Lotnicy Koronowscy

Skąd się wziął pomysł napisania o koronowskich lotnikach?

Kilka lat temu, w Koronowie niedaleko Bydgoszczy powstało nowe rondo. Jego pomysłodawcą i człowiekiem, który doprowadził do realizacji tego przedsięwzięcia był Henryk Pantkowski, instruktor i  właściciel szkoły nauki jazdy. Ale także bratanek porucznika Pantkowskiego, poległego w 1942 roku, lotnika, który woził swoim potężnym Halifaxem do Polski Cichociemnych. Zaproponował nazwę: „Rondo im. Lotników Koronowskich”, gdyż nie tylko porucznik Pantkowski, ale także dwóch innych lotników z Koronowa, młodych chłopców oddało życie, aby ich miasto znowu było polskie.

Henryk Pantkowski założył fundację i zbiera środki na to, aby na środku ronda stanął pomnik Ikara, symbolu wszystkich lotników.

Skromny głaz z trzema nazwiskami jest jedynym pomnikiem w Koronowie upamiętniającym ich walkę i bohaterską śmierć.

Dzięki Bogu jest jeszcze Internet…

Zapraszam do lektury!


Lotnicy Koronowscy

Wracamy do tematu trzech lotników z Koronowa, choć pisaliśmy już o nich na naszych łamach. Tym razem jednak  piszemy obszerniej, gdyż materiał zawiera nie znane lub nie publikowane wcześniej fakty i ustalenia. Autor dotarł zarówno do archiwalnych materiałów jak i do najnowszych publikacji dotyczących koronowskich lotników: do emerytowanej nauczycielki z Grudziadza, która wraz ze swoimi uczniami opiekowała się grobem kaprala pilota Mielczyńskiego i Janka Kraszewskiego, brytyjskiego autora książki o lotnisku w Tempsford, z którym wymienił wiele bezcennych informacji o poruczniku Pantkowskim i jego kolegach, polskich lotnikach, wreszcie do mechanika brytyjskiego dywizjonu, który po tak wielu latach świetnie pamiętał sierżanta Kleina i jego szalony atak we mgle.

Ale nie zapominajmy, że ci trzej bohaterscy lotnicy byli młodymi, pełnymi życia ludźmi. Może kiedyś napiszę i o tej ich stronie. Bernard O’Connor, autor książki o lotnisku w Tempsford opowiedział mi, jak to było z łowieniem ryb:

„- Bernard, czy wiesz, że porucznik Pantkowski posiadał brytyjską kartę wędkarską?

– No pewnie: ich ulubiony pub graniczył z rzeką, chłopaki siadali nad brzegiem z wędką w jednej ręce i szklanką piwa w drugiej. Na lotnisku mieli w kuchni sprzęt do gotowania ryb na parze. No i robili ryby w warzywach.

– W warzywach?

– Po drodze z pubu na lotnisko była farma. Po dobrym połowie należało „zagospodarować” trochę warzyw. Jak się udało, była królewska uczta!”

Kapral pilot Benedykt Mielczyński

Kapral pilot Benedyk Mielczyński

Toruń, 2 września 1939

– Panie pułkowniku, czy zrozumiał pan rozkaz ?! – Dowódca Armii „ Pomorze” generał Władysław Bortnowski oderwał wzrok od wielkiej mapy leżącej na stole.

– Tak jest panie generale, chciałem tylko zaproponować atak przy użyciu „Karasi”, które są daleko bardziej odpowiednie do ataku na cele naziemne niż myśliwskie P-11…- Pułkownik Bolesław Stachoń, dowódca lotnictwa i obrony przeciwlotniczej Armii Pomorze, a jednocześnie wytrawny lotnik próbował przekonać swojego przełożonego o bezcelowości wysyłania słabo uzbrojonych i przestarzałych „Jedenastek” przeciw czołgom. Generał wyprostował się, z trudem hamując wybuch:

– Panie pułkowniku, Niemcy przełamują naszą obronę, nie ma czasu na ładowanie bomb do „Karasi”, proszę wykonać rozkaz!

Sytuacja pod Grudziądzem była rzeczywiście poważna. Wczoraj, w pierwszym dniu wojny Niemcy zdobyli przyczółek nad rzeką Osą w rejonie Rogoźna –Zamku, aby dzisiaj rano uderzyć z impetem na polską 16 Dywizję Piechoty. Około południa tego dnia sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli, gdy oddziały polskie w panice opuszczały stanowiska obronne, co stwarzało poważne zagrożenie dla obrońców Grudziądza. W tej sytuacji generał Bortnowski zarządził atak lotniczy na posuwające się nieubłagalnie kolumny niemieckie. Atak naszych orłów miał nie tylko powstrzymać Niemców, ale także podnieść morale własnych wojsk.

Pułkownik Stachoń miał jednak inny problem. Taki atak powinien być -według wszelkich kanonów sztuki wojennej- przeprowadzony przez lotnictwo bombowe. Znakomicie nadawały się do tego celu nowoczesne bombowce „Łoś”. Niestety, mogły wystartować tylko na osobisty rozkaz Naczelnego Wodza, który jednak nie wyraził zgody, o czym pułkownik właśnie dowiedział się od generała. Pozostawało mu już tylko przekazać rozkaz na polowe lotnisko Markowo położone na południowy wschód od Torunia.

Markowo, 2 września, godzina 12.30

Od dwóch dni pole koniczyny służyło III/4 dywizjonowi myśliwskiemu lotnictwa Armii „Pomorze” za lotnisko polowe. Stacjonowały tu dwie eskadry: 141 i 142. Dowódca dywizjonu, kapitan Laskowski, wyskoczył właśnie ze swojego samolotu, który natychmiast został odciągnięty w cień starych drzew i zamaskowany.

– Panie kapitanie są nowe rozkazy z dowództwa.

Laskowski zatrzymał się czytając z niedowierzaniem rozkazy od pułkownika Stachonia. Jego klucz właśnie wrócił znad Bydgoszczy. Z powodu zbyt małej szybkości własnych maszyn nie byli w stanie nawiązać walki z Niemcami, którzy odlatywali po zbombardowaniu miasta. Dwa inne klucze 141 eskadry, które właśnie lądowały, również nie miały szczęścia dopaść wroga.

– Za piętnaście minut odprawa pilotów- kapitan Laskowski wydał dyspozycję, sam pochylając się nad mapą, którą konfrontował z otrzymanym rozkazem: atak na zmotoryzowaną kolumnę nieprzyjaciela w rejonie szosy Gruta-Łasin.

Jak było do przewidzenia rozkaz ten spotkał się z ostrą krytyką dowódców obu eskadr: kapitanów Rolskiego i Leśniewskiego. Wspólnie wypracowano zatem wariant kompromisowy: jedna eskadra wykona zadanie na ziemi, podczas gdy druga będzie polować na niemieckie samoloty  w rejonie Grudziądza i Brodnicy. Rzut monetą zadecydował, że na straceńczy atak poleci dziewięć samolotów 141 eskadry.

Kapral pilot Benedykt Mielczyński westchnął ciężko. Jego kolega z Koronowa, Zygmunt Klein z 142 eskadry będzie mógł teraz wyrównać rachunki  jeśli zestrzeli Niemca. Po wczorajszym wspólnym zwycięstwie wraz z por. Pisarkiem na koncie Mielczyńskiego był już samolot z czarnym krzyżem.  A teraz zamiast dalej bronić pomorskiego nieba przyjdzie mu za godzinę strzelać do jakichś taborów…

O 14.30 na łące służącej za pas startowy ustawiły się trzy klucze samolotów      P-11: na czele wyprawy dowódca dywizjonu kapitan Florian Laskowski, który postanowił osobiście poprowadzić swoich podwładnych na ten straceńczy bój. Po jego bokach stały samoloty ppor. Jankowskiego i kpr. Jeki. Drugi klucz prowadził kpt. Rolski, z bocznymi ppor. Różyckim i kpr. Budzińskim. Porucznik Pisarek zamykał zespół myśliwski wraz z ppor. Urbanem i kpr. Benedyktem Mielczyńskim. O godzinie 14.34 huk dziewięciu silników wzmógł się i samoloty zaczęły wolno toczyć się po łące koniczyny….

Mełno, 2 września, godzina 14.55

Obergefreiter  Siegwald Waldner otarł pot z czoła i spojrzał na zegarek. Właściwie powinien bacznie obserwować niebo, ale podobno polskie lotnictwo zostało rozbite wczoraj na swoich lotniskach- jak zapewnił gruby Herman- więc jego rola była raczej symboliczna. Na wszelki wypadek sprawdził jak obraca się jego działko przeciwlotnicze na boki i w górę. Wszystko działało jak należy. Swoją drogą, na poligonie pod Ostródą jego jednostka, 21 DP ćwiczyła  strzelanie do znudzenia, więc szkoda, że Polacy nie mają już na czym latać…Uśmiechnął się do swoich myśli, bo  wydał się samemu sobie dowcipny, kiedy nagle od czoła kolumny dał się słyszeć jakiś hałas. Obergefreiter podniósł się ze swojego siedzenia, żeby lepiej widzieć, ale jeszcze szybciej na nie opadł, a serce podskoczyło mu do gardła: znad wierzchołków drzew wyskoczyły z rykiem silników trzy samoloty, za nimi trzy następne i jeszcze trzy! Odruchowo skurczył się w sobie kiedy bryzgające ogniem maszyny przelatywały mu nad głową. To dziwne, na co człowiek zwraca uwagę na chwilę przed śmiercią: oprócz wielkich biało-czerwonych szachownic na spodzie skrzydeł, zauważył na kadłubie brudne smugi ciągnące się od rur wydechowych. Wokół kolumny rozszalało się tymczasem piekło: w tumanach kurzu wzbijanego przez pociski słychać było jęki ludzi, przekleństwa, rozkazy i wołania o pomoc; grupki żołnierzy uciekały w pole, jak najdalej od naznaczonej śmiercią kolumny. Pociski z polskich myśliwców krzesały iskry na kadłubach czołgów i samochodów pancernych siejąc panikę, zniszczenie i śmierć. I ten ryk silników tuż nad głową… Siegwald Waldner jak zahipnotyzowany odprowadził wzrokiem oddalające się maszyny. Tak, to nie było strzelanie do rękawa na poligonie, to była wojna a Polacy mieli na czym latać, i co gorsza latali jak eskadra z piekła rodem…. Z zadumy wyrwał go gardłowy wrzask dowódcy, który z pianą na ustach i pistoletem w ręku wykrzykiwał jakieś komendy w jego kierunku. Natychmiast oprzytomniał i zaczął wykonywać czynności jak automat. Odwrócił swoje szybkostrzelne działko w kierunku samolotów, które doleciawszy do rzeki zaczęły zawracać szykując się do kolejnego ataku. Tym razem jednak zmieniły taktykę: rozproszyły się i każdy z nich działał na własną rękę. Obergefreiter skierował lufę na samolot nadlatujący z prawej strony i zamknął jego sylwetkę w kole celownika. Czekał aż nadleci na odległość skutecznego strzału…

Lecieli bardzo nisko, tuż nad drzewami aby zaskoczyć nieprzyjaciela. Raptem niebezpiecznie blisko ich samolotów zaczęły rozrywać się pociski .

„Barany, czy oni tam nie mają lornetek?”- kapral pilot Benedykt Mielczyński spojrzał w stronę, skąd do nich strzelano. Nie ulegało wątpliwości: nasza artyleria. Spojrzał w prawą stronę, ale jego dowódca, por. Pisarek leciał dalej nie wzruszony tym epizodem.

Przypomniała mu się wczorajsza walka i zestrzelenie wspólnie z dowódcą pierwszego Niemca. Zrobiło mu się raźniej. Porucznik Pisarek pokazał tymczasem, że już za chwilę będą nad celem. Przeładował zatem karabiny maszynowe i odbezpieczył spust…

Las urwał się nagle i oto pod nimi ukazała się szosa. I pierwsi Niemcy widziani z bliska: uciekali w panice na okoliczne pola, zeskakiwali z ciężarówek kryjąc się w rowach, manewrujące gwałtownie czołgi i cwałujące na oślep konie z resztkami zaprzęgu. Kapral Mielczyński pochylił się do przodu i patrząc przez celownik przycisnął spust swoich dwóch karabinów maszynowych. Na dole wykwitły fontanny piasku i wyrwanej pociskami ziemi. Równym ściegiem szył po szybko przesuwającej się pod nim kolumnie.

„Witamy w Polsce!” pomyślał nabierając wysokości i kładąc maszynę na skrzydło. Przez ułamek sekundy gdzieś dalej mignął mu samolot ciągnący za sobą czarną smugę dymu. Ale nie było czasu teraz o tym myśleć. Oto znowu schodził w dół do ataku. Ziemia odpowiedziała ogniem: setki pocisków smugowych przelatywały coraz bliżej samolotu. Gdyby nie był skupiony na celowniku zobaczyłby, że niemieccy artylerzyści już zdążyli się wstrzelać . Skrzydła i kadłub zaczęły przeszywać pociski. Kapral Mielczyński postanowił jednak, że nie będzie strzelał teraz na oślep, lecz wybierze jeden z pojazdów i zniszczy go. Jego wybór padł na transporter opancerzony, na którym zamontowane było działko przeciwlotnicze. Kiedy znalazł się wystarczająco blisko, przycisnął spust swoich dwóch skromnych karabinów maszynowych. Widział, jak jego pociski krzeszą iskry na osłonie działka, jednocześnie zobaczył ogień u wylotu jego lufy.

Wraz z rozbitym szkłem z owiewki, które uderzyło go w twarz poczuł mocne szarpnięcie za ramię i nogę. Tablica przyrządów przestała istnieć, rozniesiona pociskiem na kawałki. Poczuł silny ból w piersi i słodkawy smak w ustach. Odruchowo położył samolot na prawe skrzydło i lecąc coraz niżej czuł, że traci siły. Piekło zostało gdzieś za plecami, zadanie wykonane, teraz trzeba posadzić samolot na ziemi. Zorientował się, że wciąż trzyma rękę na spuście karabinów maszynowych, choć już dawno wystrzelał całą amunicję. Samolot opadał ciągnąc za sobą czarną smugę z rozstrzelanego silnika. Pilot z najwyższym wysiłkiem otarł krew z czoła i wychylił się lekko z kabiny aby ocenić wysokość. Kątem oka dostrzegł jakieś chałupy i ludzi biegnących po polu. W ostatniej chwili przełączył klucz iskrownika i ściągnął drążek na siebie. Ostro rzuciło samolotem kiedy dotknął kołami pola, toczył się jeszcze kilkadziesiąt metrów aż zarył się w miękkiej glebie.

Janek Kraszewski, osiemnastoletni chłopiec z Tarpna od dłuższej chwili wpatrywał się w niebo przysłoniwszy dłonią oczy. Wolno opadający samolot wlokący za sobą kitę dymu powinien wylądować gdzieś na ich polu. „ Niemiec czy nasz ?”- próbował początkowo odgadnąć po kształcie maszyny, ale w końcu machnął ręką: człowiek. Kimkolwiek by nie był może być ranny i potrzebować pomocy.

Tymczasem opadający samolot zbliżał się w jego kierunku. Nie słychać było silnika tylko jakiś upiorny świst. Kiedy samolot zbliżył się na kilkanaście metrów, Janek z przerażeniem zobaczył na jego burcie szachownicę i pilota , który wychylał głowę z kabiny jakby chciał oszacować jak daleko ma jeszcze do ziemi. Bez namysłu rzucił się w pogoń, gdy samolot dotknął niezgrabnie kołami ścierniska. Z sąsiednich chałup biegli na pomoc inni. Kiedy Janek dopadł do samolotu, wspiął się i zajrzał do tego, co kiedyś było kabiną. Pilot zwisał na pasach przypięty do fotela. Janek wyraźnie usłyszał szept. Jednocześnie poczuł swąd benzyny…

– Żyje! Szybko, dajcie nóż!- Przy pomocy kozika odcięto pasy i ostrożnie wydobyto zakrwawionego lotnika.

– Boże, jaki młody!- zapłakała jakaś starsza kobieta.

– Szybko, nieście go do naszej chaty!- zakomenderował Janek Kraszewski.

Wrak P-11 kapitana Laskowskiego

Podczas ataku grad pocisków obrony przeciwlotniczej Niemców przeszył samolot ppor. Władysława Urbana, zabijając w powietrzu pilota. Podobny los spotkał dowódcę dywizjonu, kapitana Floriana Laskowskiego: na jego prowadzącym samolocie skupił się ogień niemiecki. Ciężko ranny pilot z największym trudem posadził postrzelaną maszynę na polu. Podczas lądowania samolot złożył się w pół zakleszczając w swoim wnętrzu pilota. Niestety, na tym obszarze był już Wehrmacht. Niemieccy żołnierze otoczyli samolot i nie pozwolili miejscowej ludności wyciągnąć z niego bohaterskiego lotnika, który po pewnym czasie skonał z upływu krwi. Tego dnia na polu pod wsią Gruta został ostatecznie pogrzebany mit o „ rycerskości Wehrmachtu”…

Kapral pilot Benedykt Mielczyński przeżył swoich kolegów o jeden dzień. Po południu 3 września 1939 roku do Tarpna weszły oddziały niemieckie. Żołdactwo zastrzeliło rannego pilota oraz opiekującego się nim Janka Kraszewskiego. Spoczęli we wspólnej mogile na cmentarzu w Tarpnie.

Kapitan pilot Florian Laskowski spoczywa na cmentarzu w miejscowości Gruta. Podporucznik pilot Władysław Urban został po wojnie ekshumowany na cmentarz wojenny w Mełnie, gdzie spoczywa w zbiorowym grobie z obrońcami Pomorza poległymi we wrześniu 1939 roku.

Znamiennym jest fakt, że w tym samym czasie i miejscu pilot 142 eskadry ppor. Stanisław Skalski zestrzelił niemiecki samolot zwiadowczy, po czym wylądował obok rozbitego wroga, udzielając niemieckim lotnikom pierwszej pomocy i częstując papierosem. Jeszcze nie wiedział, jaki los spotkał jego kolegów…

Eskadra 142, która wylosowała lot patrolowy odniosła tego dnia spektakularny sukces zestrzeliwując siedem niemieckich samolotów. Współautorem tego sukcesu był ówczesny kapral pilot Zygmunt Klein.

Sierżant pilot Zygmunt Klein

Sierżant pilot Zygmunt Klein

Starszy pan, siedzący w skórzanym fotelu wspomina czasy Bitwy o Anglię. Joe Roddis był wówczas młodym mechanikiem w brytyjskim 234 dywizjonie myśliwskim. Opowiada w programie BBC „ Spitfire Aces”. Uśmiecha się z sympatią kiedy wspomina:

„Było u nas dwóch pilotów, dla których większość z nas miała więcej szacunku niż dla kogokolwiek innego, to byli dwaj polscy sierżanci: Klein i Szlagowski. Rwali się do latania, kiedy nikt inny nie wystartowałby. Pewnego dnia na naszym lotnisku w Middle Wallop była gęsta mgła. Nawet ptaki nie latały. Nagle usłyszeliśmy w górze warkot silników niemieckiego bombowca. Dwaj Polacy wybiegli na zewnątrz i natychmiast znaleźli się w kabinach swoich samolotów krzycząc do oficera dyżurnego, żeby zezwolił na start. Nie! – wrzasnął ten i wszedł z powrotem do swojego biura, ale Polacy już kołowali na start i za chwilę zniknęli we mgle! Wiedzieli, ze przez pół mili nic nie stanie im na przeszkodzie, więc po omacku wzbili się w powietrze. Oficer dyżurny był wściekły! Za chwilę usłyszeliśmy nad głowami niemiecki bombowiec, a tuż za nim dwa Spitfire strzelające wściekle. Pociski padały wszędzie i za chwile Niemiec był zestrzelony! Kiedy wylądowali, dopiero znaleźli się w kłopocie! I za to ich lubiliśmy. Przyjechali do nas żeby dobrze zrobić swoją robotę i nic nie było w stanie ich powstrzymać. Polacy byli wspaniali! The Poles were brilliant!”

Polscy lotnicy, którzy po klęsce wrześniowej znaleźli się w Wielkiej Brytanii, chcieli jak najszybciej wziąć odwet na wrogu. Niestety, formowanie polskich dywizjonów trwało długo, podobnie jak otrzymanie statusu dywizjonu operacyjnego, czyli gotowego do walki. Była jednak garstka polskich pilotów, która po przejściu intensywnego szkolenia została kierowana do dywizjonów brytyjskich.

Warmwell, 5.10.1940, godzina 17.15

Pułkownik Devitt pociągnął duży łyk herbaty, kiedy rozległo się pukanie do drzwi:

– Sir, ten nowy pilot…

W progu stanął młody człowiek w nienagannie dopasowanym mundurze. Stuknął obcasami i skłonił głowę, co bardzo spodobało się pułkownikowi:

– Sir, Flight Sergeant Zygmunt Klein.

Pułkownik zmierzył wzrokiem swojego nowego pilota. A więc tak wygląda ten Polak. Właśnie zapoznał się z jego teczką personalną i jedna rzecz  zaniepokoiła dowódcę.

– A więc, sierżancie, przybywa pan z  naszego 234 dywizjonu- spojrzał w akta. – Niezły dorobek jak na miesiąc pracy: 16 sierpnia zestrzelony Me 109, 4 września Me-110, 7.września bombowiec Do-17….No i oczywiście walki w Polsce…Tak…dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych…

Nowy pilot stał wyprostowany i regulaminowo patrzył ponad głową przełożonego, który z niepokojem czytał notatkę o samowolnym starcie we mgle, razem z tym drugim asem, Szlagowskim, który przybył tu kilka dni wcześniej.

– Panie sierżancie, czy wie pan, co jest najważniejsze w Królewskich Siłach Powietrznych? Najważniejsze jest przestrzeganie Królewskiego Regulaminu, bez niego bylibyśmy rojem much, a nie sprawnym dywizjonem myśliwskim, czy pan się ze mną zgadza panie sierżancie?!

– Yes, sir!

„Yes, sir”, zawsze tak mówią, dopóki nie pojawi się na horyzoncie jakiś Niemiec, którego uważają za stosowne odprowadzić w płomieniach do samej ziemi, aby za chwilę znowu pełni skruchy być karnymi pilotami. Dopóki znowu nie pojawi się na horyzoncie…

– Dlaczego wy, Polacy jesteście tacy zawzięci na wroga?

Sierżant zupełnie nieregulaminowo spojrzał w oczy przełożonemu, zacisnął wargi i w swojej prostej angielszczyźnie powiedział:

– Sir, oni strzelają do naszych kobiet, dzieci, bombardują miasta, szpitale. Zamordowali mojego dowódcę i mojego przyjaciela. To są bandyci w mundurach, to nie jest wojsko, sir! Im wcześniej się o tym przekonacie, tym lepiej! Bo my już to wiemy, sir!

Pułkownik Devitt chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamiast tego wstał i wyciągnął rękę:

– Witamy w 152 dywizjonie, sierżancie!

Na powitanie „Joe” Klein ciężko uszkodził niemieckiego Me 110 dwa dni później. Jak na złość, niemieckie samoloty omijały rejon patrolowany przez 152 dywizjon, dlatego trzeba było zapuszczać się daleko, żeby dopaść któregoś z nich. Czasem zbyt daleko…26 listopada 1940 roku sierżant Klein musiał lądować w przygodnym terenie z powodu braku paliwa, rozbijając samolot. Sam wyszedł na szczęście z wypadku bez szwanku, co zostało z wyraźną ulgą odnotowane w dzienniku dywizjonu. „ Joe” szybko zyskał sobie sympatię i szacunek brytyjskich kolegów. Lubili go za wolę walki i zaciętość, za szczerość i poczucie humoru. Typical Pole… Typowy Polak.

Dziennik lotów  brytyjskiego 152 dywizjonu myśliwskiego odnotowuje pod datą 28.11.1940, iż z lotu patrolowego nie powrócił  Zygmunt Klein: waleczny pilot i świetny kolega. Został zestrzelony w walce i zginął śmiercią lotnika.

Tego popołudnia nad sierżantem pilotem Zygmuntem Kleinem zamknęły się na zawsze wody Kanału, w którym spoczął wraz z wrakiem swojego Spitfire’a, gdzieś w okolicach wyspy Wight.

Tyle oficjalna historia. Ale „Joe” lub „Ziggie” Klein zostawił po sobie wielką niespodziankę, o której nie zdążył już zameldować…

Major Helmut Wick wystartował tego popołudnia w szampańskim nastroju: oto zaliczył dziś swoje pięćdziesiąte piąte zestrzelenie, co ustanawiało go jednym z największych asów myśliwskich wszechczasów. Oczywiście, dużo zasługi w jego sukcesie miał przyjaciel i boczny pilot Rudi Flanz, który pilnował, aby nic nie przeszkadzało Wickowi w strzelaniu do nieprzyjacielskich maszyn. Pupilek Hitlera i Goeringa, udekorowany wszystkimi możliwymi krzyżami, wzniósł się w powietrze po raz drugi tego dnia. Tuż po tym, jak nadszedł rozkaz z Berlina, aby Wicka odsunąć od latania. Był zbyt cenny, żeby go stracić.

W okolicach wyspy Wight napotkali brytyjskie samoloty. Rozgorzała zażarta walka. Kilka brytyjskich maszyn pochłonął Kanał. Major Wick w zaciętej walce zestrzelił brytyjskiego pilota porucznika Balliona. Jednak po tej walce Messerschmitt Wicka miał już wiele przestrzeleń, kończyła mu się amunicja. A tu jak na złość, przyczepiły się do niego dwa brytyjskie Spitfire’y.

Major Wick przesunął manetkę gazu do oporu i zaczął oddalać się w kierunku Francji. Z ulgą zauważył, że jeden z brytyjskich samolotów zaczął zostawać z tyłu. Ale ten drugi…uparty! Kilka uników nie dało żadnego rezultatu: Spitfire leciał za nim jak po sznurku. A  tam  w bazie na francuskim lotnisku czekała gorąca kąpiel, cygaro i szampan. Co za uparty Anglik…Musisz być dobry, żeby mnie trafić…Niespodziewanie dla niego samego celna seria zapaliła silnik jego Messerschmitta. Trzeba było skakać! Major Wick odrzucił owiewkę kabiny i za chwilę był już w powietrzu. Rozkwitła nad nim biała czasza spadochronu…

…po zacięte walce jeden z Messerschmittów z żółtym nosem skierował się do Francji. W pościg za nim ruszyły dwa brytyjskie Spitfire’y. Wkrótce jednak jeden z nich na skutek awarii silnika zaczął zwalniać i został w tyle. I wówczas do walki włączył się ten drugi: strzelając wściekle zapalił silnik Me-109 zmuszając pilota do skoku ze spadochronem w lodowate wody Kanału. Jednak na pomoc ruszył drugi Messerschmitt- Flanz wziął na cel kabinę pilota, skupionego na walce: chciał pomścić przyjaciela, majora Wicka. Śmiertelnie ranny  pilot Spitfire’a  nie mógł zapanować nad maszyną, która obróciwszy się przez skrzydło na plecy spadła w otchłań Kanału. Brytyjczycy bardzo niechętnie przyznają, że być może pilotem, który zestrzelił Wicka był Polak z Koronowa, sierżant Zygmunt Klein.

Major Wick, mimo natychmiastowej akcji ratunkowej, nigdy nie został odnaleziony.

Polscy lotnicy po dekoracji DFC (por.Pantkowski drugi od prawej), 5.10.1942

Porucznik Franciszek Pantkowski

Porucznik Franciszek Pantkowski

– Panie poruczniku, za pięć minut Koronowo- głos w słuchawkach oderwał  radiotelegrafistę od pracy. Zanim zdążył odpowiedzieć, dowódca powtórzył:

– Franek, według moich obliczeń za pięć minut będziemy nad Koronowem, pomachaj ojcu!

Porucznik Pantkowski z trudem wstał rozprostowując zasiedziałe od kilku godzin mięśnie. Wyszedł ze swojej małej kajuty i po kilku stopniach wdrapał się do kabiny pilotów. Siedzący za sterami chorąży Zaremba uśmiechnął się i podniósł do góry kciuk w grubej, skórzanej rękawicy. Wszystko w porządku. Porucznik osłoniwszy oczy przylgnął do małego okienka i spojrzał w ciemność. Lecieli bardzo nisko, żeby uniknąć wykrycia przez Niemców. Ziemia przesuwała się szybko pod nimi. To już piąty raz, lot do Polski ze zrzutem zaopatrzenia dla Armii Krajowej i trzech Cichociemnych. Niestety, dzisiejszej nocy nie mieli szczęścia- mimo, że kilkanaście minut kręcili się nad celem, nie otrzymali znaków z  placówki odbiorczej koło Opola Lubelskiego. Trzeba było wracać i zabrać z powrotem jakże cenny ładunek i świetnie wyszkolonych agentów. Cóż, takie były procedury, których musieli się trzymać.

Porucznik Pantkowski wpatrywał się w ciemność. Zawsze  tak robił, kiedy wracali. Miał szczęście, że ich trasa przebiegała akurat nad Koronowem. Oto nagle pojawiła się wstęga Brdy, jasno odbijająca upiorne światło księżyca. Teraz wzdłuż niej, bystrym wzrokiem do wieży kościoła i z powrotem, tam gdzieś wśród tych drzew jest Okole, i dom, w którym śpią o tej porze najbliżsi, i nawet do głowy im nie przyjdzie, że ich Franek, oficer polskiego lotnictwa, odznaczony krzyżem Walecznych, Virtutti Militari, brytyjskim DFC, jest tuż nad ich domem, tę krótką chwilę…Miasto było zaciemnione, ale wyraźnie odcinały się wieże trzech kościołów, zarys rynku i iskry z kominów porywane przez zimny, listopadowy już prawie wiatr. Kiedy obraz skrył się pod wielkim skrzydłem ich samolotu, porucznik oderwał się od okienka, zacisnął pięść i uśmiechając się z zakłopotaniem do pilota zszedł na dół, do nosa wielkiego, czterosilnikowego Halifaxa.

– Franek, na trasie szaleje burza magnetyczna, możemy mieć problemy- Kapitan Mariusz Wodzicki podniósł głowę znad mapy. Był nawigatorem i dowódcą, w jego rękach spoczywał los całej załogi i Cichociemnych. Był to już jego dziesiąty lot do Polski. Porucznik Pantkowski uśmiechnął się do przyjaciela: tyle razy dawali radę, poradzą sobie i tym razem. Wrócił do swojego małego pomieszczenia z wielką radiostacją. Jak powiedział Mariusz? „Panie poruczniku”- awans przyszedł niedawno, wraz z brytyjskim krzyżem Distinguished Flying Cross, zaszczytnym odznaczeniem od aliantów.

Porucznik dostroił radiostację, jednak wciąż przed oczami miał wieże kościoła w Koronowie, z którego wyjechał na studia lotnicze do Warszawy. Ile zdarzyło się przez te trzy wojenne lata! Opuszczał Polskę jako młody podchorąży, potem Rumunia, Francja i Wielka Brytania. Szkolenie na strzelca i radiooperatora, intensywna nauka angielskiego, morderczy trening i wreszcie przydział do 301 dywizjonu bombowego Ziemi Pomorskiej. Jakże by inaczej! Krótka radość i proza długich, męczących nocy na bombardowanie niemieckich miast: Kolonia, Brema, Duisburg, Frankfurt,  Osnabruck, Bielefeld, no i Berlin.W sumie dwadzieścia osiem lotów, z których każdy mógł być ostatnim. Straty w ich dywizjonie były bardzo wysokie, wielu przyjaciół nie wróciło, wśród nich Dominik Grainert,  Józek Wójcik, u którego był niedawno świadkiem na ślubie…

Ich praca nie była tak efektowna jak tych, z dywizjonów myśliwskich: latali nocami, niszcząc niemieckie fabryki zbrojeniowe, bazy okrętów podwodnych w okupowanej Francji, biorąc odwet za bombardowanie bezbronnych polskich i brytyjskich miast przez Luftwaffe. Łamali także morale niemieckiego wojska: wielu żołnierzy wracało z urlopu do swoich jednostek w okupowanej Polsce, Rosji, Francji opowiadając po cichu  o tym, jak nie tylko nie odnaleźli swoich najbliższych, swoich domów, ale całych dzielnic Hamburga, Berlina, Frankfurtu i wielu innych niemieckich miast, zrównanych z ziemią przez lotnictwo Królewskich Sił Powietrznych. Kto siał wiatr, zbierał teraz burzę,…

Halifax por. Pantkowskiego

Po zakończonej turze lotów, a było ich dwadzieścia osiem, porucznik Pantkowski został skierowany do ośrodka szkolenia dla radiotelegrafistów w Bramcote. Spełnił swój żołnierski obowiązek, wielokrotnie ocierał się o śmierć; teraz miał wygodną posadę, konto w londyńskim banku, zapewnioną stabilizację do końca wojny…Szkocka sympatia wysyłała listy z Dalkeith pod Edynburgiem, z miejscowości, w której właśnie dywizja generała Maczka szykowała się do swojego triumfalnego powrotu na kontynent….

Wytrzymał dwa miesiące bez walki. 14 maja 1942 roku zameldował się w Tempsford- najbardziej tajnym z lotnisk Churchilla. Stacjonował tam 138 dywizjon do zadań specjalnych, w skład  którego wchodziła polska eskadra Naczelnego Wodza. Składała się ona z samych ochotników, lotników z najwyższymi kwalifikacjami bojowymi i personalnymi. Ich zadaniem było dokonywanie zrzutów z zaopatrzeniem dla ruchu oporu w krajach okupowanych przez hitlerowców. W przypadku polskiej eskadry- Cichociemnych i zaopatrzenia dla Armii Krajowej, chociaż podczas krótkich, letnich nocy, kiedy loty do Polski były zawieszone, latali ze zrzutami do Francji, Norwegii, Holandii i Belgii. Na efekty nie trzeba było długo czekać: na zapleczu niemieckiej armii, gdziekolwiek by nie była, szybko rosła dywersja.

Hitler rozkazał zrównać z ziemią  owe „gniazdo żmij”, nigdy jednak nie dowiedział się, że było ono właśnie w Tempsford. Lotników z tajnego dywizjonu nazywał  „ największą zmorą”, co mogło być przez nich uznane za objaw najwyższej pochwały ich skuteczności.

Z drugiej strony polscy lotnicy ze 138 dywizjonu  byli bacznie obserwowani przez  Brytyjczyków, którzy z początkowo odnosili się do nich z dużą rezerwą. Nie doceniali, że mieli do czynienia z najlepszymi z najlepszych… Po pewnym czasie tak jednak  napisali o nich w swoich  wspomnieniach:

”Lotnicy z Polskich Sił Powietrznych, którzy stacjonowali w Tempsford byli ludźmi o klasie oficerów, świetnie wyedukowani, szarmanccy i uprzejmi, bardzo lubiani przez cały brytyjski zespół lotników, szczególnie jednak przez kobiety z WAAF- pomocniczej służby kobiet. Mimo to, z uwagi na ich waleczność i stosunek do wroga  byli nazywani „ Polish Bandits”.

Latali na wielkich, czterosilnikowych samolotach Halifax, specjalnie przebudowanymi, gdyż standardowy samolot zabierał zbyt mało paliwa, żeby wykonać zrzut nad Polską i wrócić do bazy. Polskie Halifaxy miały wbudowane zbiorniki na paliwo, co stanowiło dodatkowe zagrożenie dla załogi. Latali w pojedynkę, każdy samolot osobno. Aby zwiększyć właściwości aerodynamiczne i zasięg, wymontowano karabiny na przodzie i grzbiecie samolotu, pozostawiając uzbrojenie tylne. W przypadku napotkania wrogiego myśliwca mieli do obrony tylko swoje świetne wyszkolenie, zgranie załogi i mistrzostwo pilotów.

Minęli właśnie Jarosławiec i wlecieli nad Bałtyk.

– Żuczek, teraz miej oczy szeroko otwarte, kręcą się szkopskie nocne myśliwce- głos w słuchawkach przeznaczony był dla tylnego strzelca młodego Wacka Żuka.

– Tylko czekam na którego!- Wacek Żuk był mimo zmęczenia nastawiony bardzo bojowo, co wywołało życzliwe uśmiechy na twarzach lotników.

Ogromny Halifax po mału pochylił się na lewe skrzydło i obrał nowy kurs. Trasa wiodła nad północną Danią, Morzem Północnym do domu, gdzie w kantynie czekało na nich śniadanie: jajka na bekonie;  do lotniska, którego oficjalnie nie było: do Tempsford.

Farma Helleren, południowa Norwegia, 30 listopada 1942, godzina 3.30

Tollef  Helleren obudził się w środku nocy. Właściwie obudził go narastający ryk samolotowych silników. Na tym pustkowiu nawet teraz, podczas wojny, przelatujący samolot był wielką rzadkością. Szybko wyskoczył z chałupy i to, co zobaczył, zapamiętał do końca życia: tuż nad szczytami okolicznych skał przesuwał się po mału cień wielkiego, czarnego samolotu. Farmer instynktownie przykucnął jakby w obawie, że samolot zahaczy o niego swoim wielkim skrzydłem. Jednak ten przesunął się z rykiem czterech silników nad farmą i zniknął w ciemnościach. Helleren nie zdążył ochłonąć z wrażenia, gdy nagle  zapomniany od Boga i ludzi zakątek Norwegii rozjaśniał blaskiem, i ciszę nocną rozdarł potężny huk, po nim następny, i znowu…

Tollef szybko wciągnął na siebie grubą, zimową kurtkę, ciepłe buty i pognał tam, skąd roztaczała się coraz jaśniejsza łuna. Już z daleka zorientował się: samolot zderzył się ze skalnym zboczem, u stóp którego było niewielkie jezioro. Skrzydła odpadły, kadłub był zgnieciony, i morze ognia, i wystrzały….

Okoliczni mieszkańcy byli wkrótce na miejscu katastrofy, tuż przed Niemcami. Ich oczom ukazał się niecodzienny widok: na ogromnej przestrzeni poniewierały się zasobniki z pistoletami maszynowymi Sten, nowiuteńkie Colty, amunicja…W powietrzu unosiło się mnóstwo banknotów: dolary, funty, niemieckie marki…Ale było coś jeszcze: kilka zmasakrowanych ciał, trzy z nich spalone…

Wrak Halifaxa w Norwegii- widok obecny

Norwegowie, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce katastrofy utrzymują, że wśród płomieni słychać było głosy, które w obcym języku wołały o pomoc. Twierdzą, ze Niemcy, którzy przybyli dokonali na nich egzekucji, wypełniając rozkaz ich szalonego Fuhrera sprzed kilku dni  o traktowaniu dywersantów.

Następnego dnia Niemcy przyprowadzili na miejsce katastrofy grupkę polskich jeńców wojennych, którym kazali pozbierać zwłoki lotników i Cichociemnych. Roman Zetelski, jeden z polskich jeńców zeznał po wojnie, że ukradkiem przeszukali kombinezon jednego z lotników i ku ich zdumieniu odnaleźli kartkę z nazwiskiem: Franciszek Pantkowski…A więc nasi!

Ciała całej dziesiątki przeniesiono na pałatkach do drogi, skąd furmankami przewieziono je do Hegdal. Tam złożono je w trumny.

Niemcy nie zadali sobie trudu, żeby pochować godnie lotników. Zakopali trumny ukradkiem na wydmach. Świadkiem tego był młody Norweg, który po odejściu Niemców zaznaczył miejsce pochówku wbijając drut w piach. To pozwoliło po wojnie ekshumować zwłoki i pochować na cmentarzu w Egersund. Nie był to jednak koniec ich wędrówki: na początku lat pięćdziesiątych zostali znowu ekshumowani na Cmentarz  Zachodni w Oslo, gdzie spoczywają do dziś.

Miejsce katastrofy. Gdyby polecieli kilkanaście metrów w prawo…

Pozostały pytania: dlaczego rozbili się w Norwegii, kilkaset kilometrów na północ od wyznaczonej trasy? Co wydarzyło się nad Bałtykiem? Czy zostali zaatakowani przez niemieckiego  nocnego  myśliwca, który nie zdążył o tym zameldować, bo został zestrzelony przez Wacka Żuka? Nie ma śladu w niemieckich archiwach, oprócz meldunku obrony przeciwlotniczej na wybrzeżu Norwegii o zestrzelonym alianckim bombowcu. Nie wyjaśnia to jednak, dlaczego tak doświadczona załoga znalazła się nad Norwegią. Co wydarzyło się po drodze? Wiadomo, że radiooperator porucznik Franciszek Pantkowski do końca miał kontakt z bazą w Tempsford i do ostatniej chwili informował Brytyjczyków o sytuacji. Niestety, dane te są utajnione na 75 lat, pozostają jedynie spekulacje.

Porucznik Franciszek Pantkowski, odznaczony czterokrotnie Krzyżem Walecznych, Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtutti Militari oraz zaszczytnym brytyjskim Distinguished Flying Cross złożył swoje młode życie w ofierze Ojczyźnie. Zginął w swoim czterdziestym czwartym locie. Miał  zaledwie dwadzieścia cztery lata i całe życie przed sobą.

Ostateczne miejsce spoczynku w Oslo (zdjęcia dzięki uprzejmości p. Jadwigi Pawłowicz)

Tablica pamiątkowa na grobie

W miejscu katastrofy, w skale, w którą uderzył Halifax w 7773  znajdują się odciśnięte ślady śmigieł, u jej podnóża wciąż leżą szczątki samolotu. W 1995 roku uroczyście odsłonięto tam tablicę pamiątkową w języku polskim i norweskim. W roku 2002 Björn Bratbak, człowiek bardzo zaangażowany w ujawnienie historii polskiego Halifaxa, zapalił w rocznicę katastrofy znicz w imieniu rodziny Pantkowskich u stóp góry, która położyła kres życiu dziesięciu młodych ludzi, gotowych zginąć, aby ich ojczyzna znów była wolna…

* * *

Dariusz Baliszewski napisał w jednym ze swoich esejów, że Polaka stworzył Bóg Ojciec i matka historia.

Jeżeli kiedykolwiek zdarzy nam się o tym zapomnieć, staniemy się wielkim mrowiskiem. Niczym więcej.