Emigracja

Jak powszechnie wiadomo, polski kocioł, w odróżnieniu od innych kotłów narodowych nie jest pilnowany przez  funkcjonariuszy straży piekielnej. Nie ma bowiem takiej potrzeby, gdyż każdy, kto zechciałby się z niego wydostać, zostanie i tak  wciągnięty za nogi przez rodaków. 

Biedak, który być może postanowił wydobyć się z kotła ze smołą, aby pomóc tym w środku. Ale… może być też cwaniaczkiem, który po wyjściu zacznie czerpać z tego korzyści?! Jego intencje są jednak najmniej ważne: ma tam siedzieć i już!

Szwed, który postanowił żyć w Australii jest australijskim Szwedem; Żyd, który osiedlił się w Nowym Jorku jest amerykańskim Żydem, podobnie ma się sprawa z Włochami, Irlandczykami, Niemcami i każdą inną nacją.

Polak, który wyjechał z kraju w poszukiwaniu innego życia, jest zdrajcą.

Skąd wzięło się takie pojmowanie polskiego emigranta?

Migracje narodów nie są niczym nowym, również w polskim wydaniu, ale  dla odpowiedzi na powyższe pytanie trzeba cofnąć się do tragicznych czasów okupacji niemiecko-radzieckiej w Polsce w latach ostatniej wojny.

Powstał wówczas podział na krwawiący kraj i  tych, których wojenne losy rzuciły poza jego granice. Wkrótce ukonstytuował się podział : Kraj- Londyn. Ci drudzy zresztą, według  gorzkich słów lotnika polskiego dywizjonu w Anglii- dzielili się dalej: na wariatów, którzy się narażali i na resztę, która pierdziała w stołki. A było ich wielu…

Po wojnie, ogromna rzesza Polaków została za granicą, nie mogąc wrócić do kraju zarządzanego przez komunistów. Stalinowski rząd starał się zabić i zohydzić pamięć o nich tworząc chyba po raz pierwszy mit o „dobrych” Polakach w kraju i tych „złych”, którzy nie wrócili i co gorsza, byli- jak  legendarni generałowie Anders, Maczek czy Sosabowski- niedostępni bolszewickim mackom władzy w bierutowskiej Polsce.

Z mniejszym lub większym natężeniem taki stan trwał przez niemal pół wieku istnienia żelaznej kurtyny, bardzo skutecznie utrudniającej wymianę między Wschodem i Zachodem wszelkich myśl i ludzi.

Złagodzenie polityki dogorywającego systemu w Polsce pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku zaowocował nagle wysypem „pielgrzymek” do Włoch, „wycieczek krajoznawczych” do Austrii czy nagłej chęci poznania zabytków Berlina koniecznie Zachodniego. W znakomitej większości wypadków autobusy, które wyjeżdżały z pielgrzymami i turystami powracały do kraju puste, o ile w ogóle.

Uczestnicy powyższych wkrótce odnajdywali się w tzw. „Azylheimach”, obozach dla ubiegających się o azyl, z lubością pokazywanych w Dzienniku Wieczornym przez pryzmat drutów kolczastych. Nikt nie pytał tych ludzi, dlaczego znaleźli się tam i jak są traktowani. Byli wrogami ojczyzny a priori. Jak ci, którzy wyjeżdżali ze Śląska do Niemiec w ramach łączenia rodzin.

Wentyl bezpieczeństwa otworzył się jednak dopiero po kilku latach trwania wolnej Polski, kiedy po mału traciliśmy złudzenia na drugą Japonię, nową Irlandię, zieloną wyspę czy obiecywaną jak zawsze w przedwyborczych kłamstwach krainę mlekiem i miodem…Przystąpienie Polski do Unii Europejskiej bardzo nam to ułatwiło: mając jedno życie przed sobą lawina rodaków ruszyła w kierunku starych demokracji zachodnich aby tam poszukać tego, czego nie odnalazła w tak bardzo wyczekiwanej wolnej ojczyźnie: godnego życia za uczciwie zarobione pieniądze; szacunku dla zwykłego człowieka, opieki państwa nad nim i jego rodziną, równości wobec sprawnie i logicznie działającego prawa, opieki medycznej i przewidywalności jutra.

Normalności i zdrowego rozsądku w każdej dziedzinie życia; silnej opinii publicznej a z drugiej strony polityki, dla której celebrytą jest obywatel, a nie polityk walczący z pianą na ustach o utrzymanie się za wszelką cenę przy korycie jakiejkolwiek władzy.

Człowiek, który zdecydował się wyrwać z kotła jest jak postać z jednej bajki, wycięta po obrysie i wrzucona w drugą: wszystko jest dla niej tu inne, dziwne i niezrozumiałe. Miły spokój rzeczy starych zastąpiony jest brutalnie przez tu i teraz, do których trzeba się dostosować, jeśli chce się utrzymać na powierzchni i nie utonąć. Często wymaga to zgięcia karku, podjęcia jakiejkolwiek pracy ( z zagwarantowaną przez rząd minimalną stawką godzinową), nieraz poniżej swoich kwalifikacji, choć wbrew powszechnie panującej w kraju opinii nie jest to zasadą. Rzemieślnicy, pielęgniarki, nauczyciele, lekarze, dentyści odnajdują się tu bez trudu. Warunkiem w uzyskaniu lepszej pracy jest tylko dobra znajomość języka, ale trudno mieć o to pretensje, skoro jest on podstawą jakiejkolwiek komunikacji.

I chociaż ci ze słabszą znajomością mowy tubylców mają gorzej, powinni zdać sobie sprawę, że nie jest to cecha genetyczna i tylko od nich i od ich zapału zależy w jakim stopniu i jak szybko opanują język, aby stać się konkurencją dla pracowników kraju, w którym żyją. Dziś już nikogo nie dziwi polski manager dobrej restauracji, konsultant w banku czy przedstawiciel związków zawodowych w wielkiej sieci handlowej.

Rodacy na zachodzie chętnie zakładają także swoje własne firmy, zachęcani przez politykę państwa wobec nich: prostą, jasną, przejrzystą i przewidywalną. Oprócz firm rzemieślniczych są to restauracje, sklepy ale także wydawnictwa, agencje reklamowe, biura rachunkowe, apteki czy polskie przychodnie lekarskie. Jednym słowem, nie są gorsi od tych, którzy żyją tu od wieków, ba, najczęściej konkurencyjni w stosunku do nich i – nierzadko lepsi!

Ale na początku wiele trudu i znoju kosztuje, aby przejść na tę drugą stronę i stać się częścią miasta, w którym emigrant zdecydował się żyć: znalezienie pracy, wynajęcie mieszkania, założenie konta w banku, ubezpieczenie społeczne, szkoła dla dzieci i dziesiątki innych spraw. A ponieważ diabeł tkwi w szczegółach, każda, nawet najmniejsza z nich urasta do rangi problemu. I to w obcym języku. Kogo spytać, gdzie iść? Gdzie!? Wiadomo, do pracy, bo trzeba przecież zarabiać, a tam tyle nie załatwionych spraw… Stres, do tego pozostawiona w Polsce rodzina, która czeka jak na zbawienie jakiejkolwiek wiadomości i…wiadomo czego.

Rok, tyle dawali znawcy tematu, aby się określić, czy człowiek da radę, czy lepiej wracać, póki nie jest za późno. Póki nie przestanie walczyć o swoje jutro oddając się w ramiona pocieszycielce wszystkich tych, którzy zrezygnowali.

Skąd więc spychanie Polaków za granicą na margines bycia Polakiem? Skąd przeświadczenie, że wyjeżdżają „nieudacznicy”, którzy nie dając rady w kraju postanowili, że dadzą gdzie indziej? Jaki pomysł na polską emigrację mieli autorzy  apeli przedwyborczych publikowanych na portalach społecznościowych, w których prosili Polaków mieszkających za granicą o wstrzymanie się od głosowania aby nie „ustawiać życia tym w Polsce?”

Oczywiście, za słowami stoi zawsze człowiek. W tym wypadku zapewne  ekspert, były przemytnik kremu Nivea do Rumunii lub mrówka przywożąca hurtowo czajniki z Enerde, który po lekturze serialu o Londyńczykach feruje wyroki o emigracji z wysokości swojego szezląga w domu w Warszawie, Kielcach czy Łodzi.

Wąsaty Marian

Wydaje się, że taki ekspert od spraw międzynarodowych swoją głęboką wiedzę na temat emigracji opiera często na relacjach z zagranicznych wojaży sporej grupy rodaków, zwanej „ Wąsatymi Marianami”.  Ponieważ  z definicji są również emigrantami („ …na wyjazd stały lub czasowy…”) należy im się kilka słów.

Są wszędzie: fachowcy od wszystkiego, którzy przyjechali tu „ rozejrzeć się”, bo dużo intratniejszą pracę i dostatnie życie mają w Hiszpanii, Włoszech czy „ na bundes” czyli w Niemczech. Wciąż opowiadają o świetlanym życiu wszędzie tam, gdzie ich nie ma. A tu, w Anglii (tzn. Wielkiej Brytanii) to syf jest.

Marian  zagnie cię już na pierwszym pytaniu o długość pobytu za granicą (bo to ważne jest). Choć jesteś tu pięć lat a on piec tygodni i tak wyjdzie na to, że jest dłużej. Potem jest już tylko gorzej: za takie pieniądze jak ty on by nie pracował choć wiesz, że wielu miejscowych haruje razem z tobą i im się to jakoś opłaca. Ale nie wąsatemu Marianowi.

Nie daj Boże, żeby rozmowa, a właściwie strumień  świadomości wąsatego przeszedł na tematy motoryzacyjne. Nawet, jeśli masz jeden, ten jedyny typ auta rozpoznawalnego przez Mariana (VW Passat „w dizlu, nie bity , nie składak”), to i tak jesteś oferma. Lepiej nie przyznawać się do tego, ile auto kosztowało, aby nie wywoływać pobłażliwego uśmiechu pod wąsem. Jego szwagier kupił niedawno taki sam model tylko o dwa lata nowszy i zapłacił  połowę tego, co ty.

Marian nie kupi tutaj auta (choć stać go na beemę z salonu), bo mu się nie opłaca. Po powrocie do kraju wyszykuje sobie taką brykę, że to twoje (z salonu) będzie dalekim jego echem.

Zapytany o znajomość języka zweksluje temat już w trzecim zdaniu tak, ze będzie ci wstyd dyplomu.

Wąsaty Marian: nie zawsze wąsaty i nie zawsze Marian, ale zawsze w spodniach o paramilitarnym kroju, z plecakiem i bejsbolówką na głowie; mistrz świata w sprawności pakowania zakupów przy kasie. Szybszy od kalkulatora w przeliczaniu cen na złotówki. Miłośnik chińskich zupek i przecenionych słoików z pamapolu. Niezrównany ekonomista , który wbrew jej podstawowym  zasadom za minimum wkładu dąży do osiągnięcia maksymalnego zysku; sprawny poliglota w zakresie do dziesięciu słów, którymi załatwi wszystko w każdym języku. Czasami… jedyne antidotum na odmienność kraju, w którym przyszło żyć.

„Nie Wybaczę Ci Polsko”: napis tej treści pojawił się kiedyś na murze w Edynburgu. I choć pisany po polsku, odczytywany na dwa różne sposoby: inaczej nad Wisłą, inaczej na zachód od niej.

Jak zdradzona kobieta, która zapewnia, że nigdy nie wybaczy.

Bo wciąż kocha.

Share this:

Ur.1962 w Drawsku Pomorskim. Filolog, absolwent Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Były nauczyciel języka angielskiego. Zajmuje się pisaniem na tematy historyczne i turystyczne. Odkrywca i tłumacz nieznanych w Polsce dzienników z oblężenia Warszawy w 1939 roku pt. “I Saw the Siege of Warsaw” oraz autor powieści sensacyjnej “Czas Zemsty”.