Lato Czterdziestego Pierwszego

Lato Czterdziestego Pierwszego

Spis Treści:

O książce:

Rok 1941, Hitler opanował Europę. Wyspa ostatniej nadziei, Wielka Brytania wciąż daje mu jednak odpór. Co więcej, Brytyjczycy potrafią od czasu do czasu uderzyć celnie i skutecznie. Mózgiem tych działań jest tajna jednostka Ultra z pułkownikiem Winterbothamem na czele, który korzysta z rozkazów niemieckich po złamaniu kodu Enigmy przez Polaków.
Największa tajemnica Churchilla może jednak dostać się w ręce Niemców: skrzynia z dokumentacją złamania kodu Enigmy wciąż znajduje się w okupowanej Polsce zakopana w majątku pod Warszawą. Do jej zniszczenia zostaje wysłany brytyjski agent Polonius. Jest on autorem wydanego niedawno w Londynie dziennika z oblężonej w 1939 roku Warszawy „ I Saw the Siege of Warsaw”. Jednocześnie do Niemców dociera wiadomość o skrzyniach. Abwehra wysyła z Berlina młodego i ambitnego porucznika Maxa Schrammla do zbadania sprawy. W jego ręce wpada przypadkiem książka Poloniusa, którą czyta z coraz większym zainteresowaniem. Okazuje się bowiem, że klucz do tajemnicy tkwi właśnie w tej książce.
Od tego, który pierwszy dotrze do skrzyń z dokumentacją Enigmy zależy teraz wiele. Dochodzi do konfrontacji w podwarszawskim majątku. Za cenę uwolnienia Polonius wskazuje miejsce ukrycia skrzyni i przy pomocy Rosjan ucieka do Anglii. Max orientuje się, że został oszukany i postanawia dopaść Poloniusa najpierw w Szwecji, następnie na Wyspach. Do akcji wkracza brytyjski wywiad oraz… komisarz Ross ze Scotland Yardu, prowadzący wbrew zdrowemu rozsądkowi swoje prywatne śledztwo. Nie wiedzą, że od początku nad wszystkim panuje dwóch przyjaciół: pułkownicy Perkins z SOE i Winterbotham z Ultry. Dzielnie wspomaga ich służąc zawsze radą Jack. Jack Russel Terrier.
Max wpada na trop Poloniusa w Edynburgu. Przy pomocy siatki niemieckich agentów chce porwać Poloniusa i na pokładzie łodzi podwodnej dostarczyć go do Niemiec. Ale tu akcja, jak już kilka razy przedtem przybiera niespodziewany obrót…

Część pierwsza

Monachium, 3.6.1958

Mimo późnej pory życie za oknem restauracji tętniło życiem. Po pożegnaniu ostatnich gości podszedł do drzwi i wyszedł na zewnątrz. Ogarnęło go miłe ciepło, zapach potraw z sąsiednich restauracji, czegoś nieuchwytnego, co stanowi o unikalnej atmosferze wielkiego miasta… Przez dłuższą chwilę stał obserwując z życzliwością mijających go ludzi, niektórzy z nich uśmiechali się do starszego pana, na co odpowiadał kiwając lekko siwą głową i nikłym uśmiechem. Wreszcie wrócił do lokalu, przekręcił klucz w drzwiach i pomału, starannie opuścił żaluzje. Sprawdził jeszcze, czy jego wnuk Abram dokładnie poustawiał krzesła na stolikach i w końcu przekręcił kontakt. W kuchni pozostał już tylko pomywacz, żeby skończyć zmywanie naczyń po ostatnich gościach.

Nie spieszył się do swojego niewielkiego mieszkanka nad restauracją, bo i po co? Spać?! Ależ on nie śpi od piętnastu lat, od Treblinki. A czekać na śmierć, którą wtedy oszukał, może i tutaj, na dole. Ale ta, jakby na złość udawała, iż nie wie, że on, Abraham Pączek już jest gotowy, żeby połączyć się z Rachelą, Ryfką i całą rodziną, gdziekolwiek oni są. Wtedy nie mógł się od niej opędzić, a teraz wygląda na to, że zapomniała o nim, albo – co gorsza – nie chce go znać. Ach waj, to ile można czekać?! Rok, dwa, ale czy piętnaście? Westchnął ciężko, machnął z rezygnacją ręką i zatopiony w swoich myślach wszedł do kuchni.

– Już dobrze, panie Weiss, dziękuję panu, niech pan idzie wypocząć, jutro pan dokończy- zmęczonym wzrokiem spojrzał na pomywacza, klocowatego mężczyznę przed sześćdziesiątką. Odwrócił się do właściciela z jakimś nieszczerym uśmiechem na twarzy, która sprawiała wrażenie, że jest zlepiona z kilku innych. Starannie wytarł ręce, założył marynarkę wiszącą na drzwiach i włożył kapelusz.

– Gute Nacht, Herr Schwarz.

– Gute Nacht – zanim przekręcił klucz w drzwiach kuchennych i zgasił światło odprowadził jeszcze wzrokiem odchodzącego, który podparłszy się laską pokuśtykał w dół ciemnej uliczki, aż w końcu roztopił się w mroku.

Monachium, 2 listopada 1957

Pułkownik Max Schramml ostrożnie posuwał się wąską Oettingerstrasse swoim nowym Volkswagenem wypatrując numeru 67.

– Scheisse, za chwilę będę spóźniony! – zerknął na zegarek.

Posuwając się powoli wzdłuż białego muru zauważył wreszcie bramę i napis informujący o tym, że znajduje się na terenie rozgłośni polskiej radia Wolna Europa.

Wjechał na dziedziniec otoczony z trzech stron jednopiętrowymi budynkami i z ulgą zaparkował czerwonego volkswagena obok zielonego Renaulta 4. Przez chwilę z przyjemnością wsłuchiwał się w charakterystyczny dźwięk wydawany przez rury wydechowe nowo zakupionego auta i w końcu przekręcił kluczyk.

Jeszcze tylko rzut oka w lusterko wsteczne i pułkownik wysiadł z samochodu. W jasnopopielatym mundurze szytym przez krawca na miarę prezentował się wspaniale, co nigdy nie pozostawało bez znaczenia dla Maxa. Był bowiem uosobieniem tego, co jeszcze niedawno tak bardzo liczyło się w jego kraju: aryjskości. Ale ten przystojny blondyn o niebieskich oczach ponad tę cechę bardziej cenił sobie powodzenie u płci przeciwnej. Zawsze szarmancki i uśmiechnięty czterdziestolatek był częstym obiektem westchnień. Pułkownik dobrze o tym wiedział.

Przekroczywszy próg rozgłośni pokazał swoją przepustkę i ruszył dziarsko długim korytarzem w kierunku wskazanego mu pokoju 56, kiedy nagle zauważył nadchodzącą z naprzeciwka kobietę. Odruchowo wyprostował się i obdarzył ją swoim uwodzicielskim uśmiechem.

„Zapewne jakaś sekretarka” – przemknęło mu przez myśl. Szczupła, wysoka brunetka w czarnym kostiumie i szpilkach niosła cały plik pism przyciskając je do piersi, co w sposób oczywisty uniemożliwiło oficerowi otaksować ją z przodu. Mijając Maxa nieznacznie odwzajemniła uśmiech.

– Raz… dwa… trzy… teraz! – odliczył w myślach zanim dyskretnie odwrócił się, aby zobaczyć, jak prezentuje się od tyłu, ale kobieta właśnie skręciła w boczny korytarz, pozostawiając mu na pocieszenie zmysłową smugę perfum.

– Scheisse… muszę liczyć do dwóch – pomyślał i uśmiechnął się odruchowo do jakiegoś szczupłego mężczyzny mijanego właśnie w korytarzu.

Po kilku krokach jednak coś jak grom uderzyło w pułkownika. Odwrócił się gwałtownie tylko po to, aby zobaczyć, że tamten już zdążył zrobić to samo. Wysoki, elegancki mężczyzna w ciemnym garniturze stał nieruchomo. Mógł być w jego wieku, szczupła twarz, w której była jakaś zaciętość i oczy: ciemne, przenikliwe, osadzone głęboko nad haczykowatym nosem, włosy zaczesane starannie.

Max zawahał się, ale po krótkiej chwili ruszył niepewnie w jego stronę uśmiechając się przepraszająco:

– Pan wybaczy…

Ten wzrok! Te cholerne świdrujące oczy i zacięte usta! Ta wyniosła, szczupła sylwetka… – próbował poskładać to w jakąś całość w swoim analitycznym umyśle. Tamten przyglądał się, jakby czekał na coś, wreszcie wyciągnął chudą, wręcz kościstą dłoń do oficera.

– Niewiele się pan zmienił, poruczniku… przepraszam, panie pułkowniku… – na jego twarzy pojawił się jakiś cień uśmiechu widząc zakłopotanie Maxa.

– Ależ… to niemożliwe…?! – Max wpatrywał się uporczywie w twarz nieznajomego. Podał swoją dłoń, którą tamten uścisnął mocno przykładając drugą.

Londyn, 20 września 1940

Porucznik John Young spoglądał z wysokości swojego balkonu na ogromny stół z mapą Kanału i południowej Anglii, przy którym uwijały się zgrabne Waafki nanoszące co chwila aktualne informacje o ruchach nieprzyjacielskich samolotów i aktywności własnych myśliwców. Nie wyglądało to dobrze, Niemcy słali kolejne fale bombowców, brytyjscy piloci byli przemęczeni, było ich coraz mniej…

Porucznik Young zauważył, że jedna z dziewcząt pracujących przy stole położyła na nim właśnie znaczek z czarnym krzyżem i popchnęła go przy pomocy długiej tyczki w stronę Anglii. Oznaczało to kolejną wyprawę bombową Luftwaffe skierowaną na Londyn.

Potarł brodę w zakłopotaniu, kiedy nagle otworzyły się drzwi prowadzące do jego galerii i wszedł nikt inny tylko szczerze znienawidzony przez Younga pułkownik Frederick Winterbotham z tajnych służb. Był on odpowiedzialny za przechwytywanie i odszyfrowywanie przez Ultrę niemieckich meldunków. Pułkownik był nieco korpulentny, zresztą, może tylko tak się wydawało na tle przystojnego, dobrze zbudowanego porucznika. Jego zawsze rozbiegane, jakby nieco za blisko obok siebie osadzone oczy widziały wszystko.

Podszedł do Younga, ale zamiast powitania rzucił, spoglądając na wielki zegar ścienny:

– Co tu mamy?

– Sir, kolejna, wielka wyprawa bombowa na Londyn! Osiągną miasto za…

– Co ma pan w odwodzie, poruczniku? – Winterbotham przerwał zniecierpliwiony.

– Właściwie… nic. Wszystkie nasze dywizjony są już w powietrzu. No chyba, że…

– …, że co?! – pułkownik chyba postanowił dzisiaj pokazać się ze swojej najgorszej strony. Jego przenikliwy wzrok świdrował na wskroś Younga.

– Chyba, że wyślemy tam trzy zero trzy, to jedyny dostępny w tej chwili dywizjon. – Young zacisnął szczęki i przymknął oczy.

Z tej chwilowej zadumy wyrwał go jednak głos pułkownika:

– Trzy zero trzy, co to jest?!

– Polski dywizjon z Northolt, panie pułkowniku. Tylko oni pozostali.

Young obserwował dyskretnie Winterbothama, który wydął wargi w jakimś grymasie rozważając coś i przypatrując się czarnemu krzyżowi przesuwanemu pomału, lecz konsekwentnie przez Waafkę w kierunku Londynu.

– Polacy? No trudno, proszę ich poderwać… Kierunek południowy zachód. Kurs…

– Wschód? Przepraszam Sir, na południowy wschód, na wyprawę lecącą na Londyn?

Pułkownik powoli odwrócił się do Younga i cedząc słowa powtórzył:

– Południowy – zachód czy pan poruczniku odróżnia kierunki geograficzne?! Proszę posłać ten cholerny dywizjon na południowy za-chód – spojrzał na zegar i porównał czas ze swoim zegarkiem. – Teraz!

Szczęki porucznika Younga poruszyły się znowu nerwowo zanim podniósł słuchawkę zielonego telefonu.

Scramble! – ryknął oficer służbowy odkładając słuchawkę na widełki i wybiegł na zewnątrz celując w niebo rakietnicą.

– Petro! Rób dokładnie to, co powie ci kontroler, to rozkaz! – zdążył jeszcze przekazać niecodzienną informację od majora Younga z centrum dowodzenia w Londynie. Wiadomo było przecież, że należało wykonywać rozkazy kontrolera, ale dziś, jakoś tak zostało to specjalnie podkreślone.

Kilku pilotów, którzy wygrzewali się w słońcu i przekomarzali na jakiś mało istotny temat poderwało się z ulgą i popędziło do swoich maszyn.

Major Pietraszkiewicz wspiął się do swojego Hurricane’a i zajął miejsce w kabinie. Natychmiast doskoczył mechanik w niemiłosiernie brudnym od smarów i oleju kombinezonie podając mu hałbę i dopinając pasy.

– Pan uważa na siebie, panie majorze! – kciuk w górę i nad pilotem zatrzasnęła się osłona kabiny.

Hurricane początkowo niezgrabnie manewrując, wkrótce nabrały szybkości i wzbiły się w błękit nieba. Petro spojrzał w prawo – jego boczny jak wierny pies leciał w regulaminowej odległości, pokazując kciukiem, że wszystko w porządku. Obowiązywała ich cisza radiowa, więc cała komunikacja polegała na kontakcie wzrokowym.

– Blue leader – zacharczało radio, najbardziej zawodna rzecz w tego typu myśliwcach, podając kurs.

– Proszę o potwierdzenie – Petro ze zdumieniem spojrzał na mapę: kontroler wysyłał ich na południowy zachód, oddalając od Londynu i wyprawy niemieckich bombowców.

– Potwierdzam… – głos w słuchawkach kazał im zachować pierwotny kurs. Petro przypomniał sobie słowa oficera służbowego tuż przed startem. Rozkaz jest rozkazem, ale nie ma w tym logiki, jak to u Anglików – pocieszył się w myślach i pokiwał swojemu bocznemu, aby go uspokoić.

Major Roland Schramml podkręcił dopływ tlenu. Na tych wysokościach łatwo było o zasłabnięcie, co nieraz kończyło się fatalnie dla pilota. Jego Me 109 z żółtym dziobem lecący na czele myśliwców mających za zadanie ochronę wielkiej formacji bombowców leciutko falował prowadzony wprawną ręką doświadczonego pilota. Major spoglądał nerwowo na zegar na kokpicie. Jeszcze sześć minut i dwadzieścia sekund.

„Jeszcze sześć minut” – pomyślał pułkownik Winterbotham patrząc na stół, po którym Waafki przesuwały za pomocą długich wskaźników symbole własnych jak i wrogich dywizjonów. Właśnie jeden z nich został przesunięty w kierunku Londynu. Wielka wyprawa bombowa zmierzała nieuchronnie w tym kierunku.

– Tally Ho! Są tam! – głos w słuchawkach wyrwał Petro z zadumy. Spojrzał w lewo: poniżej, w znacznej odległości coś złowrogiego, jak rój wściekłych os zbliżał się do Anglii. W górze zapewne są myśliwce osłony, ale to w tej chwili nie miało większego znaczenia. Należało spaść na bombowce z góry i…

– Blue Leader! Blue Leader! Trzymaj się swojego kursu! Jak mnie zrozumiałeś?!

– Roger that! – potwierdził Petro używając tego amerykańskiego zwrotu, żeby choć trochę wkurzyć operatora. Tak po polsku. Spojrzał na bocznego, który gotował się w swojej kabinie pokazując rój nadlatujący poniżej, z lewej strony. Major pokiwał przecząco głową i pokazał dłonią w grubej rękawicy kierunek na wprost, choć sam nic z tego nie rozumiał.

Major Schramml nie spuszczał oka z zegara na kokpicie. Jeszcze pół minuty, dwadzieścia sekund…

W słuchawkach rozległ się głos dowódcy formacji bombowej:

– Achtung alle Maschinnen! Ein…Zwei… Jetzt!

I nagle ogromny rój bombowców lecący poniżej jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki położył się na lewe skrzydło, na ściśle ustalony wcześniej nowy kurs.

„Widok jak na paradzie w Berlinie!” – pomyślał Schramml dając krótki rozkaz zmiany kursu swoim myśliwcom. Ogromna formacja skierowała się na nowy cel.

Pułkownik Winterbotham z ciekawością obserwował Waafkę prowadzącą niemiecką wyprawę na Londyn, która nagle przyłożyła dłoń do słuchawki na uszach i powiedziała coś do mikrofonu, zastygając w oczekiwaniu na odpowiedź. Nadeszła szybko. Dziewczyna przytaknęła odruchowo i przy pomocy długiego wskaźnika skierowała niemiecką wyprawę na zachód.

Winterbotham spojrzał nie bez satysfakcji na zagubionego zupełnie takim obrotem sytuacji porucznika Younga i uśmiechnął się zaciskając triumfalnie pięść.

– O kurwa! – usłyszał Petro w słuchawkach, i choć natychmiast skarcił pilota za złamanie ciszy radiowej, sam chętnie powtórzyłby ten magiczny zwrot wyrażający jakże wiele w tak krótkiej treści. Oto wielka wyprawa bombowa nagle skręciła prawie o dziewięćdziesiąt stopni wystawiając się jak na strzelnicy w lunaparku bokiem do nadlatującego od strony zachodzącego słońca polskiego dywizjonu. Zanim Petro połapał się w tym usłyszał w słuchawkach głos operatora:

– Blue Leader! Blue Leader! … Są twoi! Good Luck!

Tego rozkazu nie trzeba było powtarzać. Bombowce rosły w oczach. Petro wziął głęboki wdech:

– Chłopcy… są nasi, powodzenia!

Major Schramml uśmiechnął się widząc ten wspaniały manewr: kilkadziesiąt bombowców położyło się na skrzydło obierając właściwy cel lotu: port w Plymouth, gdzie właśnie zakotwiczyła flotylla brytyjskich niszczycieli i pancerników. To będzie jatka!

Nagle uśmiech zamarł mu na ustach: oto kilka bombowców spadało właśnie w płomieniach do wód Kanału, kilka innych ciągnęło za sobą smugi dymu i zawracało do Francji. W formację wdarła się panika.

– Achtung! Osłaniać bombowce! – wydał rozkaz i runął w dół. Nie widział przeciwnika, musieli zaatakować od strony zachodzącego słońca…

Petro wiedział, że mają nie tylko przewagę wysokości i szybkości, ale również słońce w plecy. Runęli z góry jak orły na zdobycz.

Major Pietraszkiewicz skupił się na celowniku odbezpieczając przycisk działek i karabinów maszynowych swojego Hurricane’a. Złapał w siatkę celownika czarny krzyż.

„Nie ma piękniejszego widoku „- zdążył pomyśleć skupiony naciskając spust. W powietrzu rozpętało się prawdziwe piekło: mając do dyspozycji dobre, choć nie najnowsze samoloty polscy piloci brali odwet za Wrzesień, kiedy mogli tylko zaciskać pięści z bezsilności widząc niemieckie samoloty bezkarnie bombardujące miasta, wioski, szpitale i rozstrzeliwujące rzeki uchodźców.

Teraz brali odwet, dwojąc się i trojąc wokół tych samych samolotów, które jeszcze niedawno niosły śmierć w Polsce. Jak w amoku spadali na coraz to inny bombowiec z czarnymi krzyżami, aby posłać go do diabła.

Po pierwszym ataku Petro położył swojego Hurricane’a w ciasny skręt. Jego Heinkel nieźle kopcił, ale trzeba było go dobić dolatując od ogona. Skupił się tylko na tym, pozostawiając własne bezpieczeństwo opatrzności.

Major Schramml spadał na odsiecz na czele swojego dywizjonu. Wziął na cel jakiegoś Anglika, który był najbliżej, zajmując pozycję za dymiącym He111 i przycisnął spust. Zdążył tylko zauważyć, jak pociski smugowe z jego działek układają się dokładnie na silniku Hurricane’a.

Pułkownik Winterbotham przeniósł wzrok ze stołu operacyjnego na zdumionego obrotem sytuacji porucznika Younga. Jego zaskoczenie manewrem Luftwaffe było nie mniejsze niż zdolność przewidywania pułkownika, który z czarującym uśmiechem zwrócił się do Younga:

– A teraz, panie poruczniku, będzie pan tak uprzejmy, żeby poderwać nasz 234 dywizjon, który dokończy dzieła!

Sierżant Klein nie cierpiał bezczynności. Szczególnie wtedy, gdy w tak gorący dzień jak dzisiaj musiał siedzieć w pełnym ekwipunku i czekać na sygnał do startu. Jak wtedy, we wrześniu 1939 kiedy byli na polowym lotnisku gdzieś pod Toruniem. Gdyby miał wtedy swojego Spitfire’a … jego P 11c nie był w stanie dobrać się im do tyłka. Ale to dawne dzieje…

Dzisiaj sierżant Klein zdany był na łaskę swoich angielskich kolegów. Niektórzy z nich byli trochę wyniośli, paniczyki od siedmiu boleści, gdyby byli wtedy w Polsce… Pierwsze kroki sierżanta w 234 dywizjonie nie były zbyt udane: został zestrzelony i musiał przymusowo lądować, co nie obyło się bez złośliwych komentarzy jego brytyjskich kolegów. Teraz niecierpliwie czekał, żeby pokazać, na co go stać.

Rakieta! Z ulgą popędził do swojego Spita, gdyż wcale nie bawiło go pociskanie pierdół w języku, w którym nie czuł się dobrze. Ani towarzystwo wyniosłych Angoli, ani ich głupawe pogawędki, z których nic nie rozumiał nie nastrajały go najlepiej. Był w dywizjonie, aby wykonać konkretną robotę i to było dla niego najważniejsze.

Po kilku minutach lotu, już z daleka można było dostrzec miejsce walki: kłębiące się po całym niebie szybkie myśliwce, zaangażowane w rozbicie formacji bombowej spełniły swoje zadanie. Wiele niemieckich samolotów zawracało w kierunku Francji pozbywając się w pośpiechu swojego śmiercionośnego ładunku do Kanału, kilka z nich ciągnęło za sobą czarną kitę z postrzelanych silników, nad innymi właśnie zamknęły się na zawsze otchłanie morskie. Ziggi Klein odbezpieczył spust…

Kiedy celownik zamknął w swoim śmiertelnym kręgu dymiącego Heinkla, Petro przycisnął spust i nagle, w ułamku sekundy z myśliwego stał się zwierzyną. Coś ciemnego zalało owiewkę kabiny, silnik zawył i zamilkł. Z nosa jego Hurricane’a buchnęły płomienie.

Ileż to razy myślał o tej chwili mając gorącą nadzieję, że nigdy nie nastąpi? Jak każdy z nich łudził się, że wszyscy, tylko nie on. Bo jeśli już tak ma być, to jak…? Trafi go bezpośrednio pocisk, spali się ranny zakleszczony w kabinie, czy spadnie do morza i utonie ranny wraz z maszyną?

Zanim zdążył pomyśleć górę wziął instynkt i rutyna starego myśliwca: Petro wiedział, że Hurricane trafiony w zbiornik paliwa rozgrzewa się do tysiąca stopni w ciągu kilkunastu sekund. Jeśli nie zdąży, spłonie w maszynie. Błyskawicznie odpiął przewód od radia, ściągnął maskę z tlenem i odsunął osłonę kabiny. Usłyszał syk, jakby ktoś lał wodę na gorącą blachę. Odpiął pasy i uniósł się, ale pęd powietrza wcisnął go z powrotem. Jęzory ognia łapczywie zbliżały się do pilota, który wiedział, że za chwilę dotrą do zbiornika z paliwem przed jego kabiną.

– Pod twą obronę, Ojcze na niebie…

Błyskawicznie odwrócił samolot na plecy i nogą popchnął drążek. Siła odśrodkowa wyrzuciła go z kabiny jak korek szampana. Nie wiedział, jak daleko jest od ziemi, spadając na plecach próbował się odwrócić, ale pęd powietrza był zbyt duży.

Nagle zobaczył nadlatujący samolot. Nie było wątpliwości, że leci wprost na niego. Wiedział, że jeśli otworzy spadochron, będzie łatwym celem dla niemieckiego pilota. Ale nie miał wyjścia: błyskawicznie wczuł się w rolę Niemca: kiedy strzelałbym na jego miejscu?! Odczekał kilka sekund, kiedy tamten wyrównał lot i zapewne zamknął sylwetkę opadającego pilota w kręgu celownika… chwycił zimną, metalową rączkę i szarpnął tuż przed tym, kiedy na skrzydłach samolotu pojawiły się ogniki. Biała czasza spadochronu wyhamowała momentalnie lot ku ziemi. Pociski smugowe przeznaczone dla Petro przeszły tuż pod nim. Messerschmitt z rykiem silnika przeleciał obok spadającego pomału pilota i w ciasnym skręcie szykował się na zajęcie dogodnej pozycji do rozstrzelania polskiego lotnika. Złowieszczo błysnęły krzyże na skrzydłach i słońce odbite na owiewce kabiny. Ten ułamek sekundy wystarczył.

Ziggi Klein spadający wraz ze swoim dywizjonem na niemiecką wyprawę bombową wziął na cel dobrze znaną mu sylwetkę Dorniera, kiedy jego uwagę przykuł błysk. Ze zdumieniem zobaczył Me 109, który bez wątpienia składał się do strzału do lotnika, nad którym wykwitła biała czasza spadochronu.

Znał ten widok z Polski… Lecąc na pełnej szybkości lekko przesunął drążek naprowadzając krąg celownika przed kabinę wykonującego ciasny skręt Me 109 i przycisnął spust. Jego Spitfire odpowiedział lawiną stali, która uplasowała się na silniku i kabinie Niemca. Messerschmitt natychmiast wzbił się pionowo w niebo, aby straciwszy moc zwalić się przez skrzydło w litościwe otchłanie Kanału.

– Masz Krzyżaku! – wyrwało mu się mimo ciszy w eterze.

Petro dotknął stopami ziemi i odpiął uprząż spadochronu. Spojrzał w górę, skąd właśnie nadlatywał ten Spitfire, który uratował mu życie. Zatoczył pomału krąg przechylając się na skrzydło, aby pilot miał lepszy widok. Był bardzo nisko, więc Petro mógł zobaczyć sylwetkę pilota, który przyglądał mu się z uwagą.

„Pewnie Brytyjczyk z 234” – pomyślał i prostując się zasalutował do gołej głowy.

W odpowiedzi myśliwiec pomachał skrzydłami i włączając boosta z rykiem silnika pognał w niebo, gdzie wciąż trwało dobijanie niemieckiej wyprawy bombowej na Plymouth.

Major Pietraszkiewicz spojrzał na swój mundur, cały poplamiony olejem wyciekającym z silnika jego Hurricane’a. – „Cholera, lepiej niż Myk…” – pomyślał o swoim mechaniku. Nie wiedział, że to jeszcze nie był koniec jego przygód. Oto, zupełnie nie wiadomo skąd, pojawiło się kilku angielskich wieśniaków z widłami…

Londyn wrzesień 1940

Szczupła, cokolwiek koścista dłoń zacisnęła się w pięść, aby zapukać w drzwi opatrzone w niewielkie, matowe okienko z napisem: William Hodge and Co. Ale ku jego zaskoczeniu drzwi otworzyły się nagle i stanął w nich sam właściciel uśmiechając się szeroko.

Gdyby pokusić się o odtworzenie skali wyglądu ludzi, którą kierował się Stwórca, ci dwaj byliby na jej przeciwstawnych końcach.

Właściciel wydawnictwa był niskim grubaskiem w nieokreślonym wieku. Jego krótkie rączki wykonywały dziesiątki ruchów, jakby były zsynchronizowane z aparatem mowy, gdyż usta nie zamykały mu się wcale. Z boków jego łysiejącej głowy wyrastały długie, pozostające w wiecznym nieładzie włosy, jak gdyby dla zrekompensowania braków na reszcie czaszki. Całości dopełniały druciane okulary na czubku mięsistego nosa i świecąca od starości rozpięta kamizelka. Kilkudniowy zarost świadczył zapewne o wielkim zaangażowaniu w sprawy redakcyjne.

Jego gość był przystojnym trzydziesto trzy latkiem w ciemnym garniturze. Szlachetne rysy twarzy, wąskie usta i ciemne oczy, w których widać było zdecydowanie i bezkompromisowość. W jednej dłoni trzymał kapelusz, w drugiej skórzaną aktówkę.

– Miło pana widzieć, Mr… – przybysz położył palec na ustach, – Mr Polonius! – redaktor szybko połapał się w sytuacji.

– Witam pana Mr Hodge. Zgodnie z umową…

Kiedy właściciel zamknął drzwi z szybką, człowiek zwany Poloniusem otworzył teczkę i wyciągnął z niej gruby maszynopis.

– Zgodnie z umową – powtórzył – tekst po redakcji. Wprowadziłem kilka zmian. Kilka istotnych zmian, jeśli mogę prosić, nic już nie zmieniajmy w tekście. Niech pan rzuci okiem, ale myślę, że nie będzie trzeba nanosić wielu poprawek.

Mr Hodge odłożył plik na niemiłosiernie zawalone biurko i westchnął:

– Bomba trafiła w pobliże naszej drukarni… tak…, ale sam pan wie, business as usual choć to może opóźnić nam wydanie książki…

– O ile? – zapytał bezpardonowo gość.

Mr Hodge potarł szczecinę na brodzie kalkulując coś w duchu.

– Trudno powiedzieć, ale…

– Ale?

– …, ale powinniśmy… będziemy gotowi na wiosnę, marzec, no to najpóźniej! – sam ucieszył się z takiego terminu, co przekazał radosnym uśmiechem, który nagle zaczął zamierać mu na ustach, w miarę jak coś kiełkowało w jego głowie. Wreszcie zapytał:

– Bardzo przepraszam, Mr Polonius… Opisuje pan w swoim dzienniku z Polski oblężenie Warszawy sprzed roku, opisuje pan inne miasta, tam wszędzie są teraz Niemcy. Czy… czy nie obawia się pan o los tych, którzy… – podniósł lekko maszynopis i podsunął w kierunku swojego klienta.

Człowiek zwany Poloniusem przechylił lekko głowę zakładając nerwowo nogę na nogę:

– Niemcy i bolszewicy actually.

– No właśnie – ożywił się grubasek – no właśnie, przecież tam została pańska rodzina, przyjaciele, o których pan pisze, znajomi.

– Mr Hodge, dlatego przychodzę z wydaniem książki do pana, a nie do Berliner Verlag G.m.b.H.- obydwaj uśmiechnęli się, ale zaraz powrócił poważny ton. – Widzi pan, Mr Hodge, przez te półtora miesiąca moje życie wisiało kilka razy na włosku, obiecałem sobie, że jeśli Opatrzność pozwoli mi dotrzeć do wolnego świata, jeśli uda mi się przemycić do niego zapiski z tamtych dni, będzie moim świętym obowiązkiem opowiedzieć Brytyjczykom i całemu wolnemu światu o tym, co widziały moje oczy i co słyszały moje uszy. Ocalałem, żeby dać świadectwo.

Mr Hodge uśmiechnął się nieznacznie: – To brzmi nieco – pan wybaczy moją szczerość – patetycznie, czyż nie?

Polonius przeszył go wzrokiem: – Być może… Wy Brytyjczycy jesteście twardo stąpający po ziemi, dlatego przyda się wam trochę naszego patetyzmu… – odwrócił wzrok do okna. – Na tyle nas dzisiaj stać – powiedział ciszej, jakby do siebie.

– Zapewne – powiedział redaktor wysuwając koniec języka, co miało niewątpliwie związek z nalewaną z dzbanka herbatą. – Zapewne, tylko wie pan, Mr Polonius – wyraźnie ucieszony z zakończonej operacji podał filiżankę z talerzykiem i dopiero teraz wrócił do przerwanego wątku:

– … tylko jak wspomniałem wcześniej, tam zostali wszyscy, rodzina, znajomi, wiele osób wymienionych z nazwiska… Myślę, czy nie lepiej byłoby poczekać? – skierował swój pytający wzrok znad okularów.

Polonius wydął pogardliwie wargi: – Poczekać? Czy pan wie, Mr Hodge ile to jeszcze potrwa? Dopiero co daliśmy odpór Hitlerowi, resztę Europy spowija noc. O tym trzeba powiedzieć właśnie teraz! Trzeba pokazać pańskiemu narodowi co stanie się z nim, jeśli ulegnie jak reszta Europy.

Polonius wskazał na swój maszynopis: – To nie są wspomnienia z wakacji, to jest krzyk, Mr Hodge. Krzyk! – jego usta stały się jeszcze bardziej wąskie.

– Tak, tak, zgadzam się całkowicie z panem, Mr Polonius, myślę tylko… co by było, gdyby ta książka dostała się w ręce gestapo?

– Niby jak? Jesteśmy na wyspie, tu nie ma szwabskich szczurów, które mogłyby przemycić ją do gestapo?

Mr Hodge znalazł na swoim biurku jakimś cudem miejsce, na którym można było odstawić filiżankę, dając sobie czas na zebranie myśli.

– Jest wojna i w związku z tym wszelkie, najbardziej niewiarygodne scenariusze są możliwe. Niech mi pan wierzy. Jeśli ta książka dostanie się w ręce wroga…

– … to sam diabeł nie dojdzie, kto jest kim! – powiedział z przekonaniem człowiek, zwany Poloniusem sięgając po parującą filiżankę herbaty.

Północny Atlantyk, marzec 1941

Porucznik Endrass starannie zakręcił właz i ciężko waląc buciorami o stopnie drabinki zszedł na dół do centrali. Stary, znaczy kapitan Gunther Prien stał przy stole z mapami i ze skupioną miną odmierzał coś cyrklem na mapie Północnego Atlantyku. Otrzymali właśnie z dowództwa meldunek o zbliżającym się konwoju, który miał przechodzić między Islandią a Północną Szkocją.

Stary szykuje wilcze stado – pomyślał Endrass – zapewne ściągnie tu kogo się da i zaczniemy polowanie.

Porucznik darzył Starego zaufaniem i wielkim szacunkiem, ale miał nadzieję, że będzie to jego ostatni patrol. Po brawurowym wejściu do Scapa Flow i zatopieniu tam brytyjskiego pancernika Royal Oak Prien stał się najsłynniejszym dowódcą U- bootów. Doenitz nie zechce go stracić więc zapewne przygarnie do sztabu w Paryżu albo przeznaczy do szkolenia młodych podwodniaków. A wtedy on, Engelbert Endrass otrzyma wraz z zasłużonym awansem na kapitana dowództwo na U 47! To byłoby spełnienie najskrytszych marzeń porucznika.

Z zadumy wyrwał go głos Starego stukającego leciutko cyrklem w mapę:

– Herr Oberleutnant, proszę na to spojrzeć – powiedział. – Konwój OB-293 idzie do Liverpool tą drogą. Tak przypuszczam – zawiesił głos i spojrzał na Endrassa jakby szukał u niego potwierdzenia.

– Jawohl Herr Kommendant, to chyba najbardziej prawdopodobny kurs – przymilił się porucznik.

– Also, my ustawimy się tu i poczekamy na innych, nie ma zbyt wiele czasu. Konwój powinien dotrzeć – spojrzał na duży zegar przymocowany do ściany centrali na jego U-boocie i na mapę – za około dwadzieścia cztery godziny, o 4.00 w nocy. Proszę nadać do dowództwa, że zarządzam koncentrację naszych U -bottów za dwadzieścia godzin, we wtorek o północy. Proszę podać naszą pozycję: 60.00 N i 13.00 W. Alles Klaar?!

– Jawohl Herr Kommendant! – Endrass oddalił się w kierunku klitki z radiostacją. Wkrótce Enigma zaczęła nadawać meldunek do dowództwa U-bootwaffe w Paryżu.

Pułkownik Winterbotham zjawił się w swoim biurze jak zwykle punktualnie, to znaczy jeszcze przed ósmą rano. Ledwie zdążył poprosić swoją sekretarkę o filiżankę herbaty, kiedy w drzwiach stanął sierżant Tansey: wysoki i krępy potomek babki Litwinki i dziadka Irlandczyka łączył w sobie słowiańską melancholię i irlandzką zaciętość.

– No, co tam masz Tansey? – zainteresował się pułkownik przekładając z teczki do szuflady kanapki, zrobione z wielką pieczołowitością tego ranka.

– Panie pułkowniku, to przechwyciliśmy dzisiaj w nocy, właśnie zostało rozszyfrowane, proszę.

Winterbotham przesunął meldunek na biurku robiąc miejsce na herbatę, po czym opadł na swoje stare krzesło i mieszając w filiżance spojrzał na rozszyfrowany zapis. Ręka z naczyniem zawisła w pół drogi do ust.

– For fuck’s sake… – wyszeptał i ryknął: – Tansey!

Sierżant, który właśnie zamknął drzwi i zamierzał ten poranek również rozpocząć kubkiem herbaty zdążył tylko bardzo niepochlebnie pomyśleć o swoim przełożonym, kiedy otworzył je znowu.

– Mapę Północnego Atlantyku, szybko!

– Yes Sir – sierżant miał nadzieję, że skończy się na tej cholernej mapie, ale nie doceniał pułkownika, który rozwinąwszy ją na podłodze, przycisnął na rogach zdjętymi butami i klęcząc w czarnych skarpetach sapał szukając czegoś tak na oko między Islandią a Północną Szkocją. Był tak zajęty, że nie zauważył, jak jego podwładny wymknął się z pokoju. Ale już za drzwiami zelektryzował go znajomy ryk:

– Tansey!

– Czy mam odnieść mapę? – domyślił się widząc pułkownika stojącego w skarpetkach przy biurku i pakującego na powrót kanapki do aktówki.

– Za godzinę mój samolot! Z pełnym bakiem i amunicją! Powiadom pułkownika Mackie, że będę u niego za trzy godziny. Wszystko jasne?!

– Yes Sir! – potwierdził łysy sierżant, kiedy tym razem cichy i niepewny głos dopadł go jeszcze z tej strony drzwi:

– Tansey, nie widzieliście przypadkiem moich butów?

Kapitan Hans-Georg Trox nie wyglądał na swoje dwadzieścia siedem lat. Szczupły blondyn o aparycji ucznia liceum zakochał się w morzu, kiedy w nagrodę za dobre wyniki w ich gospodarstwie ojciec otrzymał od władz Schneidemuhl darmowy wyjazd na trzy dni do Kolberg wraz z rodziną. Z ich rodzinnej wioski Schrotz nikt jeszcze nie był nad morzem, a tu taki zaszczyt! Siedemnastolatek chłonął Bałtyk całym sobą. Zakochał się w tej nieogarniętej przestrzeni, letniej bryzie rozsadzającej płuca i zapachu, który niosły fale. Jakże innego od wszechobecnego smrodu gnojówki w Schrotz. Wtedy postanowił, że zwiąże się z morzem na życie i… śmierć.

– Herr Kommandant… – Trox wziął podany mu radiogram. „Koncentracja na 60N I 13W” odczytał. A więc po raz pierwszy będzie uczestniczył w polowaniu wilczego stada, a nie jakimś nudnym patrolu! Proszę, teraz kapitan Trox pokaże na co go stać! Musi koniecznie zarobić na krzyż żelazny. Jak pojawi się tak w rodzinnym Schrotz, albo w restauracji w Schneidemuhl…

Ta myśl uskrzydliła go. Spojrzał na mapę i zegar. – Kurs pięćdziesiąt stopni, peryskopowa, cała naprzód! Świeżo mianowany kapitan Trox poczuł, jak jego U 97 ruszył niczym rączy rumak!

Stara, niezgrabna limuzyna oddana do dyspozycji pułkownika Winterbothama zawiozła go na lotnisko Northolt pod Londynem. Siedział teraz na tylnej kanapie i sprawdzał jeszcze raz, czy zabrał wszystko. Aby nie tracić czasu kazał kierowcy podwieźć się bezpośrednio pod swojego czarnego Hurricane’a. Nagle dojrzał grupkę lotników siedzących przed niewielkim domkiem dispersalu.

Oni również dostrzegli czarną limuzynę jadąca w ich kierunku. Przerwali rozmowę i przyglądali się ciekawie przez chwilę. Nagle jeden z nich krzyknął do środka domku:

– Dzidek, a dawaj tu szybko!

Z wnętrza wyszedł pilot w lotniczej kurtce, z włosami zaczesanymi gładko do tyłu i rozejrzał się ciekawie: – Co chcesz?

– Churchill jedzie do ciebie, o patrz – pokazał głową na zbliżającą się w ich kierunku limuzynę.

– A co Churchill niby miał by do mnie? – pilot zwany Dzidkiem roześmiał się szeroko podejmując grę, która polegała na dosłownym wymówieniu nazwiska premiera.

– Zapomniał zapałek! – wszyscy ryknęli śmiechem.

Pułkownik Winterbotham spojrzał na to rozbawione towarzystwo i zapytał kierowcy:

– Co to za pajace?!

Kierowca uśmiechnął się pod nosem z sympatią, bo nie raz i nie dwa bywał w miejscowym pubie po służbie i poznał tych lotników także z innej strony.

– To Polacy Sir, trzy zero trzy.

Ze względu na brak ciekawszych zajęć piloci siedzący w wiklinowych fotelach i czekający na sygnał do startu obserwowali leniwie, jak limuzyna zatrzymała się obok czarnego Hurricane’a stojącego nieco na uboczu i wysiadł z niej niewysoki, raczej korpulentny człowieczek, taszcząc ze sobą aktówkę i tubę z mapami. Nadspodziewanie zgrabnie wskoczył na skrzydło, wrzucił do kabiny swoje bagaże po czym sam wprasował się w fotel.

– Żadna siła go stamtąd nie wydostanie… – zawyrokował przystojny młodzieniec o czarnych włosach i zaciągnął się papierosem. Koledzy zarechotali nerwowo. Uśmiech jednak zamarł im na twarzach, kiedy za kilka chwil czarny samolot podkołował i z dużą gracją oderwał się od ziemi, machając im na pożegnanie skrzydłami.

Po dwóch godzinach lotu i bezowocnych próbach wydobycia kanapek z teczki pułkownik Winterbotham postanowił wylądować na lotnisku w East Fortune niedaleko Edynburga, gdzie uzupełnił paliwo i mógł spokojnie sięgnąć do teczki, ale wtedy właśnie dowódca lotniska zaprosił go do kantyny na królewski obiad: smażony haggis, black pudding i jajka na bekonie. W końcu był w Szkocji…

– Panie pułkowniku, telefonogram do pana z Audley End – odpowiednik Tanseya wręczył mu kartkę papieru i wykonał przepisowy zwrot w tył.

– Freddie, im dalej na północ, tym gorsza pogoda. Nad Hebrydami zapowiadany jest wieczorem sztorm. Nie ryzykuj, jeśli nie musisz – ostrzegł dowódca lotniska. Ale pułkownik pokazał wzrokiem właśnie przeczytany meldunek:

– Muszę tam dotrzeć choćby na czworakach, stary. Zawiadom ich, że będę za dwie godziny.

Grossadmiral Doenitz pochylił się nad wielkim stołem z mapą Północnego Atlantyku. Otaczało go kilku oficerów, z których jeden referował najnowszą sytuację pokazując wskaźnikiem:

– Na miejsce koncentracji podąża w sumie sześć naszych U-bootów. Mają być gotowi dokładnie za dwanaście godzin, wtedy rozejdą się w szyk bojowy oczekując na konwój OB-293. Kapitan Prien spodziewa się go w miejscu zasadzki około czwartej rano.

– Kiedy nadawał Prien? – zapytał Doenitz.

– O czwartej rano Herr Grossadmiral.

Na twarzy Doenitza pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech.

Szkocki przyjaciel pułkownika Winterbothama miał doskonały ogląd sytuacji: im dalej na północny zachód w stronę Hebryd tym pogoda stawała się coraz gorsza: deszcz i wiatr, który wzmagał się z każdą chwilą. Widoczność zmniejszała się z minuty na minutę. Z trudem odnalazł Fort William i skorygował kurs. Jeszcze godzina. Spojrzał na żyrokompas i zamarł.

– Fuck… jeszcze przed chwilą działał…

Widoczność była coraz gorsza a podmuchy wiatru coraz silniejsze, czuł to wyraźnie korygując wolantem kurs. Ryzykując zaczął ostrożnie schodzić z wysokości, ale pułap chmur był bardzo niski. Wiedział doskonale, że „on” jest gdzieś w pobliżu, że kryje się w tych chmurach i mgle: Ben Nevis, najwyższa góra na Wyspach.

Nerwowo rozłożył mapę i próbował określić swoje położenie. Jednocześnie kalkulował zapas paliwa. Nie wyglądało to najlepiej, leciał na zachód, wprost pod wiatr. Może zawrócić? Pomyślał o radiogramie, który dostał w East Fortune i zagryzł wargi. Jeszcze tylko dwieście kilometrów… jakaś godzina lotu… Wskazówka paliwa szybko opadała.

Wtem pod skrzydłem mignęła ciemnozielona równina poorana białymi grzbietami fal.

Morze! A więc bezpiecznie można zejść niżej! – odetchnął z ulgą.

Teraz już nawet nie będzie można wyskoczyć w razie czego -przemknęła mu przez głowę myśl. – Spokojnie, spokojnie… Miał być wiatr północno – zachodni. Jeśli tak, to według fal lecę prosto pod wiatr… Załóżmy, że to Morze Szkockie, muszę skręcić bardziej na zachód…

Nagle ujrzał przed sobą ląd, w ostatniej chwili podciągnął maszynę, aby nie uderzyć w wysoki klif. Zdążył jednak zauważyć wąską drogę, wzdłuż której postanowił polecieć na północ. Gorączkowo porównywał widok z mapą: jedyna droga w promieniu dziesiątek kilometrów, która szła na północ była na wyspie Skye. Zszedł jeszcze niżej, leciał wzdłuż pustej drogi wzbudzając ograniczone zainteresowanie wśród leniwie pasących się baranów. Przez chwilę korciło go, żeby posadzić samolot na prostym kawałku drogi, kiedy spojrzał na zegar: dochodziło wpół do drugiej. Teraz już liczyła się każda minuta.

– Jeśli się nie mylę… – nie, nie mylił się. Oto z prawej pokazała się rozszerzająca się z wolna zatoka, a przed nosem samolotu miasteczko.

– Portree! – wymówił nazwę odczytaną z mapy jak imię ukochanej, kiedy ze zdumieniem zobaczył mijające go pociski smugowe.

– Fuckin’ idiots! Jeszcze teraz brakuje, żeby mnie zestrzeliła własna artyleria!

Pociągnął manetkę gazu do siebie i położył swojego słynnego, czarnego Hurricane’a w ciasny skręt na zachód. Pozostało już niewiele, jakieś pięćdziesiąt kilometrów, ale wskazówka paliwa nieubłagalnie zbliżała się do zera.

Włączył radio i wywołał lotnisko, do którego miał zamiar dociągnąć. Zacharczało obrzydliwie w słuchawkach i odezwał się głos, którego nie dało się nie rozpoznać:

– Tu Benbecula, Freddie, wysłałem po ciebie łódź patrolową, ale szkoda by było twojego czarnego rumaka, postaraj się dociągnąć.

– Masz to jak w banku, stary…

Pułkownik John Mackie podniósł do oczu lornetkę i skierował ją na wschód. Mały, czarny punkcik wyglądał, jakby był zawieszony już na zawsze na rozpogadzającym się z wolna niebie. Po dłuższej chwili zaczął jednak rosnąć w oczach, aż w końcu pewnie usiadł na pasie startowym. W tym momencie silnik zakrztusił się i przerwał. Odsunęła się osłona kabiny. Zaskoczony mechanik, który podskoczył pomóc pilotowi otrzymał najpierw aktówkę, potem tubę z mapami. Niewysoki, korpulentny człowieczek w lotniczym kombinezonie wygramolił się z kabiny, po czym zgrabnie zeskoczył ze skrzydła i odebrał mechanikowi swój bagaż.

– Thanks.

Rozejrzał się wokół: przy kilku bombowych Wellingtonach kręcili się mechanicy. Zza coraz rzadszych chmur wyjrzało słońce.

– U was zawsze tak?! – pokazał brodą na niebo.

Podszedł do czekającego na niego szczupłego i wysokiego oficera, który uśmiechał się szeroko.

– Nie lubisz szkockiej pogody? Poczekaj pięć minut! – obydwaj pułkownicy ryknęli śmiechem.

– Peryskop w dół! – kapitan Prien od dłuższego czasu lustrował powierzchnię Atlantyku, – wynurzenie!

– Wynurzenie, wachta na mostek! – powtórzył porucznik Endrass.

Gunther Prien uśmiechnął się lekko pod nosem: jedno jego słowo wywołało cały łańcuszek rozkazów wykrzykiwanych jasno i głośno. Długo pracował nad tym, żeby jego załoga osiągnęła perfekcję. Teraz byli jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym U-bootem w całej Kriegsmarine.

– Berti – zwrócił się poufale do swojego pierwszego oficera – natychmiast nawiązać łączność z dowództwem, dowiedz się, kto jeszcze wpadnie na imprezę.

– Jawohl, Herr Kommandant! – Endrass uśmiechnął się i odszedł w kierunku przedziału łącznościowego. Wrócił po dłuższej chwili z paskiem papieru. Przy stole nawigacyjnym stało już dwóch czy trzech oficerów wraz z komendantem wpatrywali się w mapę.

– Herr Kommendant, wygląda na to, że będzie nas dziesiątka: potwierdził Endrass i podał pasek z wiadomością z dowództwa.

– Also, – spojrzał na zegar – Meine Herren, za dziewięć godzin koncentracja wilczego stada, potem zaprosimy ich do piekielnego tańca!

Odpowiedział mu nerwowy rechot.

Pułkownik Winterbotham rzucił okiem na zegar ścienny i poprosił swojego przyjaciela o rozmowę w cztery oczy.

– Chodźmy do mojego biura – zaprosił gospodarz.

Freddie sprawnie ściągnął z siebie kombinezon, wyciągnął z tuby mapę i zaczął rozwijać ją na biurku pułkownika Mackiego, który w ostatniej chwili zdążył odsunąć z jej drogi kubek, książkę lotów i telefon. Jeden róg przytrzymał przy pomocy wydobytych z teczki kanapek, na drugim postawił wydobytą również z jej przepastnych czeluści butelkę szkockiej whisky otrzymaną jako błogosławieństwo na drogę w East Fortune. Dolną krawędź mapy przygniótł swoim brzuchem i triumfalnie spojrzał na Johna.

Nie zrobiło to jednak najmniejszego wrażenia na pułkowniku Mackiem, który skupił się raczej na tym, co Freddie ma mu do powiedzenia:

– So?! No i co? Ja też mam tę mapę, Północny Atlantyk?

Winterbotham wskazał czerwony krzyżyk, który nakreślił rano w swoim biurze:

– Tutaj … za – spojrzał na swój zegarek – za dziewięć godzin będzie z pięć U- bootów! Będą czekać na nasz konwój płynący do Liverpool!

Mackie pochylił się nad mapą. – Pewne?

– Ultra przechwyciła ich korespondencję z Doenitzem. Szykują Wolf Pack, popatrz, to dosłali mi, jak byłem w East Fortune.

Pułkownik przez chwilę robił przegląd swoich przepastnych kieszeni, wreszcie znalazł wymięty kawałek papieru, który rozwinął przed oczami Mackiego.

– Kilka godzin później przechwyciliśmy dalsze cztery meldunki…

Pukanie do drzwi przerwało tę konwersację. Kapral zameldował:

– Sir, pilny telefonogram do pułkownika Winterbothama z Londynu!

W miarę czytania twarz adresata rozjaśniał uśmiech: – Ostatni komunikat od Doenitza sprzed pół godziny: potwierdza obecność dziesięciu U-bootów w tym rejonie!

Obydwaj przyglądali się mapie, jeden z nadzieją, drugi z kłębiącymi mu się w głowie sprzecznymi myślami.

– Czego więc ode mnie oczekujesz, stary?

– Twoich Wellingtonów! – Winterbotham spojrzał z nadzieją na przyjaciela.

– Na taką akcję muszę mieć zezwolenie dowództwa obrony wybrzeża, Costal Command, której oczywiście nie dostanę na telefon. A na lot do kwatery głównej nie ma czasu. Poza tym… – spojrzał na mapę – poza tym to z pięćset kilometrów, w jedną stronę, z bombami, w nocy, w niepewną pogodę.

– John, oni nie będą się nas spodziewali!

– Dlaczego nie wyślesz tam okrętów?!

– Już jest za późno, zresztą one by wypłoszyły U-booty, przecież kilka niszczycieli nie podejdzie bezszelestnie, prawda?

– Zresztą, to nie są moje Wellingtony – łamał się Mackie.

– Jak to?!

– To Polacy, polski dywizjon i polskie samoloty.

Pułkownik Winterbotham opadł z wrażenia na krzesło z czego natychmiast skorzystała mapa z szumem rolując się z powrotem do pozycji kanapek i butelki.

– Jak to Polacy?! Tutaj też?! Co oni tu robią?!

Pułkownik Mackie uśmiechnął się wzruszając ramionami:

– To co my, leją szkopów. Równie skutecznie tylko mają więcej zaciekłości. „ Polish Bandits”, tak na nich żartobliwie mówimy.

Freddie rozważał coś w myślach. – A gdyby tak pogadać z nimi?

– Od razu mogę ci powiedzieć, że sto procent załóg zgłosi się na ochotnika, żeby tam polecieć, jak się dowiedzą po co. I trzydzieści procent nie wróci w tę pogodę. Drugie tyle rozbije się przy lądowaniu w sztormową noc. A mnie jako dowódcę z ramienia RAF w najlepszym wypadku czeka sąd wojenny za podejmowanie samodzielnych decyzji poza dowództwem.

Winterbotham zamknął oczy i potarł czoło myśląc o czymś intensywnie. Z jego nieuwagi tym razem skorzystał Mackie: otworzył drzwiczki biurka, wyciągnął z niego dwie szklanki i odkręcił butelkę.

Kiedy Freddie otworzył oczy jego wzrok padł na zdjęcie stojące na biurku. Przedstawiało młodego oficera w galowym mundurze Royal Navy. Bez słowa podniósł swoją szklankę do ust i nagle olśniło go:

– John… nie powiedziałem ci wszystkiego.

Mackie przechylił szklankę, pozwolił, żeby ciepło zaczęło promieniować od żołądka i zwrócił zaciekawiony wzrok na przyjaciela.

– Ten pierwszy sygnał, który przejęliśmy dokładnie dwanaście godzin temu pochodził z … U 47. On jest teraz tam, dwie godziny lotu stąd – Winterbotham wskazał głową północny wschód.

Pułkownik John Mackie wyprostował się. – Prien?!

Odwrócił się pomału do ściany, na której wisiało inne zdjęcie młodego oficera. Słowa przychodziły mu z trudem.

– Kiedy George dostał przydział na ‘Royal Oak” szalał ze szczęścia. To było spełnienie jego marzeń. Byliśmy dumni razem z nim. Kiedy to się stało… miałem nadzieję, że może jakoś z tego wyszedł.

Podszedł do dużej mapy wiszącej na ścianie. Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, aby nagle odwrócić się. Jego oczy były dziwnie wilgotne.

– Nie mogę ruszyć tych Wellingtonów, ale zawsze mogę… posłać Sunderlanda na nocny patrol!

Spojrzał na zdziwionego Freddiego i wyjaśnił: – To wielka latająca łódź, dziesięć osób załogi, zabiera ponad dwie tony bomb głębinowych. Wystarczy na Priena!

Podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę:

– Przyślijcie mi kapitana Brooksa!

Za chwilę w drzwiach stanął wysoki, szczupły mężczyzna około trzydziestki. Na pierwszy rzut oka było widać, że dyscyplina wojskowa nie była jego najmocniejszą stroną: zbyt długie włosy pozostawały w nieładzie, podobnie jak polowy mundur i znoszona, skórzana kurtka lotnicza. Na widok pułkownika Mackiego wyszczerzył rząd zbyt dużych, białych zębów i zameldował się niechlujnie.

– Bob, poznaj pułkownika Winterbothama z Londynu – przedstawił przyjaciela, który niedowierzająco przyglądał się kapitanowi. „To pewnie dowódca tych Polaków” – przemknęło mu przez myśl. Jakby w odpowiedzi Mackie uśmiechnął się i oznajmił:

– Bob jest z Australijskich Sił Lotniczych. O polowaniu na U-booty wie wszystko! – spojrzał na kapitana i bez ceregieli oświadczył: – Dwa Sunderlandy potrzebne mi są dziś o północy. Spójrz na mapę: tu nastąpi zgrupowanie dziesięciu U-bootów przed atakiem na nasz konwój. Podlecimy na północ, kursem na Wyspy Owcze, a potem skręcimy na zachód. Będziemy lecieć jak najniżej, żeby nie namierzyli nas, przed celem wejdziemy na pułap. Oni będą skoncentrowani na obserwacji horyzontu na zachodzie, będą wypatrywać naszego konwoju. Sztormowa noc, zachodni wiatr, nie dojrzą nas i nie usłyszą- kusił Mackie.

Kapitan słuchał tego z wielkim zainteresowaniem, spojrzał na swój zegarek i coś kalkulował w myślach.

– Jakiś problem, Bob?

– Nie… Mam tylko niepełny stan ludzi na obsadę dwóch maszyn, brakuje pięciu strzelców pokładowych po ostatniej akcji.

– Czterech, lecę z wami, Bob! – oznajmił pułkownik Mackie i spostrzegł zdumiony, że Freddie ładuje swoje kanapki do teczki.

– Trzech! Ja też lecę! – zdecydował Winterbotham.

Głośne, krótkie szczeknięcie potwierdziło również swoją gotowość. Wszyscy spojrzeli ze zdumieniem na podłogę, na której siedział z zadartym łbem mały, biały pies z brązowymi łatami spoglądając z ufnością na mężczyzn.

– To Jack, pies Georga… przypadł mi po tym wszystkim – powiedział pułkownik zadumanym głosem patrząc na psa. Ale szybko wrócił na ziemię:

– Ty będziesz stad kierował wszystkim i informował nas, gdybyś dostał jakieś nowe wieści z Londynu. Co do tych czterech brakujących strzelców… – podniósł słuchawkę: – Poprosić pułkownika Bialy.

– To dowódca polskiego dywizjonu, postaram się pożyczyć od nich… – nie dokończył, bo w drzwiach stanął wysoki, łysawy mężczyzna po czterdziestce. Głęboko osadzone oczy i opadnięte leciutko kąciki ust nadawały jego twarzy wraz zdecydowania.

– Pułkownik Jan Biały – przedstawił się nic nierozumiejącemu Winterbothamowi, więc powtórzył: – John White.

Ten żart przełamał pierwsze lody. Pułkownik Mackie zapoznał Polaka z planem.

– Pan pozwoli? – zapytał wskazując telefon. Przez chwilę stał z słuchawką przy uchu i mówił coś w języku, który sprawił, że obecni oficerowie spojrzeli zdumieni po sobie. Odłożył słuchawkę. – Za pięć minut dam panom odpowiedź, mój zastępca zrobi zbiórkę i postara się o czterech ochotników.

Istotnie, za pięć minut zadzwonił telefon. Tym razem jednak obecni wyłowili jedno słowo z rozmowy pułkownika Białego: problem. Kiedy odłożył słuchawkę, Winterbotham nie bez satysfakcji zapytał:

– A więc będzie problem z tymi czterema, czyż nie?

– Tak… – polski oficer potarł z zakłopotaniem brodę – … tak … zgłosiło się czternastu…

Sierżant Frew nie był lubiany przez podwładnych, więc lepiej było z nim nie zadzierać. Ze względu na swoją niewysoką, krępą sylwetkę znany był w bazie jako Buldog. Jeśli czuł do kogoś respekt, to tylko do dowódcy, pułkownika Mackiego. Poza jego zasięgiem czuł się panem i władcą bazy.

Tak więc, kiedy otrzymał rozkaz załadowania bombami głębinowymi dwóch Sunderlandów poczuł, że może się wykazać.

– Pierwszy pluton ustawia zapalniki bomb głębinowych na piętnaście metrów, drugi na trzydzieści. Wszystko jasne?!

Nagle jego wzrok padł na drobnego szeregowego w zbyt dużym mundurze. Uśmiechnął się ironicznie:

– Ty student należysz do tych, którzy ustawiają swoje bomby na trzydzieści, to znaczy trzy – zero, bo jesteś w drugim plutonie. Zrozumiałeś?!

Kilku kaprali zdobyło się na rechot, aby przypodobać się Buldogowi, reszta ustawionych w dwuszeregu żołnierzy stała nieporuszona, solidaryzując się z tym biedakiem o drobnej, inteligentnej twarzy, którego Frew wybrał sobie z tego powodu za obiekt drwin. To rozsierdziło sierżanta, który ryknął:

– Coś do was kurwa mówiłem, czy mi się zdawało?!

– Yes sir – bez przekonania odpowiedział zaczepiony.

– Nie słyszę?!

– Yes, sir! – odkrzyknął młody chłopiec nazwany studentem.

Przez chwilę jeszcze sierżant miażdżył wzrokiem podwładnego, aż wreszcie nasyciwszy się swoim ego dał rozkaz do rozejścia się. Dwa plutony mechaników ruszyły do przygotowywania samolotów.

Sunderland był doprawdy imponujących rozmiarów latającą łodzią. Freddie musiał to przyznać, nieczęsto bowiem miał okazję podziwiać je w Londynie. Stali z pułkownikiem Mackiem czekając na przybycie reszty załogi, kiedy podszedł do nich kapitan Brooks. Bez zbędnych ceregieli zarządził przekrzykując wiatr i szum deszczu:

– Poleci pan w mojej załodze pułkowniku, razem ze mną w kokpicie!

– Zgłosiłem się na tylnego strzelca i tak zostanie. To jedyny rozkaz z mojej strony, reszta należy do ciebie Bob!

Kapitan Brooks wykonał jakiś gest ręką, który przy dużej dozie dobrej woli można było uznać za salutowanie i ruszył w stronę łodzi.

– John… pomścij syna, dorwij Priena i wracajcie szczęśliwie. Musimy dokończyć butelkę! – Freddie starał się jakoś rozładować wiszące w powietrzu napięcie. Przyjaciel nie pozostał mu dłużny:

– Skoro nalegasz… Acha – spojrzał na powiewające na wzmagającym się wietrze nogawki spodni Winterbothama – Sorry za Jacka, ale on mimo małego wzrostu ma duszę wojownika. Typowy terrier. Łapie tam, gdzie dopadnie!

Pies dopadł pułkownika, kiedy ten chował do teczki swoje kanapki ignorując narastający głód Jacka. Głód na to, co miał pułkownik, nie na swoją pełną miskę oczywiście.

– Podzielę się z nim tymi cholernymi kanapkami, może się polubimy? – obydwaj wybuchnęli śmiechem, osłaniając się od narastającego wiatru.

– Gotowe?! – Buldog wpadł do hali i od razu było go pełno. – Ładować bomby na wózki, zapalniki ustawione?

Drobny chłopak zwany studentem w ostatniej chwili przestawił rączkę z 30 na 50 na okrągłej skali. – Student, nadążasz?!

– Yes sir, gotowe! – Powiedział to z lekko wyczuwalną satysfakcją.

Robiło się coraz zimniej. Mimo grubego, skórzanego kombinezonu i rękawic pułkownik Mackie, zamknięty w ciasnej kabinie tylnego strzelca czuł narastający chłód. Owszem, mógłby pójść do kokpitu albo przynajmniej na chwilę wyjść rozprostować kości, ale świadomość, że broni dziewięciu ludzi od ataku z tyłu samolotu trzymała go na miejscu. Jego wzrok padł na termos z gorącą herbatą. Lepiej zostawić na drogę powrotną, pomyślał, a zresztą, może już nie będzie mi potrzebna? – uśmiechnął się.

Ostatnie kilka godzin i rozmowa z Freddiem diametralnie zmieniły jego w miarę spokojny tryb życia. Po śmierci Laury kilka lat temu zostali we dwóch z Georgiem. Aż do Scapa Flow, kiedy Gunther Prien zabił mu syna. Taka okazja jak tej nocy zapewne już nigdy się nie powtórzy.

Zdjął rękawice i odkręcił termos. Zrobiło mu się jakoś raźniej, kiedy w intercomie usłyszał głos dowódcy:

– Za chwilę robimy zwrot na kurs bojowy, będziemy perfekcyjnie od strony ich dup! Oh, sorry sir, zapomniałem, że jest pan z nami…

– W porządku Bob, czuję się jak u siebie w domu!

– Peryskopowa! – według obliczeń nawigatora zbliżali się do miejsca koncentracji. Kapitan Trox miał nadzieję, że pomimo egipskich ciemności i wzburzonego morza uda mu się coś ustalić. Zegar w centrali wskazywał pół godziny do północy. Trox podrapał się po sporej już brodzie rozważając coś w myślach i nagle ryknął:

– Wynurzenie! Wachta na mostek!

– Będziemy na miejscu za dwadzieścia minut. – Bob wyłączył intercom i zwrócił się do drugiego pilota: – Wyślij kogoś z kubkiem kawy do starego w tylnej wieżyczce, ambitny cholera, siedzi tam jak budda.

– OK, a słyszałeś o jego historii? – zapytał drugi pilot.

– Nie, a coś specjalnego?

– Słyszałeś o tym rajdzie niemieckiego U-boota na Scape Flow w 1939? Krautsy storpedowali tam „ Royal Oak”, dumę ich floty. Na nim zginął syn starego. U-bootem dowodził Prien, dzisiaj ma tu być. Pojedynek rewolwerowców! – drugi pilot wyszczerzył rząd białych zębów w uśmiechu.

– A ty skąd o tym wiesz?! Mówił ci?! – zdziwił się Bob.

– Nie, ale ta telegrafistka, ta blondyneczka… – oderwał ręce od kierownicy, żeby pokazać rozmiar piersi telegrafistki.

– Niech cię… – twarz Boba stężała. – Skoro tak, musimy się przyłożyć.

Po kilkunastu godzinach pod wodą świeże powietrze rozsadzało płuca. Kapitan Trox rozmazał na twarzy lodowatą wodę, która potężnymi bryzgami atakowała kiosk okrętu. Wachta lustrowała lornetkami okolicę, przypięta rzemieniami do kiosku, aby potężne fale nie zmyły człowieka na zawsze w kipiel.

– Hier! – głos oficera wachtowego przedarł się z trudem przez szum fal i świst wiatru. – Tam! – pokazywał ręką miejsce, gdzie dojrzał coś jakby cień na powierzchni. – Tam są nasi, U-boot, to muszą być nasi!

– Herr Kommandant, sylwetka U-boota na powierzchni! – głos z kiosku wynurzonego U 47 poderwał tych na dole. Prien w pośpiechu naciągnął sztormiak i zadudnił po drabince na górę. Huk oceanu uniemożliwiał jakąkolwiek wymianę zdań, dlatego skierował lornetkę w kierunku wskazanym mu przez oficera. Faktycznie, coś jakby cień U-boota…

– Za dwie minuty włączamy światła! – w intercomie odezwał się kapitan Brooks. Specjalne, supermocne reflektory do oświetlania powierzchni morza mieli zainstalowane na skrzydłach. – Jeśli coś zauważycie, napierdalać ze wszystkiego, co mamy, robimy nawrót i zrzucamy beczki, jasne?!

Dwudziestu członków załogi z dwóch łodzi latających poświadczyło, że perfekcyjnie wiedzą, co mają robić.

– Wyślij nasz kod wywoławczy! – rozkazał Trox radiocie po zejściu do kiosku. Niech wiedzą, z kim mają do czynienia! Otarł z twarzy wodę i zaczął ściągać kapotę.

– Tu są! W lewo, w lewo, reflektory! – głos drugiego pilota wdarł się w świadomość skupionego na przyrządach Boba. Włączył potężne reflektory, w których świetle ukazały się kształty dwóch łodzi podwodnych podskakujących na falach jak korki od wina.

– Oh ja fucking bastards, grzać w nich!

Olbrzymia latająca łódź zatrząsła się od wystrzałów.

– Alarm! Coś do nas strzela! Samoloty! – rozpaczliwy głos z mostku dobiegł do zdumionego kapitana Troxa. – Zanurzenie! zanurzenie!

Drugi z Sunderlandów nadleciał z włączonymi reflektorami na okręt Priena. Serie z karabinów maszynowych gęsto siały po kiosku i pokładzie. U-boot natychmiast poszedł w dół, aby zniknąć w głębinach wściekłego oceanu.

– Wracamy na drugi krąg! – Bob przekręcił lekko kierownicą łodzi kładąc ją w łagodny skręt. To samo uczynił pilot drugiej maszyny. Zrzucone markery oświetlały miejsce ataku.

– Uwaga, bomby głębinowe… – w słuchawkach rozległ się spokojny, skupiony głos: – teraz!

Za samolotem wykwitły białe pióropusze w miejscu, w którym zniknęły niemieckie łodzie podwodne.

– Verdamte Scheisse, skąd oni wiedzieli?! – kapitan Prien był wściekły. – Przylecieli jak na ćwiczeniach, to nie mógł być… – bliska eksplozja wstrząsnęła okrętem, zgasły światła, ludzi rzuciło na koje. W świetle czerwonego, awaryjnego oświetlenia marynarz odczytywał głębokość:

– Czternaście… piętnaście …

Nagle potężna eksplozja wstrząsnęła okrętem. Lodowata woda biorąca we władanie kilkadziesiąt żyć ludzkich w absolutnej ciemności wdzierała się do środka. Ciśnienie miażdżyło stalową konstrukcję okrętu. Dzikie wrzaski tych, którzy wiedzą, że to już koniec i zostały im tylko chwile… Czerwone oświetlenie awaryjne mignęło jeszcze agonalnie na dwie sekundy. Wystarczająco długo, aby Gustav zobaczył ostatni obraz w swoim życiu: kapitana Priena z lufą Parabellum w ustach…

U 97 szła ostro w dół, aby uciec od brytyjskich bomb i skryć się w głębinach rozwścieczonego Atlantyku. Co chwila ich okrętem targały bliskie wybuchy, najgorzej było jednak na trzydziestu metrach, na których Kommandant Trox postanowił zawiesić okręt.

– Schodzimy na pięćdziesiąt, schnell, schnell! – ponaglił, kiedy kilka bomb wybuchło w pobliżu, powodując nagłe przecieki.

W tym momencie coś metalicznego uderzyło u góry w kiosk.

– Pewnie jakiś kawał naszego U-boota … – przemknęło mu przez myśl skupiając się na wskazaniach głębokościomierza, z którego młody blondyn z wielkim skupieniem odczytywał wskazania:

– Czterdzieści… czterdzieści pięć… czterdzieści siedem…

Wtem kapitan Hans Georg Trox poczuł nagłe olśnienie, które nie było zwerbalizowaną myślą, raczej kilkoma natrętnymi obrazami: wtedy na Morzu Śródziemnym, kiedy jego okręt zagarnął relingami na kiosku bombę głębinową podczas wynurzenia… ten sam metaliczny dźwięk…

– Funfcig! – młody blondyn odczytał głębokość i z ufnością spojrzał w oczy swojego dowódcy lekko uśmiechając się.

– Mutti…

Kapitan Trox zdjął z głowy kapitańską czapkę i zamknął oczy…

– Już są, tam! – przekrzykując wiatr i szum morza pułkownik Biały pokazał kierunek, skąd nadlatywały dwa Sunderlandy. Kierunek jakże różny od tego, w który Winterbotham wpatrywał się uporczywie od dłuższego czasu.

Dwie ogromne łodzie latające osiadły ciężko jedna po drugiej i redukując obroty dotarły do miejsca cumowania. Duże motorówki natychmiast podążyły w ich stronę.

– Nadlecieliśmy jak na ćwiczeniach… – kapitan Brooks stał wciąż w skórzanym kombinezonie – od wschodu, w kompletnej ciemności. Włączyliśmy światła, byli tam… Posiekaliśmy ich z czego tylko się dało, potem polecieliśmy na drugi krąg, żeby zrzuć bomby… jeden z U-bootów musiał być poza zasięgiem naszych reflektorów, zaczął do nas strzelać smugowymi gdzieś z boku. Oberwaliśmy solidnie, skurwiel dobrze mierzył… Gdyby nie tylni strzelec, znaczy pułkownik, on uciszył ich…

Kapitan Brooks zamknął oczy i chwycił się za czoło rozważając coś w myślach. Był bardzo zmęczony, lotem i wydarzeniami. Mimo to spojrzał w oczy pułkownika Winterbothama:

– Teraz oni strzelali do nas jak do tarczy. Kilka pocisków w silnik i byłoby po nas… Pułkownik ocalił samolot. Miałem nadzieję, że przestał działać intercom, kiedy się nie odzywał… Dopiero jeden z załogi poszedł tam… Pułkownik dostał dwie kule…

Kapitan Brooks przeczesał dłonią włosy i spojrzał na ścianę, gdzie wisiało zdjęcie porucznika George Mackiego.

– Pomścił syna… Niech to wszystko szlag trafi!

Po jego wyjściu pułkownik Winterbotham został sam, prawie sam. Z głębokiej zadumy bowiem wyrwało go głośne szczęknięcie. Freddie spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na białego psa: siedział u jego stóp i czarnymi guziczkami oczu wpatrywał się wyczekująco w pułkownika.

– No co, chcesz kanapkę? – zapytał bez przekonania i sięgnął do teczki. Ale pies nie zwracał uwagi na tę propozycję: obrócił się dokoła, szczęknął i przysiadł, wpatrując się niecierpliwie w Winterbothama powarkując.

– Przynosisz pecha… – pułkownik spojrzał na psa. Ku jego zdumieniu ten odpowiedział mu dwoma krótkimi szczeknięciami, wpatrując się z ufnością w jego twarz. Tę miłą konwersację przerwało jednak wejście sierżanta:

– Panie pułkowniku, szyfrogram z Londynu.

Winterbotham spojrzał na pasek, przeniósł wzrok na wielką mapę północnego Atlantyku wiszącą na ścianie, kiedy do pomieszczenia wszedł pułkownik Biały.

– Sir, bardzo mi przykro z powodu… – przerwał widząc Winterbothama pogrążonego w odczytywaniu czegoś na mapie.

– Tutaj… – pokazał wskaźnikiem ważąc coś w myślach. – Tutaj, za trzy godziny będą wracać do Lorient, trzy uszkodzone U-booty… Niestety, nie mam kogo tam wysłać, tylko pański dywizjon… Jeśli…

– Jeśli ma pan, pułkowniku jakiś problem ze współpracą z nami, proszę o raport na piśmie, jeśli nie, niech się pan zdecyduje, z kim pan walczy i dla kogo do cholery! – pułkownik Biały był wściekły: kąciki jego wąskich ust opadły a oczy świdrowały zdumionego całą sytuacją Winterbothama.

Krótkie szczeknięcie przywróciło go do rzeczywistości; chwilę rozważał coś w myślach:

– Dobrze znosisz latanie? – pytanie adresowane do psa wprawiło w zdumienie polskiego pułkownika. – Zbieraj się, lecimy do Londynu… Winterbotham spojrzał przenikliwie na Białego. – Za trzy godziny, proszę pamiętać – wskazał na mapę. – Póki co, pan tu rządzi… – Freddie zdobył się na wymuszony uśmiech.

Warszawa, maj 1941

Inżynier Kozłowski otworzył okno, wpuszczając natychmiast do swojego niewielkiego mieszkania gwar warszawskiej ulicy: pokrzykiwanie gazeciarzy, jęk skręcającego na szynach tramwaju, klekot końskich kopyt na bruku ciągnących z mozołem furmanki i dorożki; czasami ten naturalny dźwięk życia rozdzierał nieznany, jeszcze do wczoraj obcy i natarczywy dźwięk syreny wydawany przez przemykające szybko czarne, służbowe auta zdobywców i tymczasowych panów tej części świata.

Jakby na przekór, przez otwarte okno zaczął sączyć się słodki zapach bzu, kwitnącego tutaj tak, jak przed wojną,

Ale nic nie było w stanie odwrócić uwagi inżyniera Kozłowskiego od sprawy najistotniejszej. Stał w gaciach i podkoszulce przed dużym lustrem, które było drzwiami jego szafy. Przyglądał się sobie ciekawie, poprawił zaczeskę maskującą łysinę i ostrożnie, z nabożeństwem włożył na głowę tyrolski kapelusik z piórkiem. Poprawił go, żeby nadać sobie takiego wyglądu jak ci, których widuje nieraz na ulicy w dzielnicy niemieckiej i uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze. W skupieniu nalał sobie do szklanki mętnej wódki i, jakby wahając się, podniósł do ust. Aby odwlec ten uroczysty moment wziął w drugą rękę leżący na stole ausweis koloru rozwodnionego barszczu, gdzie podpisał się swoim nowym nazwiskiem.

– Also, zum wohl Herr Kossolofsky! – wlał mętną wódkę do gardła, co natychmiast przywołało bolesny skurcz na jego twarzy. Tak, teraz czuł się jak nowo narodzony i była to okazja do nalania sobie drugiej setki. Usiadł za stołem i zadumał się nad swoim zdjęciem w nowym Ausweisie.

Zawsze był germanofilem, podobał mu się niemiecki porządek, Ordnung, jak to się mówi. Wszystko musi być ganz genau, tak jest łatwiej żyć. Już podczas studiów na politechnice w Gdańsku spotkał się z niemieckim porządkiem w Wolnym Mieście. Po uzyskaniu dyplomu, tułał się to tu, to tam, nie mogąc znaleźć żadnej posady, godnej jego wykształcenia. Dopiero dzięki wujowi, który był inżynierem w Warszawie i miał rozległe kontakty znalazł pracę w stołecznej firmie AVA przy Stępińskiej 25.

Duża, prężnie zarządzana fabryka owiana była rąbem tajemnicy. Produkcja szła bowiem dla wojska. I choć inżynier był autorem kilku niezłych rozwiązań racjonalizatorskich, jego nieukrywana sympatia dla dynamicznie rozwijającej się niemieckiej myśli technicznej sprawiała, iż inżynier pomału, aczkolwiek konsekwentnie zostawał poza głównym nurtem tego, co działo się w fabryce.

A działo się sporo: pod koniec lat trzydziestych coraz częściej widywało się tu Francuzów i Anglików, oficerów jak i cywili, którzy na długie godziny przepadali w biurze Mańka Rejewskiego, jego kolegi. Niestety, Maniek zbywał wszelkie pytania na ten temat i zaraz kierował rozmowę na inne tory.

Kiedy się zaczęło, we wrześniu, fabrykę ewakuowano. Dobrze się stało, bo wkrótce Niemcy zbombardowali całą okolicę i z fabryki nie pozostał kamień na kamieniu.

Tak więc inżynier Kozłowski pozostał na dwa długie lata w zasadzie bezrobotny. W zasadzie, bo objął dozorcostwo swojej kamienicy po tym, jak przedwojenny cieć pan Stanisław został bez głowy podczas słynnego „lanego poniedziałku”, 25 września roku pamiętnego.

Ale zamiatanie podwórka, odśnieżanie ulicy i zamykanie bramy nie było szczytem ambicji inżyniera, tym bardziej, że utożsamiał się z nową władzą a nie z tymi, którzy za sanacji przetańczyli Polskę.

Mam czterdzieści lat – myślał – dyplom politechniki w kieszeni i jestem cieciem. Byle szmalcownik, który dorobił się na Żydach, jak ten grubas, ten ćwierć mózg spod dwunastki, może śmiać mi się w oczy. Albo ta lala spod osiemnastki, do której przychodzą pijani podoficerowie i trzeba ich wpuścić i wypuścić o każdej porze dnia i nocy. Albo… Nie, nie, trzeba coś zrobić ze swoim życiem, myślał inżynier. Nie mam żony, nie mam dzieci, jestem sam jak palec. Kiedy inżynier był na skraju rozpaczy i myślał już o targnięciu się, w sukurs przyszedł mu nikt inny tylko sam Heinrich Himmler ze swoim reskryptem.

Inżynier zadeklarował się, wypełnił szczegółowy formularz i po przejściu całej drogi stał się oto Volksdeutschem. Co prawda tym, który załapał się na ostatni zderzak według niemieckiej nomenklatury, ale zawsze: był już po tej drugiej stronie!

Spojrzał na szklankę mętnego płynu, który kupił na Kiercelaku. Ponieważ niewiele zostało, postanowił kupić butelkę prawdziwej wódki w sklepie Nur fur Deutsche, za rogiem. Mimo majowego ciepełka, które pieściło warszawską ulicę ubrał swój nowy prochowiec i kapelusik z piórkiem. Jeszcze raz przejrzał się w lustrze i wyszedł na cuchnącą starzyzną i wilgocią klatkę schodową.

Londyn, maj 1941

Pułkownik Winterbotham zatopiony w pisaniu raportu dla premiera spojrzał w kąt, gdzie w wiklinowym koszu spał Jack, który nagle postawił uszy i spojrzał na drzwi, powarkując. Stanął w nich sierżant Tansey.

– Sir, pułkownik Perkins i jeszcze ktoś.

O ile ten pierwszy, szef SOE, czyli wydziału do zadań specjalnych był dobrym znajomym pułkownika, o tyle „ten drugi” był już zagadką.

Istotnie, Perkins, chudy i wysoki pięćdziesięciokilku latek wszedł w towarzystwie jakiegoś niewysokiego człowieka, około trzydziestki, typ naukowca w okularach i w dodatku w jakimś obcym mundurze.

– Frieddie, nice to see you! – Perkins wyszczerzył duże zęby i przywitał się z pułkownikiem. – Poznaj naszego polskiego sojusznika: porucznik Rejewski z Audley End.

Na słowo „Polish” Winterbotham wzniósł oczy w górę i poprosił, aby usiedli. Kiedy Tansey rozstawił filiżanki z herbatą, pułkownik Perkins zaczął wyjaśniać cel wizyty:

– Porucznik Rejewski jest polskim kryptologiem, pracował przy złamaniu kodu Enigmy jeszcze przed wojną w Polsce. Pamiętasz pewnie, że właśnie od Polaków dostaliśmy ich kopię niemieckiej Enigmy?

Pułkownik Winterbotham puścił to mimo uszu, co więcej, wydawał się zniecierpliwiony, bo raport z akcji na stado U-bootów dla premiera wciąż był priorytetem. Perkins zauważył to i przeszedł na mniej oficjalny ton pochylając się nieco do przodu:

– Freddie, posłuchaj, co ten człowiek ma do powiedzenia. Proszę, panie poruczniku…

Młody oficer spojrzał znad okularów na Winterbothama bez kompleksów.

– Panie pułkowniku, kopię Enigmy dostaliście od nas przed wybuchem wojny. Pozostała jednak część dokumentacji, obliczenia, sposób, w jaki złamaliśmy kod… Widząc zniecierpliwienie na twarzy Winterbothama Rejewski zacisnął szczęki. Nie po raz pierwszy spotyka się z ich angielskim postrzeganiem świata, które niektórzy nazywają oryginalnym. Przymknął oczy, nabrał powietrza.

– Dobrze, powiem wprost: te dokumenty są zakopane w majątku pod Warszawą. Jeśli Niemcy je odkryją, cała pańska Ultra dzięki której macie przewagę nad nimi będzie kupą żelastwa. Nawet prosty porucznik Abwehry połączy te fakty. Ale widzę, że pana to nudzi, więc…

Pułkownik Perkins wyprostował się spoglądając na Winterbothama, który ważył coś w myślach.

– Jeśli dobrze rozumiem, zostawiliście w okupowanej Polsce plany, które mogą naprowadzić Niemców na trop, że pracujemy nad ich niezniszczalną maszyną szyfrującą, dzięki czemu znamy ruchy ich wojsk na lądzie, w wodzie i powietrzu, czyż tak?!

Porucznik Rejewski jeszcze raz przymknął oczy i wziął głęboki wdech: – Ewakuowaliśmy naszą fabrykę AVA z Warszawy na wschód. Niemcy postępowali bardzo szybko. Zagrożeni okrążeniem, zakopaliśmy to, co nie mogło dostać się w ich ręce w majątku pod Warszawą. Dziś te plany i obliczenia są dla nas nieważne, poszliśmy już dalej, ale dla Niemców, gdyby wpadły w ich łapy, są jasnym dowodem na to, że grzebaliśmy przy Enigmie.

– Dlaczego więc nie zniszczyliście ich od razu zamiast zakopywać?!

Porucznik uśmiechnął się ironicznie i spojrzał wprost w oczy pułkownika: – Byliśmy pewni, że z waszą pomocą zaraz wrócimy do Warszawy, w końcu taki był układ, czyż nie?!

Winterbotham patrzył ze zdumieniem na niewielkiego Polaka, który miał tyle do powiedzenia. Wreszcie jego wzrok spoczął na pułkowniku Perkinsie. Rozkładając bezradnie ręce zapytał:

– Co więc mam zrobić?!

Wydawało się, że Perkins czeka na to pytanie. Odchrząknąwszy wyprostował się w swoim fotelu i siląc się na bezstronność powiedział:

– Myślę, że w interesie Jego Królewskiej Mości byłoby zniszczenie tej dokumentacji. Ile jest skrzyń z dokumentami? – zapytał, spoglądając na poddenerwowanego porucznika.

– Jedna, w parku przy pałacu pod Warszawą.

Pułkownik rozłożył ręce: – To, dlaczego nie wyślecie tam kogoś, podobno macie dobrą partyzantkę w Warszawie?

Porucznik spojrzał z politowaniem na pułkownika: – Bo przekopanie parku zajęłoby kilka dni. Kompanii wojska. Musi to być ktoś, kto był przy zakopywaniu skrzyni…

– Pan? – domyślił się pułkownik Perkins.

– Niekoniecznie… – odparł porucznik uśmiechając się chytrze. – Był tam jeszcze major Sołtan i dziedzic tego majątku… Jakiś profesor z Anglii.

– Major Sołtan, jest w Anglii? – Winterbotham szybko skojarzył fakty.

– Niestety, nie. Zaginął na wschodzie, gdzieś w Rosji wraz z tysiącami naszych oficerów po wojnie obronnej w 1939.

– Jak to „zaginęli”? Jak mogło „zaginąć” kilka tysięcy waszych oficerów?!

Porucznik zsunął okulary na koniec nosa, starając się opanować. Spojrzał wprost w oczy Winterbothama i wycedził:

– Niech pański szef zadzwoni do towarzysza Stalina, on zna odpowiedź.

Winterbotham ważył coś w myślach. Wreszcie rozłożył ręce w geście bezsilności:

– Jeśli nie ten major, nie pan i nie tamten profesor, to kto? Czego oczekuje pan ode mnie?!

Porucznik w polskim mundurze przez chwilę przyglądał się Winterbothamowi, wreszcie odsunął krzesło i zwracając się do Perkinsa powiedział z rezygnacją w głosie:

– To nie ten adres, panie pułkowniku! – po czym wstał i wyszedł z pokoju ignorując szarże.

– Wracają! – młody mechanik oderwał się od dokręcania jakiejś śruby w silniku i spojrzał w niebo. – Wracają, panie sierżancie!

Człowiek w upapranym niemiłosiernie smarami kombinezonie wypluł peta i przygniótł go butem. Nie odrywając się od pracy powiedział z namysłem:

– Nie „wracają” a wraca. Jeden… – wsłuchawszy się w narastający bas silnika dodał uśmiechając się pod nosem: – dowódca wraca… – Po chwili dodał jednak: – Dostał po nosie… coś nie tak!

Odłożył klucz i zwrócił wzrok w stronę, z której nadlatywał Hurricane. Mimo wszystko pilot pewnie posadził maszynę na trawiastym lądowisku i podkołował pod miejsce, gdzie mechanicy pracowali przy kilku samolotach. Nierówno pracujący silnik zakrztusił się i zamilkł. Ale sierżant był już na skrzydle i pomagał pilotowi otworzyć kabinę.

– Panie majorze, all right?

Spojrzała na niego zdumiona twarz. – Tak Myk, jeszcze żyję, w porządku. „All right”- rzucił ironicznie.

Petro skrył na kilka sekund twarz w dłoniach, jakby chciał zobaczyć to wszystko jeszcze raz. Wciąż miał pod powiekami walkę z Messerschmittami. Wciąż słyszał ryk ich silników, widział smugi pocisków mijających go o centymetry, czarne krzyże w białej obwódce na ich skrzydłach, zwiastuny śmierci.

Sierżant Myk doskonale znał te chwile, kiedy major wracał po walce, dlatego wykonywał tylko rutynowe czynności, wedle regulaminu, dopóki Petro nie odezwał się po ludzku:

– Musiałem oberwać po nosie, coś nie tak z silnikiem, ledwie dociągnąłem – powiedział zmęczonym głosem.

– Eee, da się załatać panie majorze! Grunt, że pan cały!

Petro spojrzał na ten garnitur niezbyt zdrowych zębów szczerzący się radośnie i przypomniał sobie o swoich obowiązkach jako dowódcy, tu, na ziemi. Odpiął pasy i wydostał się z kabiny. Zeskoczywszy ze skrzydła na ziemię poprawił krawat i spytał:

– Jak tam przygotowania?

– Ech, dobrze wszystko: chłopaki wycieli z tektury napis, że niby „welcome” i my przyczepili nad dźwiami do kantyny…

Petro przystanął i spojrzał zdumiony na mechanika, który postanowił wyjaśnić dowódcy:

– … no, że niby witamy serdecznie!

– Sierżancie, jak długo w Anglii?

– Noo, rok będzie – oznajmił z dumą.

– To gratuluję perfekcyjnego opanowania języka w tak krótkim czasie! Nie wszystkim się to udaje? – uśmiechnął się pod nosem.

Tak dowartościowany sierżant Myk uznał, że ma otwartą drogę do przeforsowania swoich planów: – Ale panie majorze, jest taka sprawa, że jakby wieprzka zaszlachtować, to by kucharz szynkię zrobił, co by było co na stół postawić?

Zdumiony major spojrzał na mechanika. – Wiecie, że wieprz jest maskotką dywizjonu? Poza tym, ona nie jada mięsa…

– No choćby i nie, to jakby chociaż kaszanki i salcesonu narobić, to by się jakoś ich przyjęło?- Myk spojrzał na Petro z bezgraniczną nadzieją w oczach.

Wieprzek, którego wygrał któryś z lotników w jakimś lokalnym konkursie stał się maskotką dywizjonu, był oczkiem w głowie dowódcy.

– Sierżancie Myk!… do cholery, gdzie mój pistolet?!

– Odmeldowuję się panie majorze! Pójdę sprawdzić, co z tym silnikiem? – Myk oddalił się truchtem.

Inżynier Kozłowski wyszedł na zalaną słońcem ulicę. Rozejrzawszy się na wszystkie strony ruszył niespiesznie w kierunku sklepu sprzedającego towary tylko Niemcom. Czy to miłe ciepełko tego dnia, czy dobry nastrój sprawił, że inżynier skręcił w Mazowiecką na setkę i śledzia do restauracji „Za Kotarą”.

Nie miała ona najlepszej reputacji, schodzili się tu różni szmalcownicy i inni frajerzy, było też sporo szumowin i konfidentów. Częstymi gośćmi pozostawali gestapowcy i ich szpicle.

Inżynier wszedł niepewnie rozglądając się, kiedy usłyszał znajomy głos:

– Panie inżynierze! Co za spotkanie jak pragnę zdrowia! Gdzie się pan podziewał?! – młody człowiek o wyglądzie miejscowego riksiarza wstał od jednego ze stolików pod ścianą. Tak, no przecież to był Mundek, kierowca z AVY, jego przedwojennej fabryki!

– Proszę panie inżynierze do stolyka. Pani Maniu, jeszcze dwie setuchny pani będzie uprzejmna!- zwrócił się do ładnej kobiety sprzątającej sąsiedni stolik.

Kozłowskiemu wydało się, że zna tę twarz, gdzieś już ją musiał widzieć… Mundek zauważył to: – Pani Stępowska, słynna aktorka – powiedział z dumą. – No, gdzie się pan inżynier podziewał, co pan robi?

Po drugiej setce zeszło na wspomnienia: – Jak my te naszą fabrykię ewakuowali pod bombamy, niech to pies powącha. – Zadumał się i pociągnął łyka ze szklanki, tracąc na chwilę kontakt z inżynierem za sprawą mocy trunku. – No jak my te skrzynie na paki i chodu do lasu! A szkopy – ściszył głos – fruwają nad namy tak że tylko w nocy i po ćmoku, ale droga na Lublyn zatłoczona, to wszystko w nocy uciekało, tłok jak ta lala, a my tam w jakimś dworku stanęli nocą, dziesięć ciężarówek i obstawa, coś tam musi mieli ważnego. I pełno wojska, i pokrzykują, żeby towar ukryć w parku. A co ja panie inżynierze od noszenia ich bambetly?! No to żem cichcem się wymknął i z powrotem do stolycy. Teraz rikszą posuwam elegancko i jakoś się żyje!

Inżynier zamówił dwie następne setki. Zaintrygowała go ta historia, tym bardziej, że od pewnego czasu zastanawiał się nad swoją słabnącą pozycją w fabryce przed wybuchem wojny, był wręcz odsuwany na boczny tor. Wyglądało na to, że przyszedł czas zemsty.

– Panie Mundku, a gdzie mniej więcej był ten majątek, pamięta pan? – Ale rzeczony pan Mundek coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością: – A… eee… tam! – pokazał niedbale za siebie.

W drodze powrotnej zaszedł do sklepu po flaszkę, ale dorzucił do teczki także kilka bułek. Brama, którą sprzątał powitała go miłym chłodkiem i znajomym smrodem moczu. Wódka wypita z Edmundem i ciepło ulicy robiły swoje: poczuł w głowie karuzelę, która zapraszała go do drzemki.

Już miał zamiar postawić stopę na schodku, kiedy coś poruszyło się na drugim końcu bramy. Oparł się ręką o ścianę dla pewności i wytężył wzrok: nie mógł się mylić. Bosa dziewczynka około pięciu lat w ciemnej sukience wpatrywała się w jego coraz bardziej dramatyczną walkę z siłami grawitacji. Przez chwilę przyglądali się sobie wzajemnie.

– No, jak masz na imię? – zagaił inżynier dyplomatycznie, ale dziewczynka z burzą czarnych włosów ani drgnęła. – Umiesz mówić?!- ta sama reakcja. Dziecko przyglądało mu się trzymając palec w buzi.

– Ach, w dupie z tym – pomyślał i już miał zacząć walczyć ze schodami prowadzącymi do jego mieszkania, kiedy spojrzał jeszcze raz. Olśniła go pewna myśl.

– No, chodź do wujka, coś dla ciebie mam – wymamrotał, rozpinając teczkę. Gmerał w niej dłuższą chwilę aż w końcu trafił na bułkę. – Naa, to dla ciebie – wyciągnął rękę w stronę dziewczynki. Na ten widok, jej wielkie, czarne oczy zaokrągliły się, wyciągnęła palec z buzi, ale nie poruszyła się. Kozłowski, czując jak senność bierze go w swoje objęcia położył ostrożnie bułkę na pierwszym schodku.

– To dla ciebie…

Część druga

Major „Petro” Pietraszkiewicz (zdjęcie: polishairforce.pl)

Petro sprawdził raz jeszcze: wszystko było gotowe na przyjazd „matki chrzestnej” dywizjonu: ogoleni i wyprasowani oficerowie i podoficerowie, wyszorowana kantyna dywizjonu, ustawione w podkowę stoły zastawione czym chata bogata… Sam dowódca wyglądał imponująco: przystojny facet w galowym mundurze był niezwykłym widokiem dla swoich podwładnych. Ale warto było.

Virginia była typową amerykańską gwiazdą filmową: blondynka o dużych oczach, zmysłowych ustach i zniewalającym uśmiechu. Sławę przyniosła jej rola niewidomej kwiaciarki u boku Chaplina oraz nieudane małżeństwo z Cary Grantem. Teraz jednak pochłonęło ją matkowanie dywizjonowi, na czele którego stał Petro.

Mimo oszczędzenia życia warchlaka, wizyta udała się znakomicie. Każdy z dwustu członków dywizjonu otrzymał paczuszkę zaadresowaną własnoręcznie przez ich Matkę.

– To jest specjalnie dla ciebie, Petro – podała mu niewielki pakunek, kiedy usiedli w wiklinowych fotelach z dala od zgiełku rozbawionej sali. – To dla ciebie, znalazłam to w księgarni w Londynie.

Petro spojrzał w jej duże, zielone oczy, wydatne usta, po czym z wahaniem odebrał niewielki pakunek.

– Jesteś dla nas wielkim skarbem. Chłopcy są dumni, że jesteś z nami, nie musisz nas obdarowywać niczym więcej…

– A jednak… a to dla ciebie. Księgarz powiedział mi, że to o Warszawie, więc pomyślałam, że przeczytasz?

Virginia (zdjęcie: the-golden-age-of-hollywood.com)

Petro spojrzał na paczuszkę i przeniósł wzrok na elegancką kobietę. Jej usta, twarz, oczy prosiły się wręcz o to, żeby je zjeść. Ucałował szarmancko dłoń.

– Dziękuję, że o mnie pomyślałaś, to miłe, bardzo miłe, ja…

– Nic nie mów, tacy faceci są warci tego – ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę. Lubię tu przyjeżdżać, Petro. Dla nich i… dla ciebie.

– Przyniosę ci drinka – major miał kompletną pustkę w głowie, nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.

– Jeszcze mam, zostań – uśmiechnęła się figlarnie – zostań. Spojrzała mu w oczy:

– Uciekasz przed tym, przed czym sam nie chcesz uciec – jej piękne białe zęby kontrastowały z czerwienią ust, kiedy uśmiechała się. Wprawnym ruchem ściągnęła kapelusz, jej złote włosy rozsypały się na ramiona. Potrząsnęła nimi rozbawiona efektem, jaki wywołała na dowódcy.

– Co cię tak bawi Virginio?

– To, jak bardzo próbujesz nie pokazać po sobie, że ci się podobam. Mam rację? – spojrzała na kasyno, gdzie orkiestra zaczęła grać i coraz więcej par kręciło się na parkiecie. – W powietrzu dokonujecie cudów, jesteście zdecydowani, szybcy, bezlitośni. Ale niech tylko kobieta zawiesi na was swoje spojrzenie tracicie rezonans. Mam rację?

Doprawdy, ta śliczna kobieta wiedziała co robi. Ile było w tym szczerości, ile hollywoodzkiego aktorstwa? Petro szybko wstał i ucałował jej rękę – Czy mogę panią prosić? – Podniosła się z wiklinowego fotela z perlistym śmiechem.

Berlin, 5 czerwca 1941

– Pan admirał prosi panie pułkowniku.

Siegfried Hammling odruchowo wygładził mundur, zaczerpnął powietrza i pewnie wkroczył do gabinetu szefa. Stuknął obcasami i skinął głową. Nie bez trudu dostrzegł go w tej wielkiej sali: stał odwrócony do okna i był głęboko zatopiony w swoich myślach. Niewielki, przedwcześnie posiwiały człowieczek.

Dopiero po chwili odwrócił swoją poczciwie wyglądającą twarz od okna i uśmiechnął się do pułkownika.

– Miło cię widzieć, Siegfried – wyciągnął dłoń na powitanie. Proszę, siadaj. – Pułkownik stał wciąż czekając, aż pierwszy uczyni to admirał. Ten jednak podszedł do barku.

– Wciąż wolisz szkocką od naszego poczciwego sznapsa? – uśmiechnął się. – Ja też! – Nie czekając na odpowiedź napełnił dwie szklaneczki. – Jak zwykle bez lodu? – upewnił się admirał.

– Nie ma co babrać tak dobrego trunku panie admirale!

– Jestem tego samego zdania, mój drogi przyjacielu – admirał uśmiechnął się smutno. – Jestem tego samego zdania, prosit!

Pułkownik ledwie umoczył wargi. Jeśli Canaris wysłał po niego auto to znaczy, że coś wisi w powietrzu. Coś ważnego.

– Powinienem teraz zaproponować ci cygaro, ale wiem, że nie palisz. Wobec tego powiem ci, jak przyjacielowi co mnie gnębi i oczekuję twojego zdania. – Admirał podszedł do wielkiej mapy Europy rozpostartej na specjalnym stole, pułkownik podążył za nim. Po chwili zastanowienia admirał zwrócił ku niemu swoją poczciwą twarz:

– W ciągu ostatnich miesięcy zdarzyło się kilka wypadków, których nie powinno być. – Spojrzał na pułkownika, który wpatrywał się teraz w jego oczy z ciekawością. Canaris potarł czoło, jak gdyby zbierając myśli. – Tak, kilka dziwnych wydarzeń, których nie chcę nazywać niesprzyjającym splotem okoliczności. Niedawno nasz wywiad zameldował o ogromnej armadzie, którą Brytyjczycy zbierali w Plymouth: kilka pancerników, mnóstwo niszczycieli, innych jednostek. Szykowali się na uderzenie, to oczywiste. Zapewne na którąś z naszych baz U-bootów we Francji. Wysłaliśmy tam większość naszych samolotów, które stacjonowały na francuskich lotniskach.

Pochylony nad mapą pułkownik chłonął każde słowo admirała.

– Ogromna siła, kilkaset bombowców i osłona myśliwców. Plan był prosty: upozorować nalot na Londyn, w ostatniej chwili odbić na zachód i zaskoczyć ich flotę.

– Coś pokrzyżowało plany? – pułkownik Hammling spojrzał na Canarisa.

– Wiesz Siegi, to jest wojna i wszystko może się zdarzyć, ale… Wszyscy lotnicy na odprawie byli powiadomieni, że nastąpi zmiana kursu, ale szczegóły znali tylko dowódcy dywizjonów, mieli o tym powiadomić w odpowiedniej chwili przez radio. Tak się też stało. I wtedy wpadli na brytyjskie dywizjony, które spadły na nich, nie przypadkiem. Angole wiedzieli, gdzie lecą nasi i czekali tam na nich. Walili jak do kaczek, jak na strzelnicy w lunaparku, spadli z boku, od strony słońca.

– Duże straty?

Admirał spojrzał na przyjaciela. – Rzeźnia.

– Mówił pan admirale o kilku nieprzewidzianych sytuacjach? – wtrącił pułkownik. Canaris podszedł do biurka, podniósł do ust szklaneczkę, ale odłożył ją i szybko podszedł do mapy.

– To jest jeszcze dziwniejsze, wiem to od admirała Donitza. Tutaj, północny Atlantyk – przyłożył wskaźnik gdzieś na północ od Szkocji.

– Nasz as, kapitan Prien zbierał swoje U-booty na wilcze stado, aby uderzyć na brytyjski konwój płynący ze Stanów do Liverpool. Mieli tam już kilka U-bootów i nagle, na środku oceanu nadleciały samoloty, w deszczu, w nocy i precyzyjnie zrzuciły bomby głębinowe. Straciliśmy kilka U-bootów, w tym Priena. Skąd tam się wzięli, skąd wiedzieli tak precyzyjnie o pozycji naszych okrętów?! To nie były zwykłe maszyny patrolowe, bo tam się nie zapuszczają?! Jak po nitce polecieli po zdobycz!

Pułkownik odstawił swoją szklankę, to już nie była przyjacielska pogawędka, to wyglądało na problem. Wielki problem.

– Panie admirale, a więc wykluczywszy przypadek, co pozostaje?

– Kiedy nasze U-booty powracały po tej fatalnej akcji do Lorient, zostały obrzucone bombami przez dywizjon Coastal Command czekający na nich … o tutaj – wskazał na mapę – pewnie mają lotniska gdzieś na Hebrydach. Przylecieli jak po swoje. Znowu zatopili dwa. To nie przypadek!

Teraz pułkownik podszedł do okna szukając inspiracji w berlińskiej ulicy.

– Szpieg w sztabie głównym?! – Hammling zaryzykował tezę.

– Raczej nie, zbyt szerokie spektrum działania: lotnictwo, marynarka… Musiał by to być ktoś na samym szczycie, a to niemożliwe, zresztą… – spojrzał na Hammlinga – już to sprawdzamy. Ale … – zawahał się i sięgnął po papier na biurku – to może być jakiś trop. To raport z naszego biura w Warschau. Dostali to z tamtejszego gestapo…

Pułkownik Hammling przeczytał treść telefonogramu z Warschau, spojrzał na admirała i ponownie odczytał treść depeszy. Spojrzał zdumiony na Canarisa:

– Czy… czy myślisz o tym samym? – przeszedł na nieoficjalny ton odruchowo.

– Nie chce mi się w to wierzyć, ale AVA była od zawsze w kręgu naszego zainteresowania. Taki ich polski Siemens. I te konszachty z wywiadem aliantów. Canaris wyprostował się nagle patrząc pułkownikowi wprost w oczy.

– Opowiedziałem ci Siegi o dwóch przypadkach, było ich więcej. Zawsze Angole na nas czekali i uderzali bezbłędnie. To nie szpieg.

– Rozkazy przekazywane są przy pomocy naszej niezawodnej maszyny szyfrującej. Kod enigmy jest wciąż zmieniany i udoskonalany, to niemożliwe, żeby ktoś go złamał. Ale jeśli Polacy coś przy tym majstrowali… – zamyślił się, z czego skorzystał pułkownik.

– Masz na myśli tę polską …, tego ich Siemensa?

Canaris miał nie tylko to na głowie, więc stanął przed pułkownikiem i przeszedł do rzeczy:

– Siegi, potrzebny jest ktoś, kto dyskretnie zbada sytuację na miejscu, w Warschau, odnajdzie tego… – rzucił okiem na depeszę – tego Kosolskyego i odnajdzie miejsce, gdzie Polacy zakopali skrzynie. Chciałbym wyeliminować ten wątek, tylko tak mogę to zrobić, mając raport od kogoś zaufanego. To musi być ktoś od ciebie, najlepiej młody, nie rzucający się w oczy oficer, jednocześnie inteligentny, no i … oddany sprawie, masz kogoś takiego?

Pułkownik Hammling uśmiechnął się. – Tak, jakby stworzony do takich zadań. To młodszy brat naszego asa myśliwskiego Rollanda Schrammla. Jest w sztabie Abwehry w Berlinie. Studiował przed wojną anglistykę, nie nadaje się na pierwszą linię frontu, ale jest bardzo dobry w tym, co robi. Idealny na taką misję! Ręczę za niego!

Canaris uśmiechnął się zadowolony. – Jeśli tak, wyślij go do Warschau z wszelkimi pełnomocnictwami. Niech działa szybko, skutecznie i… dyskretnie. W razie problemów, kontaktuj się bezpośrednio ze mną. Acha, jeszcze jedno. To – wziął do ręki depeszę – mamy dzięki – skrzywił się w nieszczerym uśmiechu – dzięki uprzejmości Standartenfuhrera Hahna, szefa gestapo w Warschau. Wyjątkowe bydlę, nawet jak na ich standardy, będzie deptał mu po piętach i próbował uszczknąć z tego dla siebie, ile można. Twój człowiek będzie musiał bardzo na niego uważać.

– Rozumiem – pułkownik Siegfried Hammling wyprostował się i stuknął obcasami. – Wiem, co mam robić!

Warszawa, 20 Maja 1941

Inżyniera Kozłowskiego obudził nad ranem trzask obijających się o siebie otwartych okien i niespokojne furkotanie firanek. Za oknem pojawiały się od czasu do czasu błyski i jakieś dalekie huki. Skołatany umysł kazał inżynierowi przyjąć to za kolejny, nocny nalot Ruskich na miasto albo zapowiedź letniej burzy. Spojrzał na zegarek: dochodziło w pół do czwartej nad ranem, mimo to wciąż było ciemno. Zwlókł się z łóżka, zdjął buty, spodnie i kamizelkę pozostając w gaciach. Przez chwilę kręcił się bez celu, podszedł do otwartego okna chłonąc czyste, poranne powietrze. Spojrzał na swoją teczkę i otworzył ją: butelka wódki wciąż na niego czekała.

– Tu jesteś kurwo jedna… – gdzieś to już słyszał, ale trudno, żeby właśnie teraz mógł sobie przypomnieć, gdzie. Ale i tak wydało mu się to zabawne. Drżącą ręką napełnił na palec, dwa, trzy i wlał w siebie wszystko.

Wódka szarpnęła trzewiami, szybko sięgnął po bułkę do teczki. Siedział z twarzą w dłoniach, aż alkohol zrobił swoje. Pomału uspokoił rozdygotane dłonie, poczuł, że znowu wraca mu dobry nastrój jak wczoraj w knajpie. Niezdarnie wstał od stołu i podszedł do kredensu, gdzie trzymał papier listowy. Odkręcił pióro Pelikan, które dostał za dobre wyniki w nauce na uczelni. Za oknem wzmógł się wiatr, błyskawice poprzedzały niebiańskie huki przetaczające się po całym niebie.

– Jednak nie Ruscy tylko siły natury tym razem – powiedział do siebie podchodząc do okna. Zamknął je, uspokajając tym samym rozszalałe na wietrze zasłony.

Wahał się nad wstępem listu, żeby zebrać myśli podszedł do przedpokoju, gdzie na podłodze leżał jego kapelusz z piórkiem, dopełnił szklankę i zaadresował kopertę:

Gestapo, Al. Szucha

Z kapelusikiem na głowie przyglądał się chwilę szklance jakby ważąc w myślach, czy to ma sens, czy coś na tym zyska, w końcu pociągnąwszy łyk poczuł, że właśnie teraz jest ten moment.

„Pragnę podzielić się z państwem pewnymi wiadomościami, które być może…” – nie, to było głupie, trzeba zacząć inaczej, zmiął kartkę i wrzucił do kosza.

„Jestem byłym pracownikiem zakładów AVA produkujących przed wojną sprzęt elektroniczny dla wojska polskiego. Znam wiele interesujących szczegółów na temat współpracy mojej firmy z wywiadem brytyjskim i francuskim.

Wiem o transporcie skrzyń z ewakuowanej fabryki, które zostały ukryte w pałacu niedaleko Warschau. Jeśli jesteście państwo zainteresowani, proszę o kontakt.

Ing. Kossolofsky”

– Tak, to będzie dobry wstęp do współpracy, pewnie jakoś mnie za to wynagrodzą, może nawet wyślą do Siemensa na praktykę? I wtedy… – wstał od stołu i podszedł do lustra… – i wtedy nie będę już chodził w gaciach, a wszyscy będą kłaniać się inżynierowi Kossolofskiemu. I o to chodzi… – wyszeptał, jak gdyby chciał przekonać swoje odbicie w tafli lustra.

Ocknął się około południa, właściwie obudził go jakiś grajek na ulicy śpiewający o siekierze, motyce, bimbrze czy coś takiego. Wstał z łózka i otarł z twarzy pot, parujący z organizmu alkohol. Spojrzał na zegar. Wciągnął spodnie, wczorajszą koszulę i marynarkę: trzeba było działać!

Obmył twarz w misce, założył kapelusik tyrolski z piórkiem i udał się na pocztę.

Londyn, 21 Września 1941

– Trochę zakręciła nami, co? – porucznik Jaworski uśmiechnął się porozumiewawczo widząc Petro zagłębionego w lekturę. Siedział leniwie przed dispersalem znowu w wiklinowym fotelu, tylko teraz w pełnym ekwipunku czekając na sygnał do startu. Podniósł leniwie wzrok znad lektury mrużąc oczy. Położył nogi obute w długie buty z cholewami na stołku i oparł głowę. Przymknął oczy.

Zapach perfum na jej szyi. Doskonale połączony z subtelnym zapachem jej ciała. Włosy, długie i pachnące. Można je rozgarniać delikatnie palcami, wciąż i wciąż, napawając się ich jedwabistym dotykiem. Kobieta: wszystko, co jest inne, co nas różni od nich, tak to działa… Ktoś to dobrze wymyślił. I uśmiech… Kiedy kobieta uśmiechnie się do ciebie, i wiesz, że to tylko dla ciebie, choćby udawała, jesteśmy na to ślepi. Chcemy wierzyć, że to tylko dla ciebie, że to akceptacja, że podobasz się jej, że cię nie odrzuca…

– Wiesz Edek, to wszystko co dla nas robi jest miłe, ale to tylko gwiazda Hollywood… – Petro spojrzał na swojego przybocznego, który po niefortunnym zagajeniu starał się jakoś zmienić temat.

– A w ogóle co to za książka? – wskazał głową przypalając sobie papierosa dla pokrycia zmieszania.

– „I saw the siege of Warsaw”, dzienniki sprzed dwóch lat, o oblężeniu Warszawy w 1939, o ucieczce do wolnego świata przez Litwę i Łotwę, takie tam.

– Ciekawe – porucznik Jaworski spojrzał na książkę – ciekawe, kto po angielsku spisuje wspomnienia z Warszawy?

– Jakiś Polonius, Alexander Polonius – Petro zerknął na okładkę. – przyda się do utrwalenia języka- uśmiechnął się. Zamknął oczy i wyciągnął się w fotelu kierując twarz do słońca.

Przecież kocham Joannę…Tyle czasu jej nie widziałem… dwa lata? – Próbował przywołać jej postać, ale zamiast tego wciąż nasuwał się nachalnie obraz Virginii. Była tu i teraz, w zasięgu ręki. Jej plecy, kiedy rozpinał tę cholerną zapinkę. I wrażenie, gdy dwa skrzydełka biustonosza odskoczyły na boki, odsłaniając jej nagie plecy. Zawahał się chwilę. Przyłożył usta do miejsca, gdzie odcisnęła się zapinka i chłonął jej zapach. Coś zawirowało w głowie, delikatnie przesunął usta wyżej i wyżej aż doszedł do granicy, gdzie na karku zaczynają się włosy. Usłyszał ciche westchnięcie.

– Petro… nalejesz mi wina? – ona także chciała, aby ta chwila trwała wiecznie. Pomału napełnił kieliszki spoglądając na jej nabrzmiałe usta. Nie trzeba było nic mówić, wystarczyło patrzeć prosto w oczy.

– Na zdrowie… – podniósł lampkę wina. Uśmiechnęła się pokazując swoje białe, hollywoodzkie ząbki:

– Na zdarowie… – podniosła kieliszek do ust i szybko wysączyła jego zawartość, ale jeszcze szybciej zbliżyła swoje usta do jego. Poczuł smak czerwonego wina wlewający się subtelnie do ust. Wciąż było zimne. Jej język, dyskretnie wsuwający się w jego usta także był zimny i miał smak czerwonego wina. Objął go ustami i już nie puścił. Poczuł jej smukłą dłoń przeczesującą delikatnie jego czarne włosy. Była coraz bardziej stanowcza. Nagle zacisnęła dłoń na jego włosach. Wyprężyła się, eksponując pełne piersi. Zbliżył do nich swoje usta…

– Panowie, proszę na odprawę – w drzwiach stał oficer dyżurny. Petro, zbudzony ze snu potrzebował kilku chwil, żeby odnaleźć się w rzeczywistości. Otumaniony rozejrzał się dookoła. Pod powiekami wciąż miał pełne piersi Virginii, ale rzeczywistość wymagała od niego czegoś innego. Przetarł twarz dłońmi odpędzając resztki snu o kobiecie.

– Proszę o uregulowanie zegarków, jest 11.16 – przerwał, aby upewnić się, czy wszyscy zastosowali się do jego polecenia. – O 14.15 startujemy w osłonie dwunastu Blenheimów, celem jest stacja kolejowa Amiens – pokazał na wielkiej mapie północnej Francji. – Jakieś pytania?

– Panie majorze, będę dzisiaj pana bocznym – porucznik Jaworski uśmiechnął się do dowódcy.

– To się spisuj. – Petro nie był dzisiaj w najlepszym nastroju. Mało spał ostatniej nocy, dręczyły go jakieś złe, dziwne przeczucia. – Pójdę zobaczyć, co z moją maszyną, muszę pogadać z Mykiem czy usunął wszystkie usterki.

– Tak jest! – porucznik uśmiechnął się nieznacznie, bo wszyscy wiedzieli, że rozmowy dowódcy z jego mechanikiem są zawsze co najmniej intrygujące.

Tak było i tym razem. Wreszcie major wszedł do kabiny swojego Spitfire’a. Dotknął wolanta, sprawdził stery, wyczuwał jednak, że w tych rutynowych działaniach czai się jakaś nerwowość. Przypomniał sobie o książce, którą miał w kieszeni munduru. Otworzył gdzieś w środku i zaczął czytać:

„O wpół do czwartej znowu odwiedziły nas niemieckie samoloty. Tym razem nie zrzuciły bomb, lecz krążyły nad okolicą, koncentrując się na drogach, które systematycznie ostrzeliwały z broni pokładowej, lecąc na bardzo małej wysokości. Nie było czym odpowiedzieć na ich zuchwałość. Przyleciały w formacji trójkowej, jedna za drugą. Ostatnia zawróciła nad wsią i rozluźniła szyk. Wiedzieliśmy, że nie wróży to nic dobrego. I rzeczywiście, maszyny najpierw zawisły w powietrzu, a następnie zanurkowały nad drogę i zasypały ją gradem kul. Dwie lub trzy minuty później dołączyły do innych i zniknęły w oddali. Zniszczenia zostały dokonane”.

Petro spojrzał w górę, w niebo. Położył kciuk na zabezpieczonym przycisku od karabinów maszynowych jego Spitfire. Musiał się uspokoić, żeby czytać dalej:

„Z wioski nadeszły wieści, że dwóch mężczyzn zginęło, a dziecko otrzymało postrzał w ramię. Wszyscy oni starali się uciec ugorem. Kiedy zobaczyłem chłopca, na oko siedmioletniego, krew wciąż powoli spływała z jego rękawka i spadała dużymi, czerwonymi kroplami w bruzdy. Okropnie zawodził, a w jego płaczu było i przerażenie, i skarga…”

Petro przymknął oczy.” Skarga” … Gdzie my wtedy byliśmy, Boże! Poczuł napływające łzy.

– Za każdą kroplę krwi tego bezbronnego dziecka! Miejcie się dzisiaj na baczności skurwysyny! – wyszeptał.

– Pan major mnie wzywał? – usmolona twarz Myka pojawiła się przy kabinie. Ale zanim Petro odpowiedział, zaczął się jakiś szum.

Rakieta! Przycisnął starter, ryk dwunastu cylindrów uspokoił go. Odrzucił książkę za fotel i przesunął manetkę gazu.

Po przekroczeniu francuskiego brzegu zatrzeszczały słuchawki i rozległ się głos oficera dyżurnego prowadzącego wyprawę:

– Dziesięciu bandytów na waszym kursie!

Wkrótce zauważyli sylwetki dwunastu samolotów. Jakieś dziwne? -zdążył pomyśleć Petro. Major spojrzał na bocznego, porucznika Jaworskiego. Był na swoim miejscu i kciukiem pokazał, że jest gotowy. Bacznie obserwują tamtych, którzy teraz ostro pną się w górę szykując atak. Nagle od dwunastki odrywają się dwa i pikują wprost na dywizjon przeszywając jego formację. Petro przewraca samolot na plecy i na pełnym gazie ściga jednego z Niemców. Przed oczami ma małego chłopca, któremu krew ścieka z rękawka… Skarga… wtedy nas tam nie było… Czeka, aż zobaczy czarny krzyż w celowniku i przyciska spust. Teraz już jesteśmy… Z Niemca lecą jakieś drzazgi, aż nagle staje w ogniu jak pochodnia. Petro wyrównuje lot i rozgląda się za nową ofiarą.

Porucznik Jaworski stracił z oczu dowódcę, kiedy sam starł się z dwoma Focke-Wulfami. Wszystko trwało bardzo krótko, kilka minut, kilkanaście? Nagle w słuchawkach rozległ się słaby, nieco zniekształcony głos dowódcy:

– Lubiłem hazard, przegrałem. Jestem na ziemi, za chwilę zniszczę maszynę. Zaliczcie na moje konto dwa zestrzelenia. Czołem chłopcy!

– Polecony, bitte – inżynier Kozłowski utożsamił się ze swoim tyrolskim kapelusikiem. Młoda dziewczyna w okienku spojrzała na adres i przeniosła wzrok na klienta.

– Alles klaar? – mimo wszystko inżynier nie czuł się jeszcze pewnie w nowej skórze i w ten sposób musiał dodać sobie otuchy. No, to teraz już wkraczam w wielki świat – pomyślał wkładając do portfela potwierdzenie nadania listu. Klamka zapadła. Teraz tylko czekać na odpowiedź – pomyślał i zaszedł do sklepu po coś do jedzenia.

Zatopiony w swoich myślach wszedł do bramy. Na jej drugim końcu, tym wychodzącym na podwórko coś się poruszyło. Inżynier przystanął i spojrzał z ciekawością. Zza rogu wyglądała mała buzia z burzą czarnych włosów. Jej duże oczy patrzyły z pożądaniem na teczkę inżyniera.

– A, to ty? No co, powiesz mi, jak masz na imię? – dziewczynka stała z palcem w buzi i tylko jej sarnie oczy patrzyły z nadzieją.

Kozłowski pomału otworzył teczkę i wyciągnął pół bochenka chleba zawiniętego w gazetę. Położył na stopniu.

– To dla ciebie, na zdrowie.

– Przepraszam panie naczelniku – młoda dziewczyna z okienka pocztowego wśliznęła się do gabinetu naczelnika poczty. – No co tam Zosiu? – Ale zamiast odpowiedzi dziewczyna wyciągnęła z kieszeni fartucha list i położyła na biurku. – Przyjdź za pół godziny- twarz naczelnika stężała, odkręcając gaz pod czajnikiem.

Szczupła dłoń o długich palcach po krótkiej chwili wahania zapukała energicznie do drzwi.

– Wejść! – rozległ się stłumiony głos. – Ach, to ty mein lieber Max? – pułkownik Siegfried Hammling szczerze uśmiechnął się i rozłożył ramiona. No, co tam u ciebie, jak ma się twój brat Rolland? Siadaj, zapalisz?

Drobny, przystojny blondyn o niebieskich oczach i miłej twarzy uśmiechnął się przepraszająco: – Jeszcze nie nauczyłem się palić, panie pułkowniku. A Rolland? Jest we Francji, jego dywizjon ma pełne ręce roboty. Latają do Anglii i z powrotem.

Obydwaj zaśmiali się nerwowo. – Twój starszy brat to prawdziwy as Max! Ale nie tylko pierwsza linia frontu walczy, również my, w naszej pracy wywiadowczej. – Pułkownik wstał. Podszedł do okna z założonymi do tyłu rękami. Nagle odwrócił się.

– Max, ze względu na moją przyjaźń z twoim bratem wiem, że jesteście solidni i oddani sprawie. Ufam wam, żeby ująć to po prostu. Mam dla ciebie nietypowe zadanie. – Pułkownik potarł czoło, jakby szukał odpowiednich słów, żeby wyjaśnić cel misji Maxa Schrammla.

– Pojedziesz do Warschau – Hammling zawiesił głos i spojrzał, jakie wywarł wrażenie na podwładnym, ale porucznik słuchał nieporuszony. – Twoim zadaniem będzie odszukanie skrzyń z archiwum fabryki AVA, taki polski Siemens, naturlich nie tak dobry jak nasz- zarechotał. Widząc kamienną twarz porucznika kontynuował: – Polacy zakopali je gdzieś w podwarszawskim majątku, wiemy to od warszawskiego gestapo. – Podszedł do biurka i podał kopię szyfrogramu. Max przez chwilę studiował tekst, podniósł wzrok na pułkownika.

– Panie pułkowniku, to chyba prosta sprawa? Dotrzeć do tego… – spojrzał na kartkę – Kosofskiego i przy jego pomocy odnajdziemy te skrzynie? Proste zadanie, panie pułkowniku.

– Max, pamiętaj, że przeważnie jest tak z prostymi zadaniami, że zanim je wykonasz, natychmiast się okaże, że przedtem musisz wykonać kilka innych, żeby dotrzeć do tego właściwego. Będziesz miał wszelkie pełnomocnictwa oraz… Sturmbanfuhrera Hahna z tamtejszego gestapo. To zwykły… cham i prostak, musisz to także wziąć pod uwagę mój drogi. On nie ułatwi ci życia.

– Kiedy wyjeżdżam panie pułkowniku?

– Za tydzień. Tu, w Berlinie czeka cię jeszcze kilka spotkań z naszymi ludźmi, chcę, żebyś pojechał dobrze przygotowany.

Porucznik wstał. Hammling uścisnął mu dłoń: – Melduj o wszystkim tylko i wyłącznie mnie… Powodzenia Max!

Naczelnik poczty podszedł do dziewczyny z okienka i niepostrzeżenie wsunął do kieszeni jej fartucha kartkę. – Zastąpię cię a ty szoruj na Koszykową. To bardzo poważna sprawa. Oddaj ten list i wracaj szybko!

– Tak jest – uśmiechnęła się dziewczyna.

– A więc, problem polega na tym, że zreferowałem sprawę premierowi. A raczej na jego reakcji – pułkownik Winterbotham zmieniał wodę w misce swojego pupila. Ostrożnie postawił naczynie i rozejrzał się wokół. – Jack, gdzie jesteś? – Ze zdumieniem spostrzegł swojego psa, który zajęty był przeciąganiem plamy słońca na podłodze w pobliże swojego legowiska. Pułkownik uśmiechnął się i zwrócił się do pułkownika Perkinsa.

– Trzeba wysłać do Warszawy naszego agenta, musi odszukać te plany i je zniszczyć. Bardzo precyzyjna operacja. Churchill daje nam wszelkie pełnomocnictwa. Tylko…

– Tylko nie mamy kogo tam posłać? – domyślił się Perkins.

– Ten polski matematyk odpada, pułkownika nie odnajdziemy… Kto tam jeszcze był, kiedy to zakopywali?

– Syn właściciela majątku. Podobno jakiś naukowiec, podobno jest w Anglii, podobno… – spojrzał na Perkinsa i wyczekał chwilę, dla zbudowania napięcia – podobno oddał nam pewne usługi już w czasie wybuchu wojny. Zajmiemy się tym, to teraz sprawa priorytetowa. Już go szukamy.

Pułkownik Perkins spojrzał na przyjaciela i westchnął ciężko.

Po nadaniu meldunku major Pietraszkiewicz odsunął energicznie osłonę kabiny, otworzył drzwiczki i odpiąwszy pasy wyskoczył na zewnątrz. Płaskie pole, na którym wylądował wydawało się opuszczone. Zniszczyć samolot i uciekać, może uda się dotrzeć do Resistance. Po raz ostatni spojrzał na swojego postrzelanego Spitfire’a, położył dłoń na biało czerwonej szachownicy, kiedy usłyszał gardłowe:

– Hande hoh! Dla ciebie wojna się skończyła!

Za nim stał rudy grubas w mundurze SS. Uśmiechał się głupawo taksując majora i celując z pistoletu – Das ist die ende – powtórzył. Nagle jego uwagę przykuła mała, biało czerwona szachownica. Podszedł, żeby przeczytać napis nad nią. Zwrócił zdumioną twarz na Petro:

– Pole?!

Major stał nieporuszony. – Ach so, ty polska świnio. To twój koniec- wyszeptał celując do majora. Podszedł bliżej i nagle zerwał z jego munduru gapę, rzucając ja na trawę. – Dzielni polscy piloci… Popatrz, gdzie was mam! – obcasem buta wdeptał święty znak polskich pilotów w ziemię. – Patrz, gdzie was mam! – zarechotał ściskając w dłoni pistolet.

Petro zorientował się, że rudy nie był wysoko w hierarchii, raczej jakiś kozodój wyniesiony przez Adolfa do tej funkcji. Mierny, ale wierny. Stał spokojnie, wciąż nie dowierzając w to, że jest już tylko bezbronnym jeńcem. Wciąż czuł się dowódcą dywizjonu, wciąż czuł, że zaraz wyląduje w Anglii i pójdzie do messy na jajko na bekonie. Szklankę szkockiej. Usłyszy seksowny szept Virginii…

Grubas jednak odarł go ze złudzeń. Ale nagle, za jego plecami zobaczył tuman kurzu, który zbliżał się do nich. Zaintrygowało to nawet mózg rudego: spojrzał ze zdumieniem na zbliżający się samochód.

Tymczasem mały wojskowy volkswagen podjechał pod rozbity samolot. Wyskoczyło z niego dwóch lotników. W przeciwieństwie do Petro wyglądali znakomicie: czyste, wyjściowe mundury, gładko ogoleni, jeden z nich nawet wysilił się na to, by być szarmanckim. Wyprostował się i z radosną miną oznajmił:

– Major Rolland Schramml. To ja przysporzyłem panu kłopotów- pokazał na samolot Petro. – Zbyt mocno skoncentrował się pan na swojej ofierze, zapominając o całym świecie – uśmiechnął się szeroko.

Petro nie miał zamiaru wdawać się w dywagacje taktyczne: w powietrzu decydują ułamki sekund i odrobina szczęścia, którego widocznie tym razem mu zabrakło. – Pan… – Schramml spojrzał na pagony Pietraszkiewicza – pan major chyba się zamyślił? – na jego twarzy pojawił się cień ironii. – Wasza taktyka…

– Nasza taktyka polega na walce twarz w twarz, bez dywizjonu naganiaczy i pomagierów, jak u was. Dlatego posłałem do diabla dwa wasze samoloty zanim mnie dopadliście. Kto zapisze sobie moje zestrzelenie? Pan, pana przyboczny, pól dywizjonu?

– Na ja, na ja, jest pan w szoku panie majorze, to zrozumiałe. Ale… – Schramml zawiesił głos i spojrzał na tego drugiego cacydupka- ale istnieje stary, rycerski zwyczaj niemieckich pilotów jeszcze z poprzedniej wojny, żeby zestrzelonego przeciwnika zaprosić na lampkę szampana! Chyba pan nie odmówi? My, Niemcy jesteśmy potomkami rycerzy…

– Właśnie się o tym przekonałem – Petro uśmiechnął się ironicznie. Patrząc na Schrammla podszedł powoli dwa kroki i z mozołem wygrzebał polską gapę z ziemi. – Oto wasza rycerskość – podsunął na otwartej dłoni zdeptany i pogięty symbol polskich lotników. – A to wasi rycerze – ruchem głowy wskazał rudego, który stał przy samolocie nie bardzo orientując się w sytuacji. To nijak nie pasowało do obrazka majora Schrammla o rycerskości Luftwaffe. Zrobił się blady na twarzy, spojrzał na rudego, z jego ust wydobył się syk:

– To nie są Niemcy! Potrafią walczyć tylko z babami i starcami, te ich Sonderkommanda mordują cywili na wschodzie, takimi świńskimi mordami obsadzają wieżyczki strażnicze w obozach, przez nich nasz naród będzie pokutował jeszcze setki lat… – pomału odpiął kaburę pistoletu. Oczy rudego esesmana stały się okrągłe, nie spodziewał się takiego obrotu wypadków.

Petro zaciskał gapę w dłoni słuchając tego, czuł, jak coraz bardziej wpija mu się w skórę, coś w nim narastało, zobaczył wyraźnie krople krwi tego dziecka z książki, krople, które kapały z rękawka i wsiąkały w suchą ziemię.

Rudy niespodziewanie uśmiechnął się głupkowato:

– Herr Major, będę musiał to zgłosić…

Schramml wyszarpnął z kabury pistolet, ale nie zdążył go użyć. Potężny cios zwalił rudego esesmana z nóg. Upadł na piach i nakrył się nogami. Petro, ciężko sapiąc otworzył dłoń, w której wciąż ściskał gapę. Krew sączyła się pomału, ale nie zwracał na to uwagi oszołomiony sytuacją.

– Pan powiedział, Herr Major… – Pietraszkiewicz dyszał ciężko – powiedział, że to nie są Niemcy… Mówił pan o zwyczajach… W mojej ojczyźnie jest taki… taki zwyczaj, że są sprawy, za które leje się w mordę Herr Major… Myślę, że pan rozumie, o czym… o czym mówię?

Dwaj lotnicy stali naprzeciw siebie, wymieniając spojrzenia. Schramml powoli włożył Walthera z powrotem do kabury. Po chwili uśmiechnął się:

– Jest pan typowym myśliwcem… Szkoda, że nie lata pan z nami. A to – pokazał na ciężko gramolącego się na czworakach esesmana – niech będzie naszą lampką szampana, zgoda?

Petro odwrócił się i wsiadł do volkswagena patrolu Luftwaffe, który przyjechał po jeńca. Ukradkiem otworzył dłoń: jego lotnicza gapa, orzeł w locie trzymający w dziobie złoty wieniec laurowy był przybrudzony ziemią i krwią. Petro zacisnął pięść i uśmiechnął się do siebie.

Inżynier Kozłowski z ulgą wszedł do bramy swojego domu: upał wzmagał się, a w kapelusiku tyrolskim z piórkiem i czarnym płaszczu, jakkolwiek by nie wyglądał elegancko, jednak było gorąco. Otworzył teczkę i wyszperał ćwiartkę chleba zawiniętego w gazetę rozglądając się uważnie. Dziewczynki nigdzie nie było. Trudno, zostawię jej ten kawałek chleba, weźmie jak przyjdzie, pomyślał.

Nagle znikąd pojawiła się listonoszka: ładna dziewczyna o dziecięcej twarzy.

– Pan Kozłowski, inżynier Kozłowski?

– Kossolofsky. Gdzie jest ten starszy listonosz? – zainteresował się.

– Chory, teraz ja robię dwa rejony – odpowiedziała dziewczyna grzebiąc w przepastnej torbie. – Muszę robić za dwóch – uśmiechnęła się nerwowo. – Gdzieś mam dla pana polecony…

Coś dziwnego wisiało w powietrzu, coś, czego inżynier nie potrafił zdefiniować. Jakiś… niepokój?

Spojrzał na wylot bramy, tam, gdzie była ulica. Dwóch młodzieńców w jasnych prochowcach nerwowo rozglądało się na boki. Spojrzał na listonoszkę i zamarł: trzymała w dłoni pistolet, a jej dziecięca twarz była skupiona i surowa. Poczuł nagły uścisk gdzieś w mostku i zdjął pomału kapelusz…

– Mein lieber Hans, zdaje się, że ustrzeliliśmy grubą zwierzynę! – major Schramml był najwyraźniej podniecony sukcesem, kiedy wsiadał do kabiny zestrzelonego Spitfire’a. – Popatrz, jak lekko chodzą stery, nie jak w naszych Messerach… Zobacz, ile mają miejsca… Wolant chodzi jak zaczarowany… Dajcie nam dywizjon Spitfire a wygramy wojnę… – zaśmiał się rozglądając wokół po kabinie. Nagle jego uwagę przykuła jakaś książka: – Popatrz Hans, nasz major czytał instrukcję obsługi… – Ale uśmiech zamarł mu na ustach: Widziałem oblężenie Warszawy… Co to za gówno… po co on to trzymał w kabinie?! Major Schramml odrzucił książkę w piach pola. – Popatrz Hans, jakie mają celowniki, jak mamy wygrać z nimi wojnę?!

Hans Kruger, jego przyboczny i ojciec wielu sukcesów majora Schrammla spojrzał na książkę. – Panie majorze, mówił pan, że brat jedzie do Warschau, a ta książka jest po angielsku. Może młody połączy przyjemne z pożytecznym? Major uśmiechnął się – Jak zwykle masz rację Hans, daj to gówno, wyślę mu jeszcze dziś do Berlina. Major Schramml wrócił do fascynacji zestrzelonym brytyjskim samolotem.

Pułkownik Perkins wstał od swojego biurka i uśmiechnął się na widok gościa, przystojnego mężczyzny po trzydziestce o wąskich ustach i przenikliwym wzroku – Witam pana, panie… – przybysz położył palec na ustach, co rozbawiło pułkownika. – W tych murach nie musi się pan niczego obawiać. Proszę – wskazał fotel. – Napije się pan czegoś?

– Chętnie herbaty, jeśli można panie pułkowniku.

– Oczywiście… A więc wszystko załatwione organizacyjnie z naszej strony. Omówimy to za chwilę. Czy przyniósł pan te fotografie?

– Nie… – gość uśmiechnął się – nie mam fotografii, ale oto są dwie rolki negatywów z wakacji zeszłego roku. Przed wyjazdem zakupiłem dobry, szwabski aparat, więc pstrykałem zdjęcia, wiele dla zabawy, wiele portretów, nie tylko członkom mojej rodziny, ale także służbie, przygodnym ludziom, pan wie pułkowniku, jak my faceci lubimy różne zabawki, prawda?

Perkins roześmiał się szczerze – O tak! Sam mam kilka słabości: fajki i rewolwery. A więc negatywy, świetnie, nasi technicy wycisną z nich, ile się da. Dziękuję – kapral rozstawił eleganckie filiżanki z parującą herbatą. – No to do rzeczy, Mister Nobody- obydwaj uśmiechnęli się.

Drugie lato okupacji ogrodnik Stanisław spędził tak jak i pierwsze: starał się utrzymać dworek we względnym porządku. Ale ogromny park wzięły w swoje władanie siły przyrody: staw pokrył się rzęsą, dzikie drzewka coraz bardziej zagęszczały się tworząc to miejsce nie tylko nieestetycznym, ale i trudnym do przejścia. Skupił się na budynku, ale co mógł zrobić? Zdrowie nie to, wszędzie przeciągi, wiatr hulał przez rozbite jeszcze na początku wojny szyby. Dziwne, że Niemcy, których placówka żandarmerii była po drugiej stronie drogi jeszcze nie przejęli budynku. Pewnie za dużo roboty i pieniędzy musieliby w niego włożyć, żeby wyglądał jak za czasów Neumanów, kiedy – co Stanisław zawsze wspominał z wielkim sentymentem – przyjechali filmowcy i kręcili sceny do filmu. Trędowata, pamięta tytuł, bo kucharka Krystyna bardzo zaczytywała się w książce i przez to przypaliła raz kaczkę w maśle. I aktory, na wyciągnięcie ręki, ci z kina, a tu prosi taki jeden czy Stanisław nie ma papierosa, bo mu się właśnie skończyły. A potem, jak panienka Zula zabrała ich do kina to ten sam aktor był ordynatem Michorowskim.

Stanisław usiadł na szerokich schodach prowadzących do ogrodu i wyjął tytoń, żeby ukręcić sobie papierosa. Tak, dobrzy byli państwo Neumanowie. On, prawnik taki zawsze wyciszony, ale pani, szczuplutka iskierka, zawsze miała coś do zrobienia, to tu, to w ogrodzie. Przyjeżdżali z Warszawy i od razu zaczynało się: pieczenie, dostawy mięsa od miejscowych Żydów, kuchnia pracowała na pełnych obrotach, a Stanisław miał setkę różnych rzeczy do zrobienia. A kiedy przyjeżdżał panicz Franciszek, co był ułanem, zawsze coś się działo, jak wtedy, gdy w deszczowy dzień wciągnął do salonu swojego Sokoła, wielki motor i go naprawiał. Co było dymu, jak go zastartował! Pani mało nie urwała mu głowy.

Albo młoda Antosia, córka państwa. Studentka, ładne i przemiłe dziewczę, grała wciąż w jakieś rakietki i odbijała piłkę nimi. Podobno bardzo dobrze, ale Stanisław nie wnikał. Ważne, że zawsze miała dla niego czas, gdy o co poprosił. Trzpiotka, lubił, kiedy wieczorem, gdy wszystko było już zrobione, przychodziła na ławeczkę przy stawie i opowiadała, jak to w tej stolicy jest życie, obiecała nawet, że kiedyś zabierze tam Stanisława, żeby fachowym okiem spojrzał na ich ogród na Willowej.

Stary ogrodnik spojrzał na park. Co teraz? Gdzie oni wszyscy są? W Warszawie, wyjechali? Gdzie ich szukać? Trzeba przeczekać… Trzeba przeżyć. Niewiele rozumiał z tego, co działo się wokół. Ot następna wojna, znowu Niemcy. A ten nasz generał co tu był w pałacu ze sztabem, co to mówił, że pędzimy ich pod Berlin, a ci nagle okazali się być pod Warszawą, ledwie generał ze sztabem pojechał.

Ach, było tego w trzydziestym dziewiątym… Albo te ciężarówki ze skrzyniami. Stanisław uśmiechnął się do swoich myśli. Latali jak kot z pęcherzem: zładować te skrzynie, załadować, postawić je tu a zaś znowu tam, naciąć gałązek, żeby to przykryć, bo samoloty latali nisko, tyle mecyji jakby nie było innych problemów, jak choćby ten żuraw przy jedynej studni, co się złamał jak setka uchodźców czekała w kolejce po wodę. Dobrze, że akurat był starszy syn państwa, ten co w Anglii był jakimś profesorem. O, ten dużo dobrego zrobił dla wsi, milicję powołał, punkt medyczny, pomógł nawet wytropić szwabskiego szpiega… Z zadumy nad wrześniem wyrwał go gardłowy głos:

– Halloo, jemand da?! – miejscowy żandarm Kubel wpadł po przydział bimbru, którego produkcję rozwinął w tym roku Stanisław. Niechętnie podniósł się i wolno poszedł do budynku, skąd, jak mniemał dochodził głos, choć nie przysiągłby, gdyż był głuchy na jedno ucho.

Max Schramml usiadł w czystym, pustym przedziale pullmanna jadącym do Warschau. Rozpiął haftki przy kołnierzu, zdjął czapkę i położył na półce swoją walizkę, z której wyciągnął niespodziewany podarunek od brata: książkę o Warschau wydaną niedawno w Anglii. Jednak bardziej niż treść zaintrygował go język: klasyczny, oxfordzki angielski. Czytało się z wielką przyjemnością. Ten Alexander Polonius musiał być kimś dobrze wykształconym, pomyślał spoglądając na peron Hautbahnhof w Berlinie. Kiedy pociąg ruszył, jeszcze przez długą chwilę stał w otwartym oknie i obserwował stolicę, jej zburzone alianckimi nalotami dzielnice, aż wreszcie ukołysany równomiernym stukaniem kół przymknął oczy. Po krótkiej chwili jednak ocknął się: szkoda czasu. Sięgnął po książkę i zaczął ją wertować, próbując czytać na wyrywki angielski tekst o Warschau w czasie oblężenia w 1939.

Major Schramml skupił się na celowniku, w obrębie którego tańczyła sylwetka Spitfire’a. Pilot musiał być początkujący i niedoświadczony, tym lepiej, za chwilę dopisze sobie na konto następnego Angola.

Pochylił się i w tym momencie samolot zniknął z pola widzenia a w zamian na Messerschmitta majora Schrammla spadła nagle lawina stali. Potworny huk rozbijanego szkła i dartej blachy. Zupełnie zaskoczony skurczył się w kabinie, olej z silnika zalał owiewkę, silnik po kilku chwilach zatarł się. Śmigło przestało pracować. Zobaczył płomienie, które lizały samolot od strony silnika. Major instynktownie odrzucił owiewkę kabiny. Spojrzał na wysokościomierz: za nisko, żeby ryzykować skok, musiał wylądować na polu, gdzieś na południe od Londynu.

Skupił się na ostatnich metrach: przed nim było zielone pole, dosyć płaskie. Jego Messerschmitt szybko tracił prędkość, zdecydował się więc posadzić go na tej łące. Podciągnął wolant i poczuł twarde uderzenie w ziemię. Jeszcze chwilę szorował po polu aż na koniec uderzył skrzydłem o jedyne drzewo.

Kiedy odzyskał przytomność usłyszał syk, czuł smród benzyny, ból głowy rozsadzał czaszkę. Spróbował wydostać się z wraku, ale szybko opadł z powrotem na fotel. Oddychał ciężko. Otrzeźwiła go zimna lufa sztucera przystawiona do skroni i anielski głos:

– Hande hoch!

Major chętnie przystałby na tę propozycję, ale rąk nijak nie mógł ruszyć. Spojrzał na właściciela broni: pan z wąsami w wieku emerytalnym. Jedyne, na co się zdobył to był cień uśmiechu:

– Sprechen Sie Deutsch?

Lufa sztucera docisnęła się do skroni majora. – Cztery lata szlifowałem twój język w obozie jenieckim w Schneidemuhl. Żeby przeżyć. Żeby jeść, żeby… – Starszy pan miał zapewne złe doświadczenia z czasów ostatniej wojny.

Schramml przymknął oczy. Było mu wszystko jedno. Czy ten stary go zastrzeli, czy nie, czy spędzi resztę życia w niewoli gdzieś w Kanadzie…

Nacisk lufy zelżał. Po chwili poczuł, jak odpadają pasy i jest wyciągany z kabiny. Ocknął się na trawie. Jeszcze nie wszystko docierało do jego świadomości, ale to, że jest niezdarnie ciągnięty pod ramiona już tak.

– Po co …?

Uchwyt zelżał. Zobaczył nad sobą wąsatego, który przyglądał mu się z uwagą. – Kapral Joe Garvey, Scots Guards, w 1918 – dodał ciszej. – Jesteś Kriegsgefangen, rozumiesz?

Major Schramml podniósł się i rozcierając skronie starał się jakoś dojść do siebie i zrozumieć sytuację, gdy obaj usłyszeli nadciągające dudnienie motocykla. Nadjeżdżał piaszczystą drogą z wielką szybkością. Jego kierowca wyhamował w końcu w tumanie kurzu i oparł maszynę o wrak Messerschmitta ignorując zupełnie tych dwóch. Ubrany był w mundur sierżanta RAFu z czapką przekręconą daszkiem do tyłu. Zeskoczył z siodełka i natychmiast rzucił się do oglądania wraku z przodu. Nie interesował go ani obolały pilot ani zdumiony, wąsaty wiarus z myśliwskim sztucerem. Z wielkim zainteresowaniem oglądał natomiast przód samolotu Niemca, szukając dziur po wlocie pocisków. Z tym samym zainteresowaniem Garvey i Schramml obserwowali młodego sierżanta: ubrany w lotniczą kurtkę i wysokie buty był niewątpliwie tym, który zestrzelił Niemca, albo przynajmniej miał w tym swój udział. Przystojny, młody chłopak o jakichś dziwnych rysach twarzy, mógł być Słowianinem, wielu z nich latało w brytyjskich dywizjonach. Ich podejrzenia potwierdziła jego niezrozumiała dla obydwu mowa, kiedy mruczał coś i tłumaczył sobie:

– To działko… tu wszedł pocisk, tu drugi… a to karabiny maszynowe… Trzeba jednak bardziej… o tak…

Pierwszy odzyskał mowę wiarus ze sztucerem. Podszedł do sierżanta i wyprostował się: – Sir, kapral John Garvey, eks Scots Guards, melduję, że wziąłem tego niemieckiego jeńca do niewoli.

Ten meldunek sprawił, że pilot zwrócił swój wzrok na obydwu, ale nie był za bardzo nimi zainteresowany. Łamanym angielskim pokazał na kilka dziur w nosie i owiewce Messerschmitta:

– Patrzy na to! Działko … – szukał słowa – działko rozpieprzyło owiewkę kabiny, o tak: – dłońmi pokazał, jak leciały pociski i uśmiechnął się. Schramml zorientował się, że tym razem z myśliwego stał się ofiarą i to w dodatku sierżanta, jakiegoś młodziaka z RAFu. Z trudem podszedł kilka kroków, wyprostował się i przedstawił:

– Sir, major Rolland Schramml, Luftwaffe. Gratuluję, mnie nie jest łatwo dopaść – powiedział również łamanym angielskim a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Młody sierżant przez chwilę przyglądał się swojej ofierze i pomału, jakby z wahaniem podszedł do niego z zainteresowaniem obserwując mundur Niemca. Wreszcie przełamał się i patrząc mu w oczy przedstawił się:

– Sierżant Klein, 234 dywizjon myśliwski RAF.

– Nie powiem, że mi miło, ale muszę panu pogratulować, zestrzelił mnie pan od czoła, to tylko potrafią najlepsi.

Sierżant Klein uśmiechnął się – Bo polski lotnik jest najlepszy jak widzisz. – Na twarzy majora pojawiło się zdumienie. – Sind Sie der Pole?!- wyrwało mu się. – Klein to… to chyba nie polskie nazwisko? – zapytał niepewnie.

– Polska krew w żyłach. A nazwiska się nie wybiera, ważne, co masz w sercu – spojrzał Niemcowi w oczy.

– Czy mogę o coś zapytać? – Schramml uśmiechnął się niepewnie. – Tam, w górze byliśmy wrogami, teraz to już nie ma znaczenia, ale czy mógłby pan sierżant powiedzieć…, bo długo latam, ale z taką taktyką spotykam się po raz pierwszy?

Klein zmrużył oczy i uśmiechnął się zbójecko. Faktycznie, tam, w górze nie miałby litości, ale teraz… Spojrzał na wąsatego i przechodząc na język wszystkich lotników na świecie użył dłoni, żeby objaśnić taktykę.

– To proste: lecimy w parze ze Szlagowskim, ja dużo z przodu i po prawej. Mój kolega udaje niedoświadczonego, akurat dobrze mu to wychodzi – wyszczerzył białe zęby. – Kiedy zwabi na ogon jakiegoś frajera, daje mi znać przez radio i podaje dokładną wysokość. Ja nawracam, włączam boosta i lecę wprost na niego – pokazał dłońmi, jak robi ciasny skręt. – Biorę go w celownik. Na raz – dwa – trzy naciskam spust i grzeję ze wszystkiego, co mam, a on odskakuje w bok. Ja przelatuję nad tobą. No i tak trafiłeś na ścianę… Proste?

Major otworzył usta ze zdumienia. Kalkulował coś w myślach.

– Taak, tak było, teraz przypominam sobie… Ale skąd … skąd miałeś pewność, że ja też nie poderwę maszyny do góry?

– Instynkt. Kiedy widzisz, że ktoś wali do ciebie z przodu, pochylasz się, żeby schować głowę i przyciskasz wolant. – Klein uśmiechnął się przepraszająco.

– Gdybym jednak podciągnął do góry? – Schramml wciągnął się pokazując dłonią jak poderwałby maszynę. – To by było wielkie bumm!- uśmiechnął się Klein.

– Czy takiej taktyki uczą w RAFie?

– Nie, w pubie – sierżant Klein z Koronowa roześmiał się szeroko. – W pubie, mein Lieber Major!

Książka bardzo wciągnęła Maxa. Lekka narracja, piękny język i relacja z drugiej strony, kiedy Niemcy oblegali miasto. Nagłe pojawienie się konduktora przerwało lekturę.

– Panie poruczniku, za dziesięć minut dojedziemy do stacji, niestety, musimy spędzić tam jakieś pół godziny, ze wschodu jedzie Sonderzug, pociąg specjalny i ma absolutne pierwszeństwo. Na dworcu jest kawiarnia i bufet, jakby pan porucznik miał ochotę na kufelek, to dobre miejsce – uśmiechnął się zachęcająco.

– Dobrze, dziękuję. – Max odłożył książkę grzbietem do góry i podszedł do otwartego okna na korytarzu. Faktycznie, pociąg zwalniał na zwrotnicach przed stacją, aż w końcu zatrzymał się z piskiem hamulców. Porucznik bezwiednie odczytał nazwę na budynku stacyjnym: Neu Bentschin. Tak, to przed wojną była stacja graniczna z Polską, jako oficer Abwehry wiedział, że tu wiele się działo, styk dwóch wywiadów, Polacy bardzo byli zainteresowani tym miejscem.

Rozważając propozycję kierownika pociągu nagle doznał olśnienia: przecież nie dalej jak pół godziny temu czytał o tej stacji, Polonius był tu dwa lata temu, w sierpniu jadąc do Warschau! I też, z jakichś względów spędził tu kilka godzin! Szybko odnalazł odpowiedni fragment i przeczytał go jeszcze raz.

„Opuściłem Londyn w sierpniowe święto bankowe, poniedziałek wolny od pracy i podróżując za dnia przez Holandię, około południa we wtorek dotarłem do Neu Bentschen na wschodniej granicy Niemiec.” – Porucznik przeskakiwał zdania, aby wyłowić to, co najistotniejsze.

„…napotkałem tutaj trudności w postaci kontroli walutowej… z tego powodu spóźniłem się na pociąg do Warszawy… znalazłem się sam na peronie tej stacji…”

Niesamowite, jestem w tym miejscu, gdzie był Polonius dwa lata temu. To tutaj, w tych budynkach dworcowych polscy Żydzi z Niemiec upokarzani czekali na deportację.

Max wyszedł na peron. Słońce prażyło niemiłosiernie, więc zdjął czapkę i wytarł chusteczką czoło. W nozdrza uderzył znajomy zapach, to dębowe podkłady pod szynami odparowywały smołę, zapach dzieciństwa, kiedy biegał do dziadka, zawiadowcy małej, podberlińskiej stacji nosząc mu obiad.

Uśmiechnął się do wspomnień, ale grupka podróżnych stojąca nieopodal zwracała uwagę swoim głośnym zachowaniem. Wybuchy śmiechu kilku dam i wojskowych, wśród których prym wiódł chudy i wysoki oficer w czarnym mundurze.

– Gestapo – powiedział po cichu do siebie porucznik, z jakąś dozą obrzydzenia. Odwrócił się i założywszy ręce na plecy poszedł spacerkiem w stronę lokomotywy. Minął po drodze jakiegoś kolejarza, który próbował wymieść pety po papierosach wdeptane pomiędzy drobne kostki bruku na peronie. – Jak wtedy, gdy Polonius spotkał takiego na peronie i dał mu hojny napiwek za wiadomość, czy może pójść do miasta. Ciekawe, czy to ten sam? – Już miał podejść do kolejarza, gdy dały się słyszeć dźwięki nadjeżdżającego Sonderzug.

Max odwrócił się, być może Adolf wraca z Wilczego Szańca? Zauważył, że wszyscy zwrócili się w stronę sąsiedniego peronu, po którym miał przejechać: wesołe towarzystwo zamilkło, maszyniści z parowozu stanęli w oknie, nawet zamiatający kolejarz wsparłszy się na miotle zwrócił swój wzrok na wschód, gdzie z wielkim mozołem, sapiąc i puszczając kłęby dymu i pary nadjeżdżała lokomotywa z wielką, białą literą V. Jeszcze przed stacją, na łuku torów można było jednak dostrzec, że to nie Amerika Adolfa ani transport wojskowy, gdyż składał się przeważnie z bydlęcych wagonów. Maszynista zwolnił, ale nie zagwizdał, jak zwykli byli to zawsze robić przed wjazdem na stację. Wkrótce dał się zauważyć jego smutny i jakiś zacięty wzrok, gdy pomału wprowadzał skład.

Dwa pierwsze wagony były osobowe. W oknach stali oficerowie z obandażowanymi głowami i rękami na temblakach. Ich wzrok nie wyrażał niczego, patrzyli tępo na peron. Wagony towarowe były otwarte: dziesiątki i dziesiątki noszy z żołnierzami w zakrwawionych mundurach; ci spośród nich, którzy jeszcze trzymali się na nogach siedzieli teraz w rozsuniętych drzwiach. Spoglądali na tych na peronie, ale myślami byli wciąż tam, na froncie. W ich oczach czaił się ogromny strach i wspomnienie tego, co doświadczyli jeszcze niedawno. To były ludzkie wraki. Ran w ich duszy już nikt nigdy nie uleczy.

W kilku ostatnich wagonach Max zauważył trumny. Proste, zbite z desek, dziesiątki trumien. Ktoś miał dobry pomysł, żeby na czas transportu w ten upał rozsunąć drzwi. Nic dziwnego, że ten Sonderzug miał pierwszeństwo przed innymi.

Wszyscy stali jak zaklęci, nie mogąc wykrzesać z siebie słowa. Chudy gestapowiec postanowił rozładować sytuację:

– Nasi dzielni chłopcy, to oni budują potęgę Trzeciej Rzeszy! – spojrzał na towarzystwo, ale nikt nie podzielał jego optymizmu. Wręcz przeciwnie, twarze były spięte, każdy myślał o tym samym.

– A pana syn, Herr Sturmbanfuhrer, gdzie walczy? – zapytała jedna z żon oficera. Gestapowiec z ironicznym uśmieszkiem siląc się na spokój odbił piłeczkę:

– A pani syn, Meine Frau? – Kobieta spojrzała mu hardo w oczy: – Nie wiem, gdzie admirał Doenitz rzucił jego U- boota, jak się pan domyśla, to tajemnica wojskowa.

W tym momencie okropny, trupi smród ciągnący się za Sonderzugiem zalał peron.

Czarny Hurricane miękko wylądował na najtajniejszym lotnisku RAFu, w Tempsford. Odlatywały stąd ogromne, czterosilnikowe Halifaxy z misjami do okupowanych przez Niemców krajów. Wśród nich kilka polskich załóg, które zaopatrywały Armię Krajową w broń, pieniądze i cichociemnych.

Pułkownik Winterbotham na swój sposób wygramolił się z kabiny, zeskoczył na skrzydło i rozejrzał się wokół. Z samochodu, który właśnie podjechał wyskoczył jakiś młody oficer:

– Panie pułkowniku, proszę ze mną, mało czasu! – Podjechali pod jeden z tych wielkich samolotów. Załoga była już w środku kończąc ostatnie przygotowania do kilkunastogodzinnego lotu nad Polskę.

Na zewnątrz stało czterech cichociemnych w grubych kombinezonach lotniczych. Jeden z nich pozostawał lekko na uboczu. Do niego właśnie podszedł pułkownik. Podali sobie ręce i wymienili spojrzenia.

– Pamięta pan wszystko? – upewnił się Winterbotham. Proszę nie zgubić zegarka ani tego… zębów – pokazał na swoje dziąsła. Niech pan pamięta, że wyskakuje pan dużo wcześniej niż oni – ruchem głowy wskazał na pozostałych agentów. Powrót, jak ustaliliśmy. Proszę przestrzegać terminów. W Polsce będzie pan zdany tylko na siebie. O tej misji wie tylko pięć osób: pan, ja, major Perkins… Jack…

– A piąta osoba?

– Premier.

– Nasz? – zainteresował się skoczek.

– Nie. Nasz. Czas na pana, panie… – agent położył palec na ustach. – Powodzenia! Czekamy za dwa tygodnie! – powiedział przekrzykując ryk czterech silników. Odczekał jeszcze, aż ciężki samolot potoczył się po trawiastym runwayu i nabrawszy szybkości z trudem oderwał się od ziemi.

Pierwsza okupacyjna zima była dla ogrodnika Stanisława straszna. Dworek nie nadawał się do zamieszkania, choćby z powodu wybitych szyb, a mrozy były trzaskające. Dlatego zszedł do piwnicy, gdzie pomału wyjadał zapasy, które pani zawsze tu gromadziła. Palił w dużej westfalce, na której pani z panną Antosią zawsze na jesień robiła konfitury do ich domu w Warszawie. Ale po tej zimie był już mądrzejszy, miał póki co do dyspozycji cały sad, szklarnię i warzywniak. Rozsądnie tym wszystkim dysponował, więc na jesień napisał do brata, listonosza z Józefowa, żeby wynajął furę i przyjechał na zbiory. Starczyło dla wszystkich. Ale kiedy ścisnął mróz i spadł śnieg Stanisław wpadł na inny pomysł. Zaczął z nudów pędzić bimber. A raczej śliwowicę z węgierek zebranych jesienią w sadzie. Interes rozwijał się znakomicie. Jednym z jego stałych klientów był żandarm Kubel.

– Hallo, jemand da?! – zawołał gardłowo. Stanisław podniósł się i z udawaną wylewnością odparł:

– Miło pana widzieć, Herr Kubel! Jak tam sprawy?

– Ty się nie musisz pytać o moje sprawy, wiesz, że zawsze są dobrze! Masz coś dla mnie?! – Nie było problemu z dogadaniem się, bo Kubel pochodził z Pomorza, był bydgoskim Niemcem więc mówił łamaną polszczyzną. Obleśny grubas po pięćdziesiątce, zawsze śmierdzący capem uważał się za kogoś bardzo ważnego, choć poza Stanisławem trząsł przed każdym portkami. Ale był użyteczny, przymykał oko na różne ciemne interesy Stanisława i miał nadzieję, że ten wstawi się za nim w razie gdyby porwali go partyzanci. Monetą przetargową była śliwowica, której butelkę Stanisław wręczał mu „w prezencie” od czasu do czasu.

Otrzymawszy obiecaną ćwiartkę Kubel wybił korek i pociągnął kilka łyków. Kiedy odzyskał oddech jego nalana twarz stała się jeszcze bardziej czerwona i szczęśliwa.

– Widzisz to? – pokazał na jakaś blachę na piersi – to dostałem wczoraj za trzydziesty dziewiąty. Walczyliśmy tam z polskim wojskiem, trzeciego września… – Zadumał się nad swoimi dokonaniami tego dnia. – Polacy uciekali tak szybko, że ledwie nadążyliśmy im strzelać w plecy – zachichotał, ale wkrótce na jego czerwoną twarz opadł jakiś smutek.

– Ale zanim uciekli, zrobili nam, Niemcom krwawą niedzielę. Rozstrzelali mojego szwagra za to, że z bronią w ręku bronił miasta… Ale zemściliśmy się… Żona przygotowała listę Polek, naszych sąsiadek. One źle mówiły o Fuhrerze przed wojną. Zaniosła listę do gestapo. Wszystkie pojechały do Auschwitz, z dziećmi. Ja, meine Frau to dzielna kobieta! Sam się przekonasz! – zachichotał świniowato. Mimo wzmagającego się upału pociągnął łyk i z zastanowieniem zakorkował butelkę zmieniając temat.

– Wysłałem raport do mojego przełożonego z prośbą, żeby ściągnąć tu żonę i dzieci z Bromberg. Zawsze to dobrze mieć babę przy boku. – Spojrzał uważnie na Stanisława. – A tobie już chyba nie dyga, co? – zawyrokował i zachichotał obleśnie. – Na ja, muszę iść, wpadnę jeszcze wieczorem – poprawił pas z pistoletem, obciągnął mundur i ruszył wzdłuż zacienionej starodrzewem drogą wiodącą do pałacu.

Porucznik Max Schramml po zameldowaniu swojego przybycia w komendzie garnizonu udał się na przydzieloną mu kwaterę. Schludny pokój u jakiejś wdowy po polskim oficerze. Mogła mieć około pięćdziesiątki, dosyć dystyngowana, o nienagannych manierach szczupła, wysoka kobieta. Przyjęła go bez zbędnej wylewności, ale i bez wielkiego dystansu.

– Proszę panie poruczniku, to pański pokój. Proszę się rozgościć. Zrobię herbaty, pewnie chętnie napije się pan po podróży?

– Bardzo dziękuję, ale muszę być jeszcze dzisiaj w jednym miejscu – spojrzał na zegarek- powinienem być po osiemnastej z powrotem, wówczas chętnie skorzystam! – uśmiechnął się.

– Witam pana porucznika- Standartenfuhrer Hahn wstał od swojego biurka, aby powitać wchodzącego Maxa. Jego nieszczery uśmiech nie zdziwił zbytnio Schrammla, pomnego na słowa pułkownika Hammlinga: Hahn mógł mieć około czterdziestki, choć jego twarz, jakaś niesymetryczna, zlepiona z tego, co zostało w magazynie sprawiała wrażenie starszej. Krzywe uszy, oczy jedno mniejsze od drugiego, twarz syfilityka z opuchlizną alkoholika.

– Na takich ludziach Himmler zbudował swoje imperium – pomyślał Max, mimo to uśmiechnął się i podał mu rękę.

– A więc będziemy współpracować? – Hahn wykrzywił usta. – Co pan pije? Whisky, koniak, sznapsa? – otworzył barek. – Dziękuję, panie Standartenfuhrer, może następnym razem, jestem zmęczony po podróży. Pułkownik Hammling nakreślił mi moje zadanie i obiecał owocną współpracę z takimi fachowcami jak pan, Herr Standartenfuhrer! – Max przymilił się, podczas gdy Hahn nalewał sobie koniak, który łyknął następnie jednym haustem.

– Owocna współpraca czeka pana z naszym nowym kolegą z Berlina: Sturmbahnfuhrer Glock – dobrze wyreżyserowana scena, pomyślał Max, gdyż tak zaanonsowany wszedł chudy, wysoki gestapowiec, którego porucznik poznał z nie najlepszej strony na peronie w Neu Bentschen.

Glock spojrzał mu w oczy, trochę dłużej niż tego wymagała sytuacja. Jego przenikliwy wzrok nieco speszył Maxa. Wstał i pożegnał się: – Miło było panów poznać, ale obowiązki wzywają. Sieg Heil!

Ogrodnik Stanisław nie przesadzał przed wojną z alkoholem: ot, jakieś wesele w rodzinie, stypa, czasami, po mszy w miejscowym kościele zaszedł do Żyda Pączka w gospodzie na setkę. Jak każdy dobry chrześcijanin. Jednak tej zimy odkrył uroki pędzonej przez siebie śliwowicy: podczas samotnych wieczorów w piwnicy dworku pociągał i obserwował żar w westfalce, na której pomału destylowały się następne litry trunku. Najpierw z nudów degustował, potem coraz bardziej śliwowica zastępowała mu chleb, aż w końcu nie mógł się bez niej obyć. Butelka w kieszeni towarzyszyła mu w pracach ogrodowych, w końcu z tej wielkiej sromoty zaczęły się problemy. Budził się w nocy na swoim barłogu czując wyraźnie, że ktoś stoi obok. Dopiero mały łyk przywracał mu spokój. Podrzucał do westfalki drewna zebranego w parku i znowu było dobrze i ciepło.

Ale zmory nie odpuszczały. Podchodziły nocą pod jego łóżko i czekały. Nieodgadnione i nieokreślone. Którejś nocy zerwał się bo był pewien, że przy łóżku stoi Szatan. Czuł, że tam jest i stoi nad nim, choć bał się otworzyć oczy, żeby nie zobaczyć go w czarnych szatach, triumfującego. Padł zatem na kolana i zmówił zdrowaśkę, trochę pomogło. Ale nie na długo.

Tej letniej nocy zbudziły go świerszcze. Otworzył oczy i w trupim świetle księżyca wpadającego przez okienko zobaczył… samego siebie. Postać uśmiechała się dobrotliwie do Stanisława:

– Nie bój się… opowiedz mi, jak tu się teraz żyje… – wyszczerzył się w szerokim uśmiechu eksponując spore braki w uzębieniu.

Porucznik Schramml wrócił na kwaterę długo po dziewiętnastej. Umył się po podróży, rozpakował swój skromny dobytek i po herbacie wypitej w swoim pokoju położył się do łóżka. Jutro zaczynał kilka pracowitych dni. W zasadzie niczego nie dowiedział się dzisiaj od Hahna ani od tego dupka Glocka. Oni też woleli zostać tego popołudnia na etapie towarzysko nijakim. Ale jutro – kalkulował Max – pojadę na spotkanie z tym Kosolskim, myślę, że nie będzie problemu z wydobyciem od niego informacji o tym polskim Siemensie… jak to się nazywało… nieważne. Jutro, tylko nie dzisiaj… Nagle uśmiechnął się na wspomnienie wierszyka, którego nauczył go oczywiście dziadek kolejarz:

Morgen, morgen, aber nicht heute,

Also sagen alle faule leute”

A więc przed snem poczytam – usprawiedliwił się w myślach. Włączył lampkę nocną i położył na stoliku książkę, którą dostał od brata. Przewrócił kilka kartek o tym, jak rozpoczęła się wojna w Polsce, kiedy usłyszał jakieś ściszone głosy na korytarzu. Nasłuchiwał przez chwilę, ale ponieważ wkrótce ucichły, wrócił do lektury. Autor, ten… spojrzał na okładkę… Polonius, Alexander Polonius, świetne pióro, wnikliwy obserwator. Przewrócił jeszcze kilka stron i wyłączył nocną lampkę.

– Also, ustalmy, co już wiemy: niejaki Kosolsky wysłał list o skrzyniach z tego polskiego Siemensa, jak to się nazywało… Hahn zawiesił głos. Max spojrzał do notatek: – AVA. Mam porozmawiać z inżynierem i ustalić, czy te skrzynie mają dla nas jakąś wartość. To tyle – spojrzał na Hahna, ten na Glocka i uśmiechając się cynicznie poprosił: – Czy może pan, mój drogi zawieźć pana porucznika na spotkanie z inżynierem Kosolskym?

– Jawohl, Herr Standartenfuhrer! – Max wyłowił w jego głosie jakąś nutkę ironii.

Podjechali pod duży budynek. Porucznik zorientował się, że to musi być szpital. Przeszli do wejścia, następnie Glock poprowadził w dół, do podziemi. Znaleźli się w upiornej sali wyłożonej po sufit zielonymi kafelkami, na środku stało kilka stołów sekcyjnych. Glock zwrócił się ze swoim głupkowatym uśmieszkiem do człowieka w czarnym, gumowanym fartuchu:

– Chcielibyśmy zobaczyć się z inżynierem Kosolofskym. – Tamten skinął głową i otworzył jakieś drzwiczki w ścianie. Wyjechały z nich nosze ze zwłokami przykrytymi białym płótnem. Powiało chłodem.

Glock skinął na pracownika, który powoli odkrył płótno z nagiego ciała.

Ukazała się łysawa głowa z zaczeską w nieładzie, na wpół przymknięte oczy i ostatni, zakrzepły na twarzy wyraz ust, wyrażający bezgraniczne zdumienie. Przełamując odruch wymiotny porucznik podszedł do głowy denata i przyjrzał się jej uważnie:

– Te dwie sine dziurki u nasady nosa… pokazał palcem.

– No brawo panie detektywie! – ucieszył się na swój ironiczny sposób Glock. Nasza Abwehra robi postępy! – uśmiechnął się krzywo, po czym natychmiast przeszedł na ton oficjalny.

– Fiolki?!

Patomorfolog już zdążył wyciągnąć niewielką buteleczkę z szuflady, były w niej dwa niklowane pociski wyciągnięte z głowy denata. Max przyjrzał się i zwrócił do doktora:

– Niewielki kaliber?

– Tak, szósteczka, taki damski pistolecik. Ale skuteczny! – uśmiechnął się do Maxa. A o to tylko im chodziło!

Max zastanowił się chwilę. – Czy znaleziono coś w jego mieszkaniu? Jakieś papiery, dokumenty?

– Z tego co wiem od Standarterfuhrera Hahna nie było nic ciekawego. Nasi ludzie przewrócili mieszkanie do góry nogami, ale nic nie znaleźli. Jak pan chce poruczniku, mogę tam pana zawieźć, ale to nie ma większego sensu.

– Jawohl Herr Sturmbahnfuhrer – Max przyznał mu rację mając w głowie swój plan. – Wkrótce muszę być jeszcze w komendzie garnizonu. Jak coś ustalę, wpadnę do panów na Szucha.

W komendzie garnizonu Max otrzymał służbowy motocykl, BMW 350 z pełnym bakiem. Zanim jednak wyjechał, zapytał dyżurnego podoficera: – Znasz ten adres? – podał kartkę. – Pan podejdzie do mapy, panie poruczniku, to będzie… o tu! Niedaleko.

Zaparkował przy jakimś urzędzie z wartownikiem w budce i poszedł rozglądając się ciekawie. Spojrzał na numer. Wszedł do długiej i ciemnej bramy, która z drugiej strony kończyła się podwórkiem i studnią wysokich, odrapanych kamienic. Podszedł pomału do schodów wiodących na klatkę schodową, ale czuł na sobie czyjś wzrok. Odwrócił się gwałtownie. Mała, czarnowłosa dziewczynka wychylała się z za rogu. Uśmiechnął się do niej, ale na widok munduru szybko uciekła w głąb podwórka.

Drzwi do mieszkania na drugim piętrze było ostemplowane: „Kriminal Polizei”. Nacisnął klamkę, były zamknięte. Wyciągnął plan miasta i odszukał ulicę Stępińską.

Po fabryce AVA nie pozostało wiele. Niemalże zrównana z ziemią. Wszedł na dziedziniec rozglądając się dokoła. No tak, Kosolsky już nic nie powie, fabryki nie ma, od czego zacząć? Nawet jak ludzie Hahna znaleźli coś w domu tego inżyniera, to na pewno nie podziela się żadną informacją, choćby po to, aby pokazać wyższość gestapo nad Abwehrą i skompromitować porucznika w oczach przełożonych.

– Scheisse, co dalej? Był w punkcie wyjścia, a nawet jeszcze dalej.

Po powrocie do komendy miasta stanął przed wielka mapą rozwieszona na ścianie. „Podwarszawski majątek” napisał Kosolsky w swoim liście. Odwrócił się do jakiegoś Hauptmana zajętego przekładaniem teczek na biurku.

– Ile może być majątków dokoła Warschau? Dużo? – zapytał z nadzieją w głosie. – O tak, mnóstwo, duże, małe, bogate i biedne, mnóstwo – Hauptman Guse ucieszył się, że mógł potwierdzić przypuszczenia kolegi – mnóstwo – powtórzył. – Zresztą, niech pan idzie do Rathaus poruczniku, tam powinni wiedzieć więcej.

Stanisław wstał wcześnie. Obszedł cały pałac, jak gdyby chciał jeszcze raz upewnić się, że przez noc nic się nie zmieniło. Zaglądał do pustych, rozszabrowanych przez miejscowych chłopów pokojów, podniósł z ziemi jakieś rodzinne zdjęcie w ramkach z rozdeptaną szybką i położył je na kominku. Szkło chrzęściło i pękało mu pod stopami, gdy ostrożnie stąpał, jak gdyby nie chcąc narobić jeszcze większych szkód. Zajrzał do pomieszczeń na strychu, ale wszystko, co tylko się dało było wymiecione. Wyszedł na taras nad wejściem głównym i chwycił się balustrady. Rozejrzał się wokół: pałacyk, tak wypieszczony i zadbany przed wojną popadał w ruinę, z której już nic go nie podźwignie.

Zszedł do piwnicy, wziął łopatę, wiadro i idąc szerokimi schodami w stronę stawu usłyszał nagle za sobą:

– Ach hier bist Du! Szukam cię wszędzie! A ty, gdzie idziesz, z lopatta, na ryby?! – zarechotał ze swojego dowcipu. Masz?!

– Ja, Herr Kubel, ein moment!

– O widzę ja, że uczysz się Deutsch?! Gut, gut! Poczekam, a ty mi przynieś! – Skręcając papierosa na ławeczce nad stawkiem uśmiechnął się do siebie. – Stary coś nie rozmowny dzisiaj, pewnie w nocy pochlał! – Zachichotał, aż zatrząsnął mu się brzuch.

Wkrótce pojawił się ogrodnik niosąc butelkę, z czego natychmiast skorzystał żandarm odbijając korek i wlewając w siebie duszkiem kilka łyków. Verdammte noch einmal! Wyszło ci mocniejsze niż zwykle! Skocz po Berliner Gurken. I szklankę!

– Za tydzień meine Frau und Kinder będą tutaj! Widzisz, nie było żadna przeszkoda za moje zasługi dla Dritte Reich! – To był dobry pretekst żeby wlać sobie do szklanki, wychylić duszkiem i zagryźć ogórkiem kiszonym. – Ja, musze iść, mam heute kontrol na rynek – wyjaśnił. Ignorując ogrodnika włożył do ust grubego ogórka i flaszkę do kieszeni, chciał już iść, ale coś go zaintrygowało. – Ty stary dobrze wczoraj pochlałeś, jesteś napuchnięty i nie ma rhozmowa heute?- pogroził Stanisławowi, na co on uśmiechnął się swoimi spróchniałymi zębami i spuścił skromnie wzrok.

– Guten Abend Frau Anna – Max uśmiechnął się do gospodyni.

– Guten Abend Herr Leutnant – odpowiedziała zaskoczonemu Maxowi i zamknęła za nim drzwi. – Mój ojciec zawsze mawiał, że trzeba znać język wroga, niech pan też się uczy.

Max żachnął się: – Ależ…

– Zrobić herbaty? – przerwała.

– Gdyby pani była tak miła… A czy… mógłbym wypić ją z panią?

– Tak, oczywiście, zapraszam!

Max zostawił w swoim pokoju kurtkę mundurową i wrócił do salonu.

– Wiem, że to tajemnica wojskowa – uśmiechnęła się gospodyni – ale pan na długo w Warszawie?

– To zależy, Frau Anna – pociągnął łyk i podniósł zaskoczony oczy na gospodynię – znakomita herbata!

– Jeszcze z przedwojennych zapasów panie poruczniku. Mieliśmy z mężem dworek pod Warszawą. Kiedy on polował, ja przygotowywałam uczty dla gości… To były czasy!

– A czy mogę zapytać, co stało się z pani mężem?

Gospodyni przez chwilę bawiła się łyżeczką wpatrzona w stół. – Bił się z Ruskimi, jak wbili nam nóż w plecy. Odtąd słuch zaginął, jak i po wielu naszych oficerach na wschodzie. Nie wiem. Nikt nie wie.

– Dworek pod Warschau? Dużo ich jest tutaj? – Max niezbyt dyskretnie przystąpił do ataku. Anna spojrzała na niego przeciągle i wyjaśniła pomału: – Pod Warszawą zapewne wiele, interesuje to pana panie poruczniku?

Zamiast odpowiedzi Max wstał od stołu i przyniósł książkę Poloniusa, która położył przed Anną. – Czytam tę książkę, czytam, jak wiele wycierpieliście, cywile, szpitale, dzieci dwa lata temu. Jest mi przykro, że mój naród to sprawił.

– Przykro? To chyba dość oryginalne w waszej armii? – Anna sięgnęła po książkę zdziwiona. – Po angielsku?! Polonius… kto to? Jakiś wasz korespondent wojenny?

– Nie proszę pani, wasz. Choć tak na prawdę nikt nic o nim nie wie.

Dalszą konwersację przerwało chrobotanie klucza w zamku. Ktoś energicznie otworzył drzwi i już za chwilę pojawił się w drzwiach salonu.

– Mamo… – zaskoczenie było obustronne. Max podniósł się z krzesła i z niedowierzaniem patrzył na szczupłą, wysoką dziewczynę. Mogła mieć zaledwie dwadzieścia kilka lat. Była bardzo ładna, na co Max natychmiast zwrócił uwagę, ale najbardziej przykuwała uwagę jej twarz, która była wciąż twarzą dziewczynki.

– Pan pozwoli poruczniku, moja córka Marta.

– I cóż ten poruczniczyna zdziałał dzisiaj? – Standartenfuhrer Hahn rozparł się w swoim fotelu, naprzeciwko siedział Sturmbanfuhrer Glock, który z cynicznym wyrazem twarzy relacjonował swojemu nowemu przełożonemu:

– No chyba wiele: spotkał się z Kosolofskim, pocałował klamkę od jego mieszkania, zwiedził ruiny po fabryce i na koniec zamknął się w komendzie miasta. Pewnie myślał nad pierwszym raportem dla Hammlinga? – zarechotali.

– Dobrze, obserwujcie go jak zostanie sam, no a jak jest z panem Glock, to wie pan, jak dezorganizować mu pracę.

– Jawohl Herr Standartenfuhrer!

Od dobrej pół godziny pułkownik Winterbotham uczył aportowania Jacka, zupełnie odpornego na wszystko, co mu się narzuca. Mimo to, miło było w ten niedzielny poranek pooddychać w miarę świeżym powietrzem w Speakers’ Corner w londyńskim Hyde Parku. Obydwaj pochłonięci przełamywaniem drugiej strony, Jack i jego pan nie zauważyli sunącej powoli limuzyny, z której wysiadł pułkownik Perkins. Zdumiony, przez chwilę przyglądał się manewrom w pustym o tej porze miejscu. Można było pomyśleć, że jak za dawnych lat obydwaj spotkali się tu, żeby pograć w krykieta. Pułkownicy byli ubrani w luźne, cywilne ubrania, pumpy i kaszkiety na głowach. Ten z psem rzucał patyk aby na wyścigi z małym, białym Jackiem Russelem dopaść go pierwszy, co było utopią.

Przez chwilę pułkownik Perkins stał ubawiony, dopóki Winterbotham nie zauważył przyjaciela. Podszedł do niego zdyszany w przeciwieństwie do jego psa.

– Witaj John, uczę Jacka kilku sztuczek… – zasapał się.

– Właśnie widzę, odpocznijcie na chwilę chłopaki od tych ćwiczeń fizycznych. Freddie, mów co masz?

Ale Pułkownik w wielkim skupieniu otworzył swoją aktówkę, z której wyciągnął butelkę i małą miseczkę. Z nabożeństwem wlał do niej wodę, postawił przed psem a następnie sam pociągnął kilka sporych łyków.

– Byłem wczoraj u szefa. Ty pewnie będziesz tam jutro. – Spojrzał na Perkinsa starając się uspokoić oddech. – NKWD naciska, żeby ich dwóch agentów przerzucić do Austrii jak najszybciej przy pomocy samolotu z naszego 138 dywizjonu.

– Gdzie oni są?

– Statek wysadzi ich na północy Szkocji. Wkrótce. Potem musimy się nimi zająć, dopóki…, dopóki sam wiesz, dostaniemy potwierdzenie, że nasz agent powrócił z misji w Polsce. Rosjanie mają mu w tym pomóc, to jest warunek.

– Ufasz im?!

– John, to NKWD, prędzej zaufałbym Belzebubowi, ale jesteśmy w szachu, Churchill nalega, żeby operację Whiskey, przerzut tych dwóch Ruskich agentów do Austrii wykonać ASAP, As Soon As Possible, bez względu czy nasz agent wróci, czy nie. Rozumiesz? Polonius ratuje nam dupę, żeby Niemcy nie dowiedzieli się, że czytamy ich Enigmę, a Bulldog jest gotowy go poświęcić, żeby tylko nie podpaść Stalinowi. Ale jeśli Polonius wpadnie w łapy gestapo, jeśli wydobędą z niego, po co znalazł się w Wiasno, wojna potrwa kilka lat dłużej…

– Freddie, czy ty wiesz, co to znaczy? Zostało nas dwóch, żeby ten człowiek wrócił do wolnego świata, jak dwa lata temu, pamiętasz?

– Tak, pomogliśmy mu na Litwie i Łotwie, żeby dostał się do Szwecji. – Winterbotham przez chwilę przyglądał się Jackowi oddającemu mocz na nogę od śmietnika i nagle zawyrokował:

– Będzie dobrze!

Porucznik Schramml był pod wielkim wrażeniem córki gospodyni. Marta była jakaś taka subtelna na twarzy, taka… – Przywołał się do porządku. Ubrał piżamę i położył do łóżka. Zapalił lampkę nocną i wziął do ręki książkę. Z początku nie bardzo mu szło czytanie: Polonius wyjechał na początku wojny do majątku Wiasno pod Warszawą, tam organizował Straż Obywatelska, piekarnię… Maxa piekły już oczy od czytania, przekartkował jeszcze bezwiednie kilka stron, gdy nagle rzuciły mu się w oczy słowo AVA. Natychmiast oprzytomniał i usiadł na łóżku. Potarł dłońmi twarz zanim zaczął czytać:

„Ledwie wyszliśmy z domu na werandzie pojawił się oficer prosząc o nocleg dla oficerów i pracowników ewakuowanej fabryki pracującej dla wojska. Była ona przenoszona z Warszawy w bezpieczniejsze miejsce wraz z najbardziej wartościowym sprzętem… Oficer wyjaśnił, że pierwsze ciężarówki z zaopatrzeniem spodziewane są w Wiaśnie w każdym momencie a następne przybędą w nocy i jeszcze w czwartek rano. Nie miał zbyt wiele czasu, ale powiedział matce, że to fabryka AVA, której większość pracowników to wysoko wykwalifikowani fachowcy. Ci ludzie oraz ich sprzęt byli niezmiernie ważni dla obrony kraju, dlatego ewakuowano ich z zagrożonej Warszawy.”

Zerwał się z łóżka: AVA, Wiasno, ewakuacja. Spojrzał na zegarek: dochodziła dziesiąta. Chwila zawahania… Dobra, załatwi to jutro z rana.

Wreszcie coś! Włożył zakładkę do książki i podrapał się po brodzie. Sięgnął do walizki i wydobył z niej butelkę szkockiej. Nalał sobie dwa łyki do kubka po herbacie: za to!

Ogrodnik odprowadził wzrokiem żandarma po czym spojrzał chciwie na przedwojenny słój ogórków, przyłożył go do ust i wypił połowę soku. Smak domu.

Spojrzał na budynek, rozmyślając o czymś przez chwilę, po czym wstał, chwycił łopatę, wiadro i pomału ruszył w stronę parku, który zarósł i zdziczał przez te dwa lata. Coraz trudniej było zorientować się w położeniu ścieżek. Tak pieczołowicie pielęgnowane teraz zarastały już na zawsze trawą i zapomnieniem.

Porucznik Schramml był w komendzie garnizonu wcześnie rano. Od razu rzucił się do wielkiej mapy szukając miejsca o nazwie Wiasno. Ale bezskutecznie.

– Feldfebel, czy możecie pokazać mi, gdzie jest Wiasno? – łysawy sierżant podszedł do mapy i długo kręcił głową.

– Wiecie czy nie? – Max stawał się niecierpliwy. – Chwileczkę panie poruczniku, mam tu spis wszystkich miejscowości w naszym dystrykcie, zaraz sprawdzę… – Wyjął z półki jakąś księgę i wertował ją wciąż kręcąc głową. – Nie mam takiej miejscowości jak Wiasno, es tut mir leid.

Max podszedł do spisu i długo wertował strony, nie znajdując niczego. Według Poloniusa skrzynie z AVY znajdowały się w ich majątku w Wiasno. Zaraz, gdyby odnaleźć Poloniusa, odnajdę Wiasno! Proste.

Zbiegł po schodach, wsiadł na służbowe BMW i ruszył do Rathaus. Niestety, ta sama sytuacja: nigdzie nie było śladu nie tylko Wiasna ale i Poloniusa. Podjechał pod dom Anny i wbiegł po schodach. Zadzwonił do drzwi. Ku obopólnemu zdziwieniu otworzyła mu Marta.

– Przepraszam panią, zapomniałem czegoś … – dziewczyna przyglądała mu się w skupieniu po czym odsunęła się wpuszczając porucznika. – Lepiej spędziłbym ten dzień, gdyby się do mnie uśmiechnęła – pomyślał.

Wychodząc zauważył ją w kuchni, robiła właśnie herbatę. Wszedł, zdjął czapkę i spytał nieśmiało: – Czy mógłbym i ja prosić o filiżankę? – Spojrzała na niego zaskoczona, z pewnym wahaniem wskazała miejsce przy stole – Proszę.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że córka polskiego oficera nie musi lubić wroga. – Pani Marto, ja wiem, jaka jest sytuacja, ale gdybyśmy na chwilę zapomnieli o tym, co za oknem?

W jej pięknych oczach pojawiło się zdumienie, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, dodał: – Choćby tylko na długość picia herbaty?

Zauważył cień uśmiechu i jej ciekawy wzrok, skupiony na książce, którą położył na stole.

– Co to jest? – porucznik zadowolony z takiego obrotu sprawy podsunął książkę: „Widziałem oblężenie Warszawy” Alexandra Poloniusa. Zna pani?

– Po angielsku? – spojrzała zdumiona. – Skąd, przecież wydana w Anglii … w tym roku?! – otworzyła na chybił trafił i zaczęła łapczywie czytać. – Tak… tak to wtedy wyglądało. Straszne… – nie mogła oderwać się od tekstu.

– Pożyczę pani, jeśli pani chce, pani Marto – wypowiadanie tego imienia sprawiało mu jakąś przyjemność. Dziewczyna podniosła na niego wzrok: – A to nie jest książka z tych zabronionych?

– Nie sądzę, nikt o niej nie wie. Dostałem ją od brata, on znalazł ją w zestrzelonym angielskim samolocie. Jak przeczytam, to pani zostawię.

Dopiero teraz doczekał się uśmiechu. Boże, jak jej było z nim pięknie! – Pani Marto, ja nie znam Warschawy na tyle, a tu są różne ulice i miejsca, czy gdybym potrzebował, mogę panią poprosić o pomoc?

– Naturalnie, jeśli będę mogła pomóc…

– Bo widzi pani, teraz czytam o jakimś dworku w miejscowości Wiasno, należał do ojca autora, nie wiem, gdzie to jest?

– Chyba… – zamyśliła się – chyba nie słyszałam tej nazwy, ale najprościej niech pan sprawdzi po nazwisku autora… Alexander Polonius? Dziwne jakieś. Szekspirowskie?

– Tak, myślę, że to jest pseudonim. Sprawdziłem w biurze meldunkowym, tak się nikt nie nazywa. To samo z Wiasnem, nie ma takiej miejscowości. A jednak istnieje, tylko pod inną nazwą zapewne.

– Czy to dla pana bardzo ważne?

– Po prostu wciągnęła mnie książka, a ponieważ jestem na urlopie, postanowiłem przyjechać do Warshawy i sprawdzić te wszystkie miejsca, o których pisze Polonius – skłamał.

– I zrobiła się z tego zagadka?! Jeszcze herbaty? – uśmiechnęła się szeroko.

Marta wyskoczyła zgrabnie z tramwaju i podeszła do niewielkiego domku. Nacisnęła dzwonek i grzecznie czekała. Po chwili pojawił się drobny człowiek, około pięćdziesiątki w okrągłych okularach i kapeluszu słomkowym. Ogrodniczki, które nosił były cokolwiek przybrudzone na kolanach. Marta uśmiechnęła się:

– Dzień dobry, czy można u pana kupić trochę marchwi? – pokazała na pusty, wiklinowy koszyk.

– Tak, mam też świeże rzodkiewki, jeśli panienka sobie życzy – odwzajemnił uśmiech i otworzył furtkę. – Proszę – puścił ją przodem. Wzdłuż domu przeszli do oazy ogrodu.

– No, co tam masz dziecko? – ogrodnik spojrzał w oczy dziewczyny. – Jakieś wieści o ojcu?

– Nie, panie pułkowniku – powiedziała ściszonym głosem.

– Nie trzeba tracić nadziei. Pewnie jest u Ruskich w niewoli, nie jest sam, wciąż nie wiemy, gdzie podziało się mnóstwo naszych oficerów… Nie trzeba tracić nadziei. Napij się, świeży sok z czarnej porzeczki, zdrowy. Z czym do mnie przychodzisz?

Marta ściszyła głos, choć wśród drzew owocowych byli praktycznie niewidoczni. – Jak już meldowałam, w naszym domu na kwaterze stanął młody porucznik Abwehry z Berlina. Twierdzi, że przyjechał na urlop, ale coś kręci.

– Rozmawiałaś z nim?

– Tak, według instrukcji. Ale jest jeszcze coś: on pokazał mi książkę, o oblężeniu Warszawy w trzydziestym dziewiątym.

– Niemiecką?

– No właśnie nie. Jest po angielsku, dopiero co wydana w Londynie, sprawdziłam. Napisał ją jakiś Alexander Polonius.

– Polonius? Nie słyszałem o takim autorze, jakieś dziwne nazwisko?

– Bo to pseudonim. Ten porucznik bardzo zainteresowany miejscowością Wiasno i dworkiem, czy czymś takim. Widać było, że nie tylko w celach turystycznych tu przyjechał. Nie tylko!

– Czy mówił, skąd ma tę książkę?

– Tak, podobno jego brat znalazł ją w zestrzelonym brytyjskim samolocie we Francji i wysłał mu ją.

– Dziwne to wszystko, nie wydaje ci się?

– Obiecał, że pożyczy mi tę książkę, kiedy ją przeczyta. Muszę udawać miłą, żeby wyciągnąć od niego, po co tu naprawdę przyjechał. Czy mam na to zgodę, panie pułkowniku?

– Działaj! No, masz tu marchew, buraczki, rzodkiewki i szczypior. Chcesz coś jeszcze? Pułkownik Berka, szef Oddziału II ZWZ spojrzał zatroskany. – Gdybyś dowiedziała się czegoś, wpadnij po truskawki. A, i pozdrów mamę!

– Dziękuję!

– Marta! – dziewczyna odwróciła się zaskoczona.

– W imieniu służby dziękuję za akcję z Kozłowskim. Dobra robota!

– Ku chwale ojczyzny panie pułkowniku! – przeszła jeszcze kilka kroków i odwróciła się: – No, co jeszcze Marto? – zaskoczony mężczyzna przyglądał się dziewczynie z uwagą.

– Panie pułkowniku, potrzebuję magazynek ślepych nabojów do Parabellum…

Porucznik Schramml rozłożył dużą mapę Warschau i okolic w swoim pokoiku w komendzie garnizonu. Obok położył książkę Poloniusa. Postanowił przeanalizować drogę, którą Polonius wraz z matką i siostrą jechali do Wiasna. Jeśli tam dotrze, będzie wiedział, jak naprawdę nazywa się miejscowość, jeśli będzie tam jakiś pałacyk czy dworek, łatwiej będzie o prawdziwe nazwisko właściciela, czyli Poloniusa. – Gdzie to było… – Max kartkował ostrożnie książkę, szukając odpowiedniego akapitu. Jest!

„Drogę do Wiasna znaliśmy na pamięć. Mógłbym jechać tam z zamkniętymi oczami, lecz tego dnia wyglądała ona inaczej…” Dalej, dalej, konkrety- mruczał pod nosem. – „Kierowała matka… Szybko minęliśmy wysokie budynki w centrum miasta i zbliżyliśmy się do szerokiego, kamiennego mostu Księcia Józefa Poniatowskiego, jednego z najpiękniejszych obiektów architektonicznych stolicy”.

Porucznik odnalazł na swoim planie most Poniatowskiego. Dalej następował opis exodusu mieszkańców, których rzeka płynęła na wschód, zgodnie z radiowym rozkazem wydanym przez jakiegoś polskiego pułkownika. To nie było ważne w tej chwili. Skupił się na trasie:

„Matka dodała gazu, ale i tak nie mogliśmy jechać szybko z powodu ogromnego ruchu na szosie, który gęstniał coraz bardziej, w miarę jak zbliżaliśmy się do głównych dróg wychodzących z miasta. Skręciliśmy na Grochów i znaleźliśmy się pośród mnóstwa samochodów osobowych, ciężarówek, zaprzęgów konnych, rowerów i ludzi…”

Grochów… Schramml odnalazł na mapie i przeciągnął tam linię. A więc jadą na wschód! To ogranicza liczbę dworków do tych z tej strony Wisły! Przeleciał kilkadziesiąt dalszych zdań opisujących chaos na drogach w pierwszych dniach wojny i zatrzymał się:

„Przejeżdżaliśmy akurat obok wielkiej fabryki zaopatrującej armię w telefony polowe i radiostacje…”

– Schultz! – w otwartych drzwiach pojawił się Feldfebel. – Sprawdź, co to za fabryka radiostacji dla wojska na Grochowie albo w okolicy.

– Jawohl! – kiedy Schultz poszedł sprawdzić fabrykę, Max łapczywie przeskakiwał zdania, żeby znaleźć następny punkt zaczepienia.

„Minęła właśnie godzina, odkąd zaczęliśmy podróż. W normalnych warunkach powinniśmy być już niedaleko Starej Wsi albo Mińska Mazowieckiego, lecz dziś było inaczej. Cieszyliśmy się, że w końcu dotarliśmy do skrętu niedaleko Wawra, gdzie znajdował się przejazd kolejowy…”

Max skupił się na mapie, kiedy wszedł Schultz: – Panie poruczniku, ta fabryka znajdowała się na Grochowskiej 341. – A więc jechali prosto tutaj… – Max przedłużył linię na planie miasta. – Dziękuję, pewnie zaraz znowu będę cię potrzebował, Schultz.

Przez most Poniatowskiego, prosto i w prawo… tak, są tory kolejowe i przejazd … jedyne tory są tu… niedaleko Wawra, przejazd… – – Schultz! Mapę sztabową tego regionu!

– Sofort Herr Leutnant!

„Cały las aż do Miłosnej pulsował życiem i przygotowaniami do obrony” – Miłosna, Miłosna… Schultz, gdzie to jest?!

Niezawodny Feldfebel pochylił się nad mapą: – Stara Miłosna, innej chyba nie ma, panie poruczniku, to jest, o tu!

– Znakomicie Herr Feldfebel, wszystko się zgadza, jechali tędy! – Max wykreślił na swojej mapie dalszy ciąg trasy. Czuł, jak coraz bardziej wciąga go rozwiązanie zagadki dworku w Wiasno. Spojrzał na Schultza z sympatią. – Zrób dwie herbaty i chodź tu!

Przeskakując zdania skoncentrował się już tylko na kolejnych punktach na mapie:

„Osiągnęliśmy czoło tej wielkiej fali uchodźców, której większość nie dotarła jeszcze do punktu, gdzie droga rozwidlała się w kierunku Brześcia Litewskiego oraz Lublina.”

Schultz wrócił z herbatami zadowolony z takiego obrotu sprawy. Postawił je na stole i już miał zapytać się o cukier, kiedy porucznik wyprostował się znad mapy i wskazując na Feldfebla palcem zapytał, a raczej kazał się przyznać: – Rozwidlenie dróg Briest – Lublin!

Schultz uśmiechnął się. Nie po to pracował już tyle lat w służbie kartograficznej, żeby nie znać rzeczy oczywistych:

– Zakręt, Herr Leutnant, Zakręt. Tam rozwidlają się drogi na kierunki, o których pan mówi.

Zdumiony Schramml spojrzał na mapę a potem na Schultza: – Dobrzy jesteście! Gdzie ta herbata?

Unteroffizier Kubel szedł w stronę miasteczka i choć miał inne zmartwienia na głowie jego myśl zaprzątał plan, żeby zagospodarować choć pokój w pałacu, kiedy przyjedzie do niego żona z dziećmi. Hans miał już czternaście lat, był aktywny w Hitlerjugend, Helga młodsza o dwa lata działała w Bund Deutsche Madeln, on sam właśnie został odznaczony medalem za krwawą niedzielę w Bromberg. Musi napisać kolejny raport z prośbą o przydzielenie jego rodzinie kwatery w pałacu. Resztę zrobi ten pijaczyna Stanislaw: wstawi szyby, uprzątnie wszystko i zawsze będzie do dyspozycji. W końcu to my jesteśmy rasą panów. A z czasem, po zimie, każe mu wyremontować dwa następne pokoje. Trzeba korzystać, póki ktoś inny na to nie wpadnie. Tak!

Jego przemyślenia były ściśle związane z zadaniem, które otrzymał właśnie z Warschau: miał sporządzić listę miejscowych inteligentów. Ich los jest oczywisty: skończą w najlepszym wypadku w Konzentrationslager. Ale, jak powiedział Reichsfuhrer: Niemcy potrzebują przestrzeni życiowej. Tak więc Kubel postanowił wpisać na listę nie tylko miejscowych inteligentów, ale także tych, którzy kiedykolwiek zaszli mu za skórę. Kto to będzie sprawdzał?! W każdym razie miał tydzień na wykonanie zadania, akurat wtedy przyjedzie Hannelore z dziećmi i będą świętować połączenie rodziny!

– A więc Zakręt! Albo tu – poprowadził ostrzę ołówka w prawo – albo tam – poszło na skos w dół. – Dobrze, – Schramml pociągnął łyk herbaty. Jesteśmy tutaj… – stuknął w mapę i zwrócił się do książki.

„W oddali ukazały się zarysy biednej, żydowskiej osady Kolka rozciągniętej wzdłuż drogi i z niej żyjącej. Wiedzieliśmy już, że Wiasno jest niedaleko i mogliśmy zacząć myśleć o kolacji. W końcu dotarliśmy na miejsce. Wielka brama do parku była otwarta. Przy bramie stał nasz leciwy ogrodnik. – Dobry wieczór Stanisławie…”

– Kolka, żydowska osada rozciągnięta wzdłuż drogi…

– Nie ma Kolki panie poruczniku. Jest Majdan albo Góraszka.

– Tak jak z Wiasnem. Też go nie ma, a jest. – Max wiódł ołówek wzdłuż drogi na Lublin. – Co to jest? Wiązowna?!

– Taka duża wieś albo małe miasteczko. Ogólnie dziura panie…

– Wiasno! – Przerwał mu Max. – Fonetycznie Wiązowna była nie do wymówienia dla angielskiego czytelnika, więc skrócił nazwę na Wiasno! Proste!

Zdumiony takim obrotem sprawy Schultz wstał od mapy. Ten młody, nawet sympatyczny oficerek bawi się w detektywa, kiedy on, Schultz ma naprawdę ważne rzeczy do zrobienia na wczoraj. Zawracanie dupy! – Już chciał się odmeldować wraz z ze swoją pustą filiżanką, kiedy skupiony porucznik zwrócił się do niego:

– Schultz, sprawdź, czy w Wiązownej jest jakiś pałac, zamek, dworek, coś takiego!

– Jawohl! – odpowiedział bez przekonania Schultz.