drugiej stronie ulicy spoczywa natomiast jej pierwsza ofiara. Hrabia Morton, a raczej to, co z niego pozostało leży na jednym z najsłynniejszych w Europie pod względem aktywności paranormalnych zjawisk cmentarzu Greyfriars. Jego grób, w przeciwieństwie do innych, wspaniałych kilkusetletnich grobów i grobowców wyznacza mały, kamienny pieniek z inicjałami J.E.M. Ale to nie jego zjawa jest tu celebrytą. Palmę pierwszeństwa dzierży demon siedemnastowiecznego prokuratora królewskiego, niejakiego Mc Kenzie. Jak to często bywa z prokuratorami królewskimi, nadmiar władzy go przerósł i przez okres urzędowania zjednał sobie całą armię obywateli życzących mu z całego serca wszystkiego, co najgorsze. Jego śmierć stała się towarzyskim wydarzeniem w mieście. Skazany na potępienie w zaświatach wychodzi od czasu do czasu nocami ze swojej okrągłej krypty (przez niewielkie okienka w drzwiach widać zejście do podziemnych czeluści) aby, poniewczasie, szukać przebaczenia.

Cmentarz Greyfriars

Najsłynniejszym jednak rezydentem na cmentarzu Greyfriars jest… skye terrier Bobby. Po śmierci swego pana, policjanta Johna Grey’a przez długich czternaście lat nie opuszczał miejsca jego pochówku, wzbudzając coraz większe zainteresowanie coraz wyższych sfer, łącznie z burmistrzem miasta, który w końcu opłacał podatek za psa i kupił mu nawet obrożę (dziś w muzeum narodowym). Kiedy odszedł, pochowano go przy bramie cmentarnej, w zasięgu wzroku od grobu swojego pana. Postać Bobbiego na pomniku i stary pub na jego cześć znajdziemy tuż przy wejściu do nekropolii.

Na przeciw miejsca pierwotnego ustawienia edynburskiej Dziewicy, w cieniu katedry znajduje się słynne Mary King’s Close, czyli jedna z najważniejszych uliczek odchodzących w XVII wieku od Royal Mile w podziemny Edynburg, odcięta od świata na …czterysta lat ze względu na panującą wówczas epidemie czarnej ospy. Legenda głosi, że zamurowano ją wraz z mieszkańcami i odkryto niedawno, w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jedno z najbardziej nawiedzonych miejsc, ale trudno się chyba dziwić?

Tak jak zapewne i faktowi, iż w centrum tego wszystkiego znajduje się bar pod wezwaniem „ The Elephant House”, w którym niejaka pani J.K.Rowling powołała do życia małego czarodzieja, Harrego Pottera. Tu, przy ulicy George IV Bridge autorka pisała popijając herbatkę pierwszą część jego przygód. Ostatnią kończyła już popijając francuskiego szampana w apartamencie hotelu Balmoral.

Stolica Szkocji słynie z duchów osobliwie podczas letnich miesięcy i festiwalu Fringe, kiedy do miasta zjeżdżają z całego świata niezliczone zastępy turystów. Jedną z atrakcji starej jego części są wieczorne wycieczki na granicy czystego horroru ciemnymi podziemiami, uliczkami z przeszłością, katakumbami South Bridge i nawiedzonymi cmentarzami, podczas których możemy niespodziewanie natknąć się na postacie z mrocznej przeszłości tego miejsca. Przez całe noce nie milknie gwar średniowiecznych uliczek, na których mijają się turyści, uliczni artyści nawołujący do obejrzenia ich przedstawień, żonglerzy czym się da, grajkowie, dudziarze oraz wszyscy inni. W tłumie czasami mignie ktoś w ubiorze z epoki: zawoalowana niewiasta w długiej sukni z krynoliną  albo mężczyzna w znoszonym , czarnym tużurku z guzikami jedwabnymi i w pantalonach z dymy angielskiej. Zapewne to przewodnicy nocnych wycieczek po cmentarzach. Tylko czasami, kiedy odblask od występujących połykaczy ognia oświetli na sekundę ich blade lica a nagły chłód przeniknie ciało zdumiewa zaduch siarki i zbutwiałej odzieży, który ciągnie się za nimi…